Rozdział dwunasty. Pąsowy liść klonu. Drużyna, cz. 2

Zima upłynęła na formowaniu drużyny. Chociaż wszyscy, którzy byli uwiadomieni o planach Haliny, dowodzili, iż owo, co zamierza, niczym innym nie jest tylko czystym szaleństwem, ona nie przejmowała się takimi opiniami i plan swój realizowała z uporem.

Nic dziwnego tedy, że gdy lody na Wiśle ruszyły, a śnieg topiąc się spływał rozlicznymi strumykami po zboczach sandomierskich wzgórz, żłobiąc w miękkim lessie wyrwy i rozpadliny, drużyna pięćdziesięciu zbrojnych pozostających pod rozkazami Haliny była już sformowana.

Kresław po opuszczeniu lochu przez kilka niedziel nie mógł przyjść do siebie. Zesłabł bardzo przez lata uwięzienia. Pierś mu odwykła od szerokiego oddechu wolnego przestworu, oczy od słonecznego blasku, mięśnie od wysiłku, a wnętrzności od posilniejszego jadła.

Gdy po raz pierwszy rzucił się na kawał pieczystego, rwąc je zębami, połykając wielkie kęsy i pomrukując przy tym z rozkoszą, niby jakowyś zwierz dziki, żołądek nie strzymał onych dobroci i uczta skończyła się dla Kresława boleściami tak silnymi, że nawet napar z dziurawca i piołunu ich nie uśmierzył.

W końcu przecież odzyskał dawną formę, a wówczas z wielką energią zabrał się za wprawianie do wojennego rzemiosła rąk nienawykłych do miecza.

Większość drużyny składała się z młodzików, którzy nocami śnili o przygodach, nie wiedząc, że i wojna woli raczej dobrych rzemieślników niźli bohaterów, chociaż przecie tymi ostatnimi nie pogardza.

Wyposażenie w broń i konie całej onej gromadki kosztowało krocie i przyniosło znaczny uszczerbek majątkowi Haliny. Wywołało to gniew i oburzenie nie tylko Pilawów, ale i jej krewniaków, Nałęczów.

Jednym bowiem i drugim szło o to, by majątek ów, jeśli się już nie miał powiększyć, to by przynajmniej nie topniał. A prócz tego i jedni, i drudzy źli byli na wdowę po wojewodzie za to, iż wstyd familii przynosiła, imając się zajęcia nieprzystającego zgoła niewieście.

Próbowano nie raz i nie dwa razy wybić jej z głowy owe pomysły niewczesne, ale do upartej nie docierało nic – ni prośby, ni groźby. A gdy zawiodła też żyjąca we franciszkańskim klasztorze w Sączu księżna Kinga, wdowa po Bolesławie Wstydliwym, odmawiając interwencji w onej sprawie, zrezygnowano, starając się zgoła nie myśleć o Halinie, narażającej na szwank dobre imię dwu rodów.

Gdy w końcu maj rozdzwonił się słowikami, rozwoniał kwieciem, zazielenił trawą i ukrasił pękami rozmaitych ziół, ruszono ku wschodniej granicy.

Halina i Kresław, jako dowodzący, jechali na czele zbrojnych, którzy zwartą gromadą podążali gościńcem wijącym się śród pól, gubiącym się w głębi cienistych parowów, wspinającym na zbocza wzgórz, a ciągnącym het, daleko, aż po horyzont, gdzie niknął w błękitnosinej mgiełce.

Szeroko niósł się śmiech zbrojnych, rżenie ich koni o lśniącej sierści, chrzęst srebrzystych kolczug, podzwanianie ostróg i słowa piosenek wyśpiewywanych pełną piersią, a powracających echem.

Kopyta końskie to wzniecały obłoki kurzu na wysuszonym spiekotą gościńcu, to wzbijały bryzgi wody, jeśli trzeba było przekraczać nurt rzeczek i strumieni, płytkimi łożyskami zmierzających do matki wszelkich wód, do Wisły.

