Rozdział dwunasty. Miłość przynosząca łańcuchy

Nikt nie zadał Marii żadnych pytań, ani tego wieczora, ani następnych, jednak ktoś z rodziny musiał powiedzieć Eutropiuszowi Gagnonowi o wizycie Wawrzyńca Surprenanta i jego ewidentnych zamiarach, gdyż w następną niedzielę, po obiedzie, przyszedł Eutropiusz i Maria usłyszała drugie miłosne wyznanie.

Franciszek Paradis przyszedł w środku lata, wracając z tajemniczych okolic „w górze rzek”; wspomnienie tych niezwykle prostych słów, jakie wtedy powiedział, mieszały się z pamięcią o blasku słońca, dojrzałych borówkach, ostatnich kwiatkach wawrzynu więdnących w gęstych zaroślach. Po nim Wawrzyniec Surprenant przyniósł kolejną wizję: wizję pięknych, dalekich miast i życia, jakie proponował, bogatego w nieznane cuda. Gdy zaś przemówił Eutropiusz Gagnon, uczynił to nieśmiało, z odrobiną wstydu, jakby był z góry przekonany, że nic z tego nie będzie, rozumiejąc, że nie może zaoferować nic, co by mogło Marię skusić.

Śmiało poprosił dziewczynę, by poszła z nim na spacer, lecz gdy założyli płaszcze i otwarli drzwi, zobaczyli, że pada śnieg. Maria zatrzymała się na ganku, z dłonią na klamce, z miną sugerującą powrót do domu. On zaś, bojąc się, że okazja przepadnie, zaczął mówić od razu, spiesząc się, jakby wątpił, że zdąży wszystko powiedzieć.

– Wie pani dobrze, że darzę ją uczuciem, Mario. Nie mówiłem pani tego wcześniej, bo ziemia nie była jeszcze na tyle gotowa, żebyśmy mogli na niej żyć jak należy we dwoje, a poza tym domyśliłem się, że wolała pani Franciszka Paradisa. Ale skoro on nie żyje i ten drugi chłopak ze Stanów ma się ku pani, powiedziałem sobie, że ja też mógłbym spróbować.

Śnieg leciał teraz z szarego nieba zbitymi płatkami, przypominając trzepoczące skrzydła białych motyli na tle ciemnego lasu, po czym łączył się ze śniegiem leżącym na ziemi od pięciu miesięcy.

– Nie jestem oczywiście bogaty; ale mam dwa pola, oba spłacone, i pani wie, że to dobra ziemia. Będę nad nią pracował całą wiosnę, wykarczuję duży kawałek pod lasem, zrobię mocne ogrodzenia, i gdy nadejdzie maj pole będzie gotowe do siania. Zasieję sto trzydzieści buszli, Mario… sto trzydzieści buszli pszenicy, jęczmienia i owsa, nie licząc morgi mieszanki zbóż dla bydła. Całe to ziarno, dobre siewne ziarno, kupię w Roberval i zapłacę za nie gotówką… Mam na to przygotowane odłożone pieniądze; zapłacę gotówką, bez żadnego procentu i długu, a jeśli tylko będzie to zwyczajny rok, to będzie z tego dobry zbiór. Proszę więc pomyśleć o tym, Mario, sto trzydzieści buszli dobrego siewnego ziarna w żyznej ziemi! A w lecie, przed sianokosami, a później między sianokosami i żniwami, będzie czas na zbudowanie małego, ciepłego i solidnego domku, całego z czerwonego świerka. Mam gotowe drewno, pocięte i złożone za moją stodołą. Pomógłby mi mój brat, a także może Ezdrasz i Da’Bé, gdy wrócą. Następnej zimy pójdę z koniem do drwalni i wrócę wiosną, z co najmniej dwustoma dolarami w kieszeni, na czysto. Więc gdyby zechciała pani na mnie zaczekać, byłby to czas na…

Maria stała oparta o drzwi, z dłonią na klamce i odwracała oczy. To było wszystko, co Eutropiusz Gagnon mógł jej zaproponować: czekać rok, potem zostać jego żoną i prowadzić takie same życie jak teraz, tyle że w innym drewnianym domu, na innej na wpół wykarczowanej ziemi… Sprzątać, krzątać się jak zwykle, doić krowy, sprzątać stajnię, gdy męża nie będzie w domu, być może pracować w polu, gdyż byliby tylko we dwójkę, a ona jest silna. Spędzać wieczory przy kołowrotku lub naprawiając stare ubrania… Czasem latem odsapnąć przez pół godziny, usiąść na progu z widokiem na kilka pól otoczonych ogromnym, ciemnym lasem. Lub też zimą, chuchając roztopić nieco szronu na szybie i patrzeć na śnieg padający na i tak białą już ziemię i las… Las… Ciągle ten las, nieprzenikniony, nieprzyjazny, pełen złowrogich sekretów, zamknięty nad nimi niczym okrutna pięść, której należałoby powoli odginać palce, rok za rokiem, zdobywając po kilka mórg naraz, wiosną i jesienią, rok za rokiem, przez całe długie, ciężkie i mdłe życie.

