Rozdział dwunasty. Piotr

Był piękny, ciepły dzień. Niebo było jaskrawoniebieskie, a chmury białe i gęste niczym kulki waty. Wszystko wydawało się przesycone kolorami – radosnymi kolorami jak te w książeczce do kolorowania. Nawet kukurydza w miseczkach była bardziej żółta niż zwykle.

Piotr był szczęśliwy. Miał do tego powody: był dostojnym kogutem o śnieżnobiałym upierzeniu i czerwonym grzebieniu, który połyskiwał w słońcu, a do tego został dzisiaj ojcem dwunastu małych kurczaków. Uważał, że żadne kurczaki nie mogą się równać jego dzieciom, tak okrąglutkim, żółciutkim, puszystym i pełnym życia. Jego żona Marta, brązowa nakrapiana kura, niepozorne i proste stworzenie, stała się teraz wytworna i ważna.

Przez ostatnie tygodnie Piotr czuł się momentami trochę zniecierpliwiony. Wydawało się, że Marta miała jakiś sekret, którym nie chciała się z nim podzielić. Wyglądała na szczęśliwą, niemal na zadowoloną z siebie, a Piotra złościło, że został z tego wykluczony. Marta siedziała po prostu na jajkach z uśmiechem na twarzy i przymkniętymi oczami, jak gdyby wpatrywała się w głąb siebie, w jakąś kulkę światła, która rozrastała się w jej wnętrzu. Nie odzywała się, nie poruszała, tylko od czasu do czasu z jej gardła wydobywał się dziwny dźwięk szczęścia. Teraz Piotr rozumiał. Teraz on się śmiał, i rozpierała go taka duma i radość, że nie mógł wprost mówić.

Piotr siedział właśnie na drewnianym słupku myśląc o swojej rodzinie, gdy podbiegła do niego grupka kur.

– Chodź! – zagdakały. – Jakiś nieznajomy przechodził przez winnicę.

Piotr był ciekawski jak każda kura, chociaż nie chciałby, aby inni o tym wiedzieli. Wstał więc od razu i pospieszył za kurami.

Bez wątpienia na zroszonej trawie pod winoroślami znajdowały się ślady dziecięcych stóp. Prowadziły w linii prostej do Jerozolimy. Jednak Piotr wiedział, że pomiędzy drogą do Jerozolimy a winnicą znajdował się kojec dla drobiu, a tam Marta i dzieci. Pofrunął więc do swej rodziny w krótkich, gwałtownych porywach. Przez całą drogę powtarzał sobie:

– Jestem pewien, że to były ślady chłopca, a oni czasem są nierozważni, chociaż nie znaczy to, że okrutni. Mógł nadepnąć na jednego z kurczaków. – Piotr zauważył, że kilka owoców, które spadły z winorośli, leżały teraz zdeptane i zgniecione.

Gdy dotarł do Marty, okazało się, że niepotrzebnie się bał. To prawda, był tam chłopiec. Jednak z wyrazem zdumienia na twarzy klęczał przy małej, brązowej kurze, całkowicie oczarowany niezwykłym widokiem Marty zgarniającej pisklęta pod swe skrzydła. Jego szczupłe, złote ręce rozpościerały się wokół Marty niczym opiekuńcze skrzydła. Jego wargi były lekko rozchylone, a oczy błyszczały. Był tak urzeczony, że Piotr pomyślał: „Na pewno pierwszy raz widzi kurę tulącą do siebie swe kurczęta”. Marta, z większą niż zazwyczaj dumą, delikatnie chowała i przygarniała pod skrzydła swoje pisklaki.

Piotr zaczął się puszyć. Kroczył dumnie, raz w tę i z powrotem, to znów zataczał koła. Odnotowywał w pamięci każdy szczegół tego dnia. Ludzie w ten sam sposób patrzą i zauważają najdrobniejszy szczegół obrazu, który jest rzadki i piękny i być może widziany po raz ostatni. Piotr dostrzegł, jak silne były szczupłe ręce Dziecka, że jego ubranie zostało tak utkane, że nie widać było żadnego szwu, a odziane w sandały stopy poplamione były sokiem leżących pod winoroślami owoców, na które nadepnął. Nagle, z ogromnej radości, Piotr uniósł głowę i zapiał.