Gwar i śmiech milkły jednak, gdy nad głowami zbrojnych zwierało się sklepienie uplecione z konarów drzew leśnych, a stukot końskich kopyt zamierał, grzęznąc w grubych pokładach zrudziałej, miękkiej ściółki.

Bożena, która nie rezygnowała z pierwotnego zamiaru, towarzyszyła Halinie w tej drodze. Najpierw ciężko jej było. Nie nawykła do siodła cierpiała bardzo, ale w miarę upływu czasu przyzwyczajała się do trudów podróży, a nawet zaczynało się jej to wszystko podobać.

Nareszcie przybyli w rodzinne strony Bożeny z zamiarem, iż najlepiej uczynią, jeśli wzniosą w puszczy strażnicę i poczną czatować na wroga, aby, gdy ów zapuści się na polską stronę, atakować go znienacka i ścierać drobniejsze oddziałki grabieżców.

Trzeba było tylko wyszukać jakieś miejsce, zarówno dobrze skryte przed ludzkim okiem, jak i obronne. Wszelako nie było to ani łatwe, ani proste i kto wie, ile czasu by zmitrężono na poszukiwaniu onego miejsca, gdyby Bożenie nie zaświtał w głowie pomysł, aby skorzystać z pomocy tego człeka, który samotnie przemieszkiwał w puszczy, a przed kilkunastu laty udzielił bezbronnej schronu, gdy z dzieckiem uchodziła przed Tatarami.

Jeśli żyw był jeszcze, oczywiście.

Ponieważ pomysł ów wydał się zarówno Halinie, jak i Kresławowi najszczęśliwszy, tedy nie ociągając się, ruszono na poszukiwanie skromnej chatynki.

***

Zmierzchało, gdy wreszcie drużyna dotarła na miejsce.

Koślawe drzwi chałupy zamknięte były na głucho, wokoło panowała cisza i nie uświadczyłbyś śladów człowieka. Wszakże były to pozory tylko, bowiem zgrzybiały, z grzbietem przygiętym do ziemi starzec, spłoszony odgłosem licznych końskich kopyt ukrył się był bacząc, kogo to los prowadzi do jego ustronia.

Gdy przekonał się, iż to swoi, nie zaś Tatarzy, Ruś czy Jadźwierz, wylazł ze swego schowu.

– Czegóż tu szukacie?! – zapytał z gniewem w głosie Kresława, biorąc go zapewne za dowódcę.

A ów odrzekł:

– Nie mnie pytaj o to, lecz ową niewiastę w męskie szaty odzianą – tu wskazał na Halinę. – Ona władzę sprawuje nad nami.

– Blekotu się objadłeś, że bredzisz od rzeczy? Widzianoż to?! Niewiasta przewodzi zbrojnym!

Halina ścisnąwszy boki konia kolanami, wysunęła się do przodu.

– Witaj, starcze! – ozwała się. – Nie objadł się blekotu. Prawdę mówi. Ja dowodzę tymi ludźmi.

– Boskiego gniewu się nie bojąc! – krzyknął staruch i splunął z obrzydzeniem pod nogi rumaka Haliny.

– Uważaj, dziadu – ozwał się Kresław – na kogo plujesz! Uważaj, jeśli ci życie miłe!

– Straszysz? Też mi rycerz, co na bezbronnego rękę chce podnosić! A w ogóle, to czego tu szukacie? Czy mała ona puszcza? Innych ścieżek, innych miejsc w niej nie ma? Nie po tom uszedł przed światem, by lazł on za mną aż tutaj!

Halina zeskoczyła zwinnie na ziemię.

– Nie sądź mnie źle, starcze. Zrozumiesz moje zamiary i nie potępisz ich, jeśli usłyszysz dzieje nieszczęśliwej niewiasty.