Nie, zdecydowanie nie chciała tak żyć.

– Wiem, że trzeba by ciężko pracować na początku – ciągnął Eutropiusz. – Ale pani jest silna, Mario, i przyzwyczajona do pracy, tak jak ja. Zawsze ciężko pracowałem; nikt nigdy nie mógł powiedzieć, że jestem leniem, a jeśli zechce pani za mnie wyjść, z przyjemnością będę harował jak wół cały dzień, by zyskać dla pani piękną ziemię i byśmy żyli w dostatku zanim się nie zestarzejemy. Nie tykam kieliszka, Mario, i bardzo panią lubię…

Głos mu zadrżał. Eutropiusz wyciągnął rękę do klamki, być może by ująć dłoń Marii lub by przeszkodzić jej w otwarciu drzwi i wejściu do domu, zanim nie da mu odpowiedzi.

– Uczucie, jakim panią darzę… Tego nie da się wyrazić słowami…

Maria wciąż milczała. Już drugi raz młody człowiek mówił jej o miłości i kładł w jej dłonie wszystko, co miał do zaoferowania, a ona po raz drugi słuchała i milczała, zawstydzona, ratując się ze swej niezręczności bezruchem i ciszą. Młode dziewczęta z miast uznałyby ją za głupią i nieobytą; ona jednak była tylko prosta i szczera, bliska natury, która obywa się bez słów. Dawniej, gdy świat był prostszy niż teraz, młodzi chłopcy, trochę brutalni, a trochę nieśmiali, uderzali w konkury do dziewczyny o szerokich biodrach i silnej piersi, i, jeśli natura w niej jeszcze nie przemówiła, z pewnością słuchała ich w ciszy, wsłuchując się nie tyle w ich słowa, co swój wewnętrzny głos, trzymający zbyt natarczywych zalotników na dystans, podczas gdy sama czekała na tego właściwego… Trzech chłopców zakochanych w Marii Chapdelaine nie przyciągnęły zręczne i wdzięczne słówka, lecz jej piękno i fakt, iż przeczuwali szczerość i szczodrość jej serca. Gdy mówili jej o miłości, dziewczyna pozostawała taka, jak zawsze, cierpliwa, spokojna, milcząca, gdy uznała, że nic nie musi mówić, a oni kochali ją za to jeszcze bardziej.

– Ten chłopak ze Stanów przyjechał by ująć panią pięknymi słówkami, ale nie należy się na to nabierać…

Odgadł jej zamierzony gest protestu i spokorniał.

– Och! Jest pani oczywiście całkowicie wolna, ja nie mam nic przeciwko niemu. Ale lepiej będzie, jak pani tu zostanie, Mario, między swoimi.

Poprzez padający śnieg, Maria studiowała unikalną konstrukcję z desek, pół-stajnię pół-stodołę, którą jej ojciec i bracia wybudowali pięć lat temu, która teraz, gdy zaczęła sobie wyobrażać cudowne budynki miast, zdawała się odpychająca i żałosna. Ciepłe i cuchnące wnętrze, klepisko pokryte gnojem i brudną słomą, w kącie pompa, trudna do obsługi i straszliwie skrzypiąca… Na zewnątrz zaś budynek był sponiewierany przez zimny wiatr i wciąż padający śnieg – był to symbol tego, co na nią czekało, jeśli poślubiłaby chłopca takiego, jak Eutropiusz Gagnon, życie wypełnione ciężką pracą w smutnej i dzikiej krainie.

Potrząsnęła głową.

– Nic nie mogę panu powiedzieć, Eutropiuszu, nie teraz… Nic nikomu nie obiecałam. Trzeba zaczekać.

Było to więcej niż powiedziała Wawrzyńcowi Surprenantowi, który wyjechał pewny swego, zaś Eutropiusz czuł, że spróbował szczęścia i że mu się nie udało. Poszedł do siebie przez śniegi, podczas gdy ona wróciła do domu.

***

Marzec wlókł się smutnymi dniami. Zimny wiatr przeganiał po niebie szare chmury lub wzbijał śnieżne zawieje. Trzeba było zajrzeć do kalendarza, podarunku od handlarza ziarnem z Roberval, by pojąć, że zbliżała się wiosna.