***

Minęły lata i Piotr zestarzał się. Spędził właśnie niespokojną noc. Wszystko spowite było światłem księżyca i wyglądało dziwnie i smutno. Widział w oddali wzgórze Kalwarii, na którym zawsze znajdowały się trzy wysokie pnie drzew. Dopiero gdy ktoś miał umrzeć, stawały się krzyżami, bo zanim jakaś osoba została ukrzyżowana, musiała sama dźwigać belkę, którą umocowywano w poprzek pnia. Wspiąwszy się na sam szczyt gołębnika i wyciągając szyję, Piotr ujrzał krzyże, które były niczym ciemne pręgi na tle lśniącego nieba. Wydawało się, że ranek nigdy nie nadejdzie. Marta nadymała się i spała na swych jajkach, nie było nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Światło księżyca rzucało długie, ciemne cienie na trawę, która wyglądała jak jasnozielona woda. Nagle niebo pojaśniało i niczym czerwona rana nastał ranek. Piotr zapiał głośno i przeciągle, bo chociaż sam nie wiedział dlaczego, poczuł przejęcie i uniesienie.

Przez cały dzień Piotr powracał do gołębnika i wpatrywał się jak urzeczony w krzyże. Około południa, lub niewiele później, na szczycie wzgórza pojawiła się malutka plamka i pomyślał, że muszą to być ludzie. Po chwili wzniesiono do góry poprzeczną belkę. Gdy to ujrzał, powoli rozpostarł swe skrzydła, bo dla niego krzyż przypominał właśnie to, rozpostarcie wielkich skrzydeł. Oczywiście nie wiedział, kogo wznoszono na tym krzyżu. Nie wiedział, że był to ten śliczny, mały Chłopiec sprzed lat, ani że ów mały Chłopiec pamiętał Martę i jej kurczęta, oraz że przemówił do zatwardziałego ludu tymi słowami: „Jerozolimo, Jerozolimo – jak często chciałem zgromadzić dzieci twoje, jak kokosz zgromadza swoje kurczęta pod skrzydłami, ale nie chcieliście!”.

Trzy dni później nastał ranek spowity światłem słońca niby szatą ze złotej nici pajęczej. Ponury nastrój Piotra minął. Odczuwał pewność, że właśnie dzisiaj wyklują się kurczęta Marty. Za kilka minut będzie świtało, a pisklęta wyjdą z jaj. Był tego pewien.

Ktoś delikatnie stąpał po trawie. To żona farmera. Uwielbiała ptactwo, a ono okazywało jej zaufanie. Uklękła tuż obok Marty, która miała zamknięte oczy, a z jej gardła wydobył się cichy gruchot powitania. Kobieta łagodnie wsunęła dłoń pod pierś kury i wyjęła jajko. Było to śliczne jajko w delikatnym złoto-różowym kolorze i ładnie wyglądało ułożone w miłej, ciepłej dłoni. Kobieta odłożyła jajko na miejsce.

Schyliła się; nasłuchiwała. Piotr również nasłuchiwał. Cały świat nasłuchiwał: źdźbła trawy i leżące na nich krople rosy, liście na drzewach i gwiazdy, które wciąż jeszcze tkwiły na niebie. Piotr wiedział o tym. Wszystkie drzewa słuchały. Wiatry wstrzymały oddech. Wszystkie kwiaty, liście i ptaki znieruchomiały. Zapanowała taka cisza, że Piotr usłyszał, jak kurczęta uderzają delikatnie swymi dzióbkami w skorupkę, chcąc się z niej wydostać.

Tak, Piotr usłyszał to i usłyszał coś jeszcze: zewsząd dobiegały odgłosy życia. Delikatne pukanie i stukanie towarzyszące wydostawaniu się na zewnątrz, wychodzeniu z ciemności do światła, przechodzeniu z milczenia w dźwięk, powstawania z martwych do życia: ptaki i inne stworzenia, ziarenka w ziemi i pączki na drzewach. Wszystko to słyszał Piotr, gdy kurczątka uderzały w skorupkę, chcąc się wydostać na zewnątrz. Nagle jedno z nich wydostało się – wystrzał złotego puchu. Kobieta zaśmiała się, a niebo rozjaśniło się wspaniałym światłem.

Piotr odrzucił do tyłu głowę i piał, piał, piał. Jego czerwony grzebień płonął w chwale, białe pióra lśniły w świetle, a kurczęta tańczyły u jego stóp. Nie przestawał piać. Był to poranek Wielkanocny.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Groźny pan Oates oraz inne fascynujące opowieści.