Rozdział dwunasty. Smutek po śmierci

Nastał ranek i rozeszła się wiadomość o śmierci Ludwika. Ogólne zmieszanie ogarnęło całe seminarium. Ktoś powiedział: „W tej chwili Comollo modli się za nami w niebie”. Inny dorzucił: „W każdym bądź razie dokładnie przepowiedział swoją śmierć”. „Gdyby o kimś można było powiedzieć, że po śmierci natychmiast poszedł do nieba, to z pewnością o Ludwiku” – dodał trzeci. Później wszyscy zaczęli się targować między sobą o przedmioty, które do niego należały. Jeden chciał jego krzyżyk, inny obrazki, jeszcze inny uważałby się za bardzo szczęśliwego, gdyby mógł mieć choćby najmniejszy jego zeszycik. Najważniejszym było zachować pamiątkę po zmarłym przyjacielu, tak bardzo lubianym i podziwianym.

Z powodu niecodziennego poruszenia, jakie wywołała jego śmierć, rektor seminarium nie mógł pogodzić się z myślą o pochówku na cmentarzu. Z samego rana udał się do Turynu i otrzymał zgodę od władz kościelnych i świeckich na pochówek w kościele Świętego Filipa w pobliżu seminarium.

Tego dnia zajęcia prowadził ksiądz Prialis. O stałej porze, gdy rozpoczynał wykład, widok przybitych uczniów sprawił, że cały zalał się łzami. Nie mając sił prowadzić zajęcia, wyszedł pospiesznie.

Po południu kolej padła na profesora Arduino, wykładowcę teologii. Zamiast, jak zazwyczaj, poprowadzić wykład ze wzruszeniem mówił o śmierci Ludwika. „Słuszne, że ból nas przygniata – odezwał się – zważywszy na osobę, którą utraciliśmy. Z drugiej jednak strony, wszyscy mamy prawo do tego, by się weselić. Bo czyż życie tak budujące i śmierć tak bezcenna nie dają nam nadziei na to, że mamy w niebie nowego opiekuna? A teraz do was, przyszłych księży, należy obranie go sobie za wzór cnót do naśladowania. Jego śmierć była śmiercią «sprawiedliwego, cenną w oczach Boga». Na koniec zalecił nam byśmy zachowali w pamięci jego cnoty i wiernie je naśladowali.

3 kwietnia rano przeniesiono ciało w procesji ulicami Chieri do kościoła Świętego Filipa. W drodze wszyscy – seminarzyści, ciało profesorskie, parafianie – śpiewali hymny, odmawiali modlitwy za zmarłych. Ulewny deszcz zalewał ulice miasta i przemieniał je w kałuże. Mimo to olbrzymi tłum podążał za trumną w skupieniu i modlitwie. Dyrektor seminarium uroczyście celebrował Mszę Requiem. Następnie złożono ciało w grobie przygotowanym w pobliżu balasek. Było to tak, jakby Pan Jezus obecny w Najświętszym Sakramencie, przedmiot niezmiernej miłości Ludwika, chciał jeszcze po śmierci zachować go przy swoim boku.

Jeszcze tydzień później obchodziliśmy solenne uroczystości pogrzebowe przy majestatycznym wystroju i oświetleniu.

Był to ostatni hołd oddany Ludwikowi przez przyjaciół, którzy pogrążeni w bólu nie szczędzili niczego na cześć drogiego im kolegi.

***

Dobre wspomnienia nie nikną wraz ze śmiercią. Budujące przykłady przekazywane są kolejnym pokoleniom, które czerpią z nich korzyści. Choroba i śmierć Ludwika ożywiły w wielu seminarzystach pragnienia naśladowania go. Niejeden dokładał starań, żeby przestrzegać rad, jakich udzielił za życia. Inni wzorując się na nim wstąpili na drogę cnoty. Niektórzy, do tej pory niezbyt gorliwi w realizowaniu swojego powołania, przy okolicznościach jego śmierci, podjęli stanowcze postanowienie wkroczenia na drogę doskonałości.

„Przy jego śmierci postanowiłem rozpocząć życie porządnego seminarzysty, a w przyszłości zostać świętym kapłanem. Niewątpliwie moja decyzja aż do tej pory nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, ale to nie szkodzi, podwoję wysiłki” – wyznał jeden z jego kolegów. Skutki owej decyzji nie dały na siebie długo czekać.

Jeszcze do dziś w seminarium tchnie przyjemną wonią cnót Ludwika. Niedawno rektor zapewnił mnie, że „moralne poprawa, jaka zaszła w naszym seminarium po jego śmierci jeszcze do teraz nie przestała się urzeczywistniać”.

Niewiele wspominaliśmy w trakcie tego opowiadania o skromności, która tak szczególnie go charakteryzowała. Ułożony na zewnątrz, nienaganny w zachowaniu, budujący w postawie, umartwiał zmysły, zwłaszcza zaś wzrok. Wolno z tego wnioskować, że i w cnocie czystości daleko postąpił.

Nie wydaje się przesadzonym twierdzenie, że Ludwik – jak powszechnie uważano – zabrał ze sobą do wieczności nieskalaną szatę dziecięcej niewinności. Można byłoby wywnioskować to już po samej skrupulatnej powściągliwości w poprzestawaniu i rozmowach z niewiastami. Jest jednak coś więcej. Niektóre zagadnienia z teologii moralnej zupełnie mu się wymykały. Na podstawie pytań, jakie czasami zadawał, zdawano sobie sprawę z prostoty i czystości jego serca. Potwierdza to w zaufaniu jego kierownik duchowy. Po długiej rozmowie na temat Comollo wyznał mi, że co się tyczy jego moralności, uważał go za anioła. Gorliwy czciciel świętego Ludwika Gonzagi, zawsze przykładał się w naśladowaniu jego cnót. Przyzywał go rano i wieczorem i zawsze rozprawiał o nim z wielkim zapałem. Dumny, że mógł nosić jego imię, lubił mawiać: „Jestem Ludwikiem z imienia, obym pewnego dnia mógł nim zostać i w czynach”. Nieustanna pieczołowitość w naśladowaniu świętego Ludwika przywiodła go do najwierniejszego powielenia prostoduszności i czystości obyczajów, które go odznaczały.

