Rozdział dwunasty. Mijające lata

Marcin się mylił. Kiedy o cudzie zaczęło być głośno w Kijowie, zawiść miejscowych duchownych przybrała alarmujące rozmiary. Więc ojciec Jacek poszedł na wyspę i znalazł pogan odprawiających obrzęd przed starym dębem? Jednym ciosem skruszył potężne drzewo w pył? A gdy Zły wyłonił się z drzewa, walczył z nim wręcz, po czym wrzucił go do Dniepru?

– Nonsens! – wykrzyknął jeden z duchownych, słysząc po raz kolejny tę fascynującą opowieść. – To tylko głupia zachodnia sztuczka!

– Tak – dodał jego towarzysz. – Ojciec Jacek zawsze używał podstępnych metod, by zdobyć władzę nad ludźmi.

– Dlaczego to znosimy? – zapytał trzeci, który był siostrzeńcem arcybiskupa Kijowa i cieszył się z tego powodu sporym poważaniem. – Jeśli będzie więcej tych tak zwanych cudów, możemy złożyć skargę u wielkiego księcia i poprosić go, by odesłał zachodniego wichrzyciela do jego kraju.

Choć pozostali nienawidzili Jacka, nie bardzo wierzyli, że ten plan się powiedzie.

– Wielki książę uwielbia zachodniego mnicha – powiedzieli. – Nigdy go nie odeśle, zwłaszcza odkąd uzdrowił małą księżniczkę.

Siostrzeniec arcybiskupa uśmiechnął się ponuro.

– Są sposoby, by radzić sobie z ludźmi – zauważył – nawet z wielkim księciem. Poczekajcie, a zobaczycie.

Jacek dalej pracował dla mieszkańców Kijowa, uzdrawiając chorych, nawracając grzeszników i szkoląc młodych zakonników, by stali się wartościowymi sługami Bożymi. Pewnego dnia Włodzimierz Rurykowicz przybył do klasztoru, który wybudował dla braci kaznodziejów. Miał mizerną twarz i powolny krok. W ciągu dwóch lat od przybycia Jacka po raz pierwszy był nieszczęśliwy na myśl o wizycie u niego.

– Nie martw się zanadto, wasza wysokość – powiedział przyjaźnie Jacek. – Chyba wiem o wszystkim. Sprawy wyglądają tak: jeżeli nie opuszczę Kijowa, grozi ci utrata tronu. Czyż nie mam racji?

Włodzimierz spojrzał na niego smutnymi oczami.

– Tak, ojcze. Ruski kler ma wielką władzę polityczną i są bardzo rozgniewani, że tak długo cię chroniłem. Ostatnio zagrozili, że usuną mnie z tronu. Och, co mam robić? Jesteś moim przyjacielem i nie chcę, żebyś mnie opuścił! Ale kler nie żartuje…

Jacek pocieszał księcia, jak potrafił, bo już dawno przewidział obecną sytuację i wiedział co zrobi. Tak, nawet gdyby sprawił, że ruscy duchowni zaczną dobrze o nim myśleć, nie zostanie na zawsze w Kijowie. Czyż nie jest misjonarzem? Czyż nie kładł zawsze fundamentów pod nową wspólnotę, po czym zostawiał ją pod opieką młodszego zakonnika i szedł uprawiać nową niwę? Zrobił tak we Friesach, Ołomuńcu, Krakowie, Sandomierzu, Opawie, Gdańsku. Teraz powtórzy to w Kijowie. Brat Godinus byłby znakomitym przeorem, a brat Marcin mógłby mu pomagać.

– Ruscy duchowni nie będą się chyba sprzeciwiać, jeśli zostawię tutaj tych młodych mnichów, wasza wysokość?

Włodzimierz potrząsnął głową.

– Nie, ojcze. Oni nienawidzą ciebie. Na pewno nie będą robić wielkich trudności Godinusowi i Marcinowi. W końcu czy to oni uzdrowili kogoś ze ślepoty albo przeszli suchą nogą przez Dniepr? Czy oni walczyli z demonami?

Późnym wieczorem Jacek klęczał w kaplicy przed figurą Naszej Pani. Była to piękna rzeźba z alabastru, ważąca około dwudziestu pięciu kilogramów, dar wielkiego księcia dla Jacka i jego wspólnoty. W blasku świec delikatne rysy zdawały się nabierać życia i mnich ukrył twarz w dłoniach. Artysta stworzył piękne i natchnione dzieło z alabastru, a jednak było niczym w porównaniu z prawdziwą urodą Matki Bożej.