Następne dni były dla Marii takie same jak inne, przynoszące ze sobą te same prace, wykonywane w taki sam sposób. Wieczory jednak były inne, pełne poważnego myślenia. Bez wątpienia rodzice domyślili się, co się stało, lecz, szanując jej milczenie, nie zasypywali jej radami, a ona o nie nie prosiła. Wiedziała, że wybór należał wyłącznie do niej i czuła się jak uczennica wywołana do tablicy, by pod czujnym spojrzeniem całej klasy rozwiązać bez żadnej pomocy trudne zadanie.

To był jej problem: gdy dziewczyna osiągała pewien wiek i było miło na nią popatrzeć, była zdrowa i silna, zręczna w pracach domowych i w polu, młodzi ludzie prosili ją o rękę. I trzeba było powiedzieć jednemu „tak”, a drugiemu „nie”…

Gdyby Franciszek Paradis nie zginął bez śladu w lesie, wszystko byłoby proste. Nie musiałaby zastanawiać się, co należy zrobić: poszłaby wprost do niego, pchana władczą i mądrą siłą, tak pewna tego, co robi, jak grzeczne dziecko. Ale on odszedł; nie wróci, tak jak obiecał, ani na wiosnę, ani nigdy, a proboszcz z Saint-Henri zabronił jej czekania w żalu.

Och, mój Boże! Jakże wspaniały był początek tego czekania! Z tygodnia na tydzień coś rosło i kwitło w jej sercu, niczym piękny pęk zboża, którego kłosy się otwierają i kładą, była cała skąpana w tańczącej radości… Nie, to było jeszcze żywsze i silniejsze. Przypominało światło o zachodzie słońca w smutnej krainie, tryskającą obietnicę, do której się idzie, zapominając o łzach, jakie trzeba było wylać po drodze, gdy można było sobie powiedzieć: „Wiedziałam, że gdzieś w świecie jest coś takiego”. Koniec. Tak, wszystko było skończone. Teraz trzeba było udawać, że nic się nie widziało i pracowicie szukać swej drogi, wahając się w smutnej krainie bez złudy.

Pan Chapdelaine i Tit’Bé siedzieli koło pieca i palili w milczeniu; matka robiła na drutach pończochy; pies napawał się rozkosznym ciepłem, leżąc na brzuchu, z łbem między wyciągniętymi łapami i mrugając łagodnie oczyma. Telesfor zasnął z katechizmem otwartym na kolanach, a mała Alma Róża, która jeszcze nie spała, od paru minut wahała się między wielką ochotą naskarżenia na niewybaczalne lenistwo brata, a wstydem takiej zdrady.

Maria spuściła oczy, zabrała się do swych zajęć, kontynuując prostą i ponurą myśl.

Gdy młoda dziewczyna w ogóle nie czuje lub już nie czuje tej tajemniczej siły, która ją pcha w stronę chłopca innego niż wszyscy, to co ją ma prowadzić? Czego ma szukać w małżeństwie? Dostatniego życia, to na pewno, szczęśliwej rodziny…

Jej rodzice woleliby, by poślubiła Eutropiusza Gagnona – to wiedziała – po pierwsze dlatego, że zostałaby blisko nich, a po drugie dlatego, że życie na roli było jedynym, jakie znali i które wydawało im się naturalnie lepsze od innych. Eutropiusz był dobrym chłopcem, dzielnym i spokojnym, kochającym Marię; lecz kochał ją też Wawrzyniec. Był również pracowity i solidny – w sumie pozostał Kanadyjczykiem, podobnym do ludzi, wśród których żyła, chodził do kościoła… I przynosił jej, niczym w cudownym prezencie, olśniewający świat, magię miast; mógłby ją uwolnić od udręki skutej lodem wsi i ciemnych lasów…

Nie mogła się jeszcze przemóc, by sobie powiedzieć: „Wyjdę za Wawrzyńca Surprenanta”. Lecz, po prawdzie, dokonała już wyboru. Śmiercionośny, północno-zachodni wiatr, który pogrzebał w śniegu Franciszka Paradisa, pod jakimś samotnym cyprysem, sprawił, że Maria poczuła nagle cały smutek i twardość krainy, w której żyła, wypełnił ją nienawiścią do zim Północy, do mrozu, białej ziemi, samotności, wielkich, nieludzkich lasów, w których wszystkie drzewa przypominają drzewa cmentarne. Miłość – prawdziwa miłość – przeszła tuż koło niej… Wielki, gorący i jasny płomień oddalił się, by już nigdy nie nadejść. Pozostała jej nostalgia i teraz zaczynała pragnąć rekompensaty i leku w postaci oszałamiającego, dalekiego życia w bladym świetle miast.

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.