Dwukrotne ukazanie się, które nastąpiło po jego śmierci, przyczyniło się – trzeba to zaznaczyć – do wywarcia jeszcze żywszego wrażenia pozostawionego w pamięci po zmarłym. Ograniczymy się tu do przywołania jednego z nich, którego świadkiem była cała sypialnia. Wiadomość o tym wydarzeniu rozeszła się po całym seminarium i poza jego obrębem. Chodzi tu o niezwykłe odwiedziny, które Comollo złożył swojemu przyjacielowi. A oto jego wyznanie.

„Kiedyś rozmawialiśmy o wspólnie przeczytanej lekturze. Na podstawie tego, co przeczytaliśmy, postanowiliśmy zawrzeć pakt: modlić się jeden za drugiego. Który pierwszy z nas umrze, da znać o sobie żyjącemu. Często odnawialiśmy sobie tę obietnicę, pod warunkiem jednak, że Pan Bóg na to zezwoli. Było to tak dziecinne… Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Niemniej jednak bardzo poważnie traktowaliśmy naszą umowę, nieustannie i uroczyście kładliśmy nacisk, żeby nie zapomnieć o naszym wspólnym zobowiązaniu, zwłaszcza zaś podczas choroby Ludwika i przy jego śmierci. Oczekiwałem więc na jego wypełnienie, lecz nie byłem w tym osamotniony, gdyż kilku innych już się o tym dowiedziało”.

Pogrzeb odbył się 4 kwietnia. Tamtej nocy udaliśmy się na spoczynek do sypialni przeznaczonej dla studentów teologii. Jej okna wychodzą na korytarz południowy. Położyłem się już, ale jeszcze nie spałem. Myśl o naszej umowie nie opuszczała mnie, a przeczucie tego, co miało się wydarzyć, ściskało mnie z wrażenia. Gdy wybiła północ, z głębi korytarza dał się słyszeć głuchy stukot. W miarę jak się przybliżał stawał się bardziej wyrazisty, głęboki i czysty. Można by powiedzieć, że najpierw był to jakby stukot toczącego się wozu, później pociągu, a w końcu huk działa. Jakby to ująć… Była to mieszanka silnych drgań i gwałtownych odgłosów. Wszyscy byli przejęci strachem i wprawieni w osłupienie. Zgiełk przybliżał się, a wraz z nim trzęsły się mury, sufit i podłoga korytarza. Można by rzec, że wykonane były z blachy, a olbrzym potrząsał nią w swoich ramionach. Zjawa zbliżała się, ale nie można było powiedzieć, gdzie się znajdowała. Była rozmyta, podobnie jak obłok. Niemożnością było określić gdzie właściwie jest, chyba że przez rodzaj mgły zawieszonej w powietrzu.

Seminarzyści z sypialni byli w popłochu, lecz nikt nie wyszepnął słówka. Strach mnie sparaliżował. Stukot, coraz to bardziej przerażający, przybliżał się. Kiedy dotarł na wysokość sypialni, drzwi same gwałtownie się otworzyły.

Nagle zupełnie niespodziewanie nastała cisza. Blask zaświecił żywiej i wyraźnie usłyszano głos Comollo wołającego trzykrotnie po imieniu swojego przyjaciela i mówiącego:

– Jestem zbawiony! (1)

W tym momencie sypialnia rozjaśniała jeszcze bardziej, a łomot, po tej krótkiej przerwie jeszcze bardziej przybrał na sile. Można by rzec, że to piorun uderzył w budynek. Po czym wszystko ustało i blask zniknął. Moi koledzy wyskoczyli z łóżek i zaczęli biegać we wszystkie strony, bez celu. Kilku z nich wbiło się w kąty sypialni, podczas gdy inni przeciskali się wokół dyżurującego księdza Józefa Fiorito z Rivoli. Wszyscy spędzili resztę nocy w niespokojnym oczekiwaniu na świt.

Cierpiałem niezmiernie, a moje przerażenie było tak wielkie, że wolałbym umrzeć. Wydarzenie to było dla mnie początkiem choroby, która doprowadziła mnie nieomal do grobu i pozostawiła w tak godnym pożałowania stanie, że przez wiele lat nie mogłem dojść do siebie. Każdemu z moich czytelników pozostawiam osąd widzenia według upodobania, podkreślając wszelako, że po tylu latach wielu jego świadków jeszcze żyje. Ograniczam się do przedstawienia faktów, co czynię na korzyść dusz, zalecając wszystkim moim uczniom, aby nigdy nie zawierali podobnych zobowiązań. W rzeczywistości, gdy chodzi o nawiązanie łączności miedzy tym, co naturalne i nadprzyrodzone, to nasza ludzka natura ciężko na tym cierpi, zwłaszcza zaś, gdy dotyczy to czegoś, co nie jest konieczne do naszego zbawienia.

cdn.

Św. Jan Bosko

(1) Czytelnik być może zrozumiał, że przyjaciel, o którym tu mowa to święty don Bosko. Comollo krzyknął więc trzykrotnie: „Bosko, jestem zbawiony!”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki św. Jana Bosko Ludwik Comollo. Wzór młodych.