„Najdroższa Matko, dzięki łasce Bożej widziałem Cię wiele razy”, pomyślał. „A jednak nawet teraz nie wiem, jaka naprawdę jesteś. Zawsze ukrywałaś przede mną pełnię swej urody. Ale w niebie wszystko będzie inne! Kiedy będę mógł tam pójść, Matko? Kiedy Cię zobaczę twarzą w twarz?”

Modląc się, Jacek czuł jednak, że Bóg jeszcze nie chce, by odpoczął od pracy. Miał dopiero czterdzieści cztery lata, a było jeszcze tyle do zrobienia! Prusy były dzikie i niecywilizowane, Polska rozdarta wojną domową, Ruś zarażona herezją, wschodnia i zachodnia Azja pustoszona przez barbarzyńskich Tatarów. Och, miliony dusz czekały, by im opowiedzieć o Bogu i niebie!

„Proszę, pomóż mi coś dla nich zrobić”, szeptał, wpatrując się w oblicze Matki Bożej. „Och, Matko! Nigdy mnie nie opuszczaj w moich podróżach!”

Kilka dni później Jacek mianował Godinusa przeorem Kijowa, udzielił błogosławieństwa małej wspólnocie i pożegnawszy się z wielkim księciem i jego rodziną, wyruszył z Florianem do Krakowa, jakieś osiemset kilometrów na zachód. Tak jak zawsze głosili kazania w miastach i wsiach, które spotykali na swojej drodze, a na Podolu odnieśli prawdziwy sukces. Miasto Lwów zaofiarowało im ziemię i fundusze na klasztor.

Jacek był zachwycony.

– Gdy dojdziemy do Krakowa, możemy tu wysłać ojca Gerarda, by dopilnował szczegółów – oznajmił Florianowi. – O, jak bardzo się ucieszy wuj Iwo!

Ale gdy dotarli do Krakowa, czekały na nich złe wieści. Wuj Iwo umarł! Odszedł podczas swojej ostatniej podróży do Rzymu. Mało tego. Bracia kaznodzieje mieli teraz w swoich szeregach męczennika. Ojciec Beranger, wyznaczony na następcę Iwo na tronie biskupim, również nie żył. Stracił życie z rąk pogan z Dalmacji, zanim został wyświęcony na biskupa.

„Ten dobry człowiek był za młody, by umrzeć”, pomyślał Jacek, a serce ściskał mu żal z powodu tej tragicznej nowiny. „Wydaje mi się, że zaledwie wczoraj dałem Berangerowi habit, pomagałem w studiach kapłańskich, a nawet zorganizowałem pracę kaznodziejską wśród Dalmatyńczyków!”

Ale gdy rozmyślał nad przedwczesną śmiercią ulubionego ucznia, w jego serce wstąpiła tajemna radość. Jeśli Bóg chciał, by dobre dzieła rozwijały się pomyślnie, gdy zostaną pokropione łzami, o ile więcej są warte, gdy wypływają z ofiary w najpełniejszej formie – męczeństwa duszy lub ciała. Teraz, z powodu świętej śmierci ojca Berangera, dzieło braci kaznodziejów na pewno zostanie pobłogosławione prawdziwym sukcesem – w Polsce i na całej Północy!

– Ojcze, jeśli taka jest Twoja wola, uczyń mnie również męczennikiem – modlił się często Jacek. – Proszę!

W miarę upływu lat myśl o śmierci za Prawdę wciąż tkwiła głęboko w umyśle Jacka. Nosił ją w sobie, gdy wraz z innymi braćmi pracował dla dusz na dalekiej Północy, podróżując wzdłuż brzegu Bałtyku, a także na zachód, do Danii, Szwecji i Norwegii. Była z nim, gdy towarzyszył Krzyżakom w krucjatach przeciw Prusom, gdy zakładał klasztory braci kaznodziejów w Płocku i Poznaniu oraz miastach śląskich: Opolu, Legnicy, Świdnicy, Głogowie, Brzegu i Oleśnicy. Aż któregoś dnia męczeństwo stało się czymś bliższym i bardziej realnym. W roku 1236, gdy ojciec Jordan z Saksonii zwołał do Paryża kapitułę generalną zakonu, chrześcijanie z zachodniej Europy uświadomili sobie, że oni też mogą zostać męczennikami – i to w bardzo niedługim czasie.

– Tatarzy są gotowi zmieść całą Europę – ostrzegał Bela IV, król Węgier. – Batu Chan podbija właśnie świat!