– Poznaję cię przecie – odpowiedział starzec. – Ty jesteś córka Piotra z Krępy, a wdowa po Janie Pilawie. Byłaś tu przed laty po zwłoki męża i rycerzy z jego drużyny. Nie zmieniłaś się wcale.

– Pozazdrościć ci wybornej pamięci, ojcze. Po siedemnastu latach poznałeś twarz zmienioną przez czas i przez troski. Nie zaprosisz mnie do swej chaty? – odparła na to Halina.

– A cóż innego mogę uczynić? – zapytał staruch. – Skoro już zjawiliście się tutaj, to i wejdźcie.

Skłonił się przed nią i rozwarłszy szeroko drzwi, gestem zaprosił do wnętrza.

Za Haliną podążyli Bożena i Kresław. Reszta drużyny jęła przygotowywać się do spędzenia nocy pod gołym niebem, moszcząc sobie wygodne legowiska z gałązek jedliny, mchu i liści paproci.

Na polance rozpalono ogromne ognisko i zabrano się do pieczenia jednej z dwu saren ubitych po drodze.

Tymczasem starzec rozniecił ogień w chacie. Rozdmuchał żar otulony warstewką szarobiałego popiołu i nakarmił go kilkoma smolnymi polanami i przygarścią chrustu.

Krwawozłoty poblask zatańczył na ścianach. Przybysze usiedli na topornych ławach, za równie topornym stołem, odpoczywając po całym dniu konnej jazdy, w oczekiwaniu na wieczerzę. Z dworu dolatywał miły dla nozdrzy zapach płonącego igliwia i piekącego się mięsa.

– Już drugi raz cię widzę, ojcze – ozwała się Halina – a nadal nie wiem, jakie nosisz imię.

Starzec wzruszył ramionami i nic nie odrzekł.

– Jeśli chcesz milczeć – twoja wola. Wszelako ty wiesz, kim my jesteśmy, lecz my nie wiemy, kto nas gości.

Starzec skrzywił się szpetnie.

– Skoro tacy jesteście ciekawi… Ongi, przed laty, tak dawno, że żadnego z was nie było jeszcze na świecie, nazywano mnie Krystynem.

– Krystyn – ozwał się Kresław. – Ładne imię, ale niezbyt wiele nam ono powiada. Nie jeden przecie Krystyn na świecie.

Starzec znów wzruszył ramionami.

– A cóż byś jeszcze chciał wiedzieć?

– Wszystko. Skąd jesteś, czemu mieszkasz sam w lesie…

– Widzę, iżeś bardzo ciekawy.

– A owszem, bo Krystyn to rycerskie imię. Skąd ono u smolarza, czy innego licha – chłopa, bartnika… czort wie zresztą, kim jesteś.

– Nie grzeszysz grzecznością – odpowiedział zagadnięty. – I cóż cię obchodzę ja, biedny, stary człowiek.

Ale odpowiedź owa nie zadowoliła nie tylko Kresława, lecz i obu niewiast. Tajemniczość postaci samotnika i uporczywe wzbranianie się przed opowiedzeniem czegoś o sobie rozpaliły tylko ciekawość ich wszystkich.

Halina wespół z Bożeną jęła nalegać na starca, dołączając swoje prośby do pytań Kresława:

– Nie odmawiajcie, ojcze!

– Opowiedzcie o sobie!

– Kim jesteście?!

– Czemu tu żyjecie samotnie?

Krystyn ukrył twarz w dłoniach i siedział czas jakiś milczący. A potem podniósł głowę i ogarnąwszy spojrzeniem swych gości, ozwał się w te słowa:

– A więc dobrze. Nie mam czego taić. Skoro koniecznie chcecie poznać moje dzieje, niech i tak będzie. Smutne są one i nie wiem, czy nie zepsuję wam humorów. Ale skoroście się napierali, nie chcąc uszanować mojego milczenia, tedy słuchajcie.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Pąsowy liść klonu.