Batu Chan! To imię siało postrach w całym świecie chrześcijańskim, bo należało do wnuka bezlitosnego Czyngis Chana – tatarskiego wodza, który kilka lat temu przeprowadził ze swymi barbarzyńskimi hordami potężne ataki na Chiny i Turkiestan, po czym z nieznanych powodów zatrzymał swój marsz na zachód na równinach Krymu. Zmarł w roku 1227 i od tej pory jego wojska obozowały spokojnie nad Morzem Czarnym. Ale jeśli Bela miał rację – jeśli Tatarzy znużyli się spokojnym życiem i Batu Chan zamierza najechać Europę…

– Ruś na pewno ucierpi na tym pierwsza – mówił do siebie Jacek. – Tatarzy zniszczą tam wszystko, zanim ruszą na zachód. Och, moje biedne dzieci w Kijowie! Co się z wami stanie?

Podczas długiej podróży do Paryża ojciec Jacek często dyskutował o tym ze swoimi towarzyszami – ojcem Gerardem, przeorem klasztoru w Krakowie, i ojcem Marcinem, następcą Godinusa na stanowisku przeora w Kijowie.

– Tak, Tatarzy spalą i zniszczą wszystko – przyznał ojciec Marcin. – I to nie tylko w Kijowie. W Sandomierzu i Krakowie też.

– Kraków? Ale oni nigdy tam nie dojdą! – wykrzyknął z niedowierzaniem ojciec Gerard. – Jak to, mamy w Polsce tysiące silnych, młodych mężczyzn, którzy prędzej umrą, niż pozwolą Tatarom najechać na Polskę, sprofanować nasze kościoły, wziąć kobiety i dzieci do niewoli…

– Zapominasz o jednym – przerwał mu ojciec Marcin. – Polska nie ma teraz prawdziwego przywódcy. Konrad Mazowiecki walczy z Henrykiem Śląskim. Świętopełk, podobno chrześcijanin, podburza pogańskich Prusów do powstania przeciwko Krzyżakom. Jesteśmy tak podzieleni – i to z błahych powodów – że będzie prawie niemożliwe zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi. Czyż nie tak, ojcze Jacku?

Po chwili wahania Jacek powoli skinął głową.

– Tak, synu. Ale sprawy nie mają się tak beznadziejnie, jak wyglądają. Polska może być teraz skłócona, ale powstanie, gdy nadejdzie niebezpieczeństwo. Zatrzyma Tatarów – i to tak skutecznie, że nie będą więcej zagrażać Europie!

Słysząc pełne pasji, profetyczne tony w głosie przeora, ojcowie Marcin i Gerard spojrzeli na siebie z nabożnym lękiem. Ale choć poruszyła ich głęboko świadomość, że ich ojciec Jacek jest święty, że Bóg dał mu teraz jeszcze raz wejrzeć w przyszłość, poczuli ciężar na sercu. Po raz pierwszy dostrzegli we włosach Jacka siwe pasma. Koło oczu i ust miał też zmarszczki, których nie było widać na początku długiej drogi do Paryża.

Jacek uśmiechnął się, czytając w ich myślach.

– Tak, mam pięćdziesiąt jeden lat, moje dzieci. W tym wieku nasz ojciec Dominik poszedł odebrać swoją nagrodę.

– Och, ale powiedz, że będziesz z nami jeszcze długo, ojcze! – błagał Gerard.

– Tak – dodał szybko Marcin. – Chyba nie chcesz, byśmy sami stawili czoła Tatarom?

Jacek długo milczał. Potem westchnął i spojrzał poważnie w oczy swoich towarzyszy.

– Moje dzieci, Bóg dał mi dwadzieścia jeden lat więcej, bym mu służył – wyszeptał cicho. – Módlcie się, bym dobrze wykorzystał te lata. Będą bardzo ważne dla naszej pracy w Polsce!

Dwadzieścia jeden lat więcej! Marcin i Godinus wciąż o tym pamiętali. W rzeczy samej, przekazywali tę wiadomość wszędzie, gdzie podróżowali, więc nie było w końcu w Polsce dominikańskiego klasztoru, który by nie wiedział, że ojciec Jacek będzie żył siedemdziesiąt dwa lata. Mimo nieskończenie ciężkiej pracy, jakiej się podjął dla ratowania dusz, Bóg nie wezwie go po nagrodę aż do roku 1257.

Ta uspokajająca świadomość przyniosła radość Czesławowi, który już prawie porzucił nadzieję, że jeszcze kiedyś zobaczy brata. Zdawało się, że tyle czasu upłynęło, odkąd pożegnali się we Friesach w roku 1220! Ale skoro Jacek miał żyć siedemdziesiąt dwa lata…

„Na pewno choć raz w tym czasie będzie mógł przybyć do Wrocławia”, pomyślał Czesław. „A może ja wybiorę się do Krakowa. Dobrze byłoby znów zobaczyć swój stary dom”.

Ale mijały miesiące, a taka okazja nie pojawiała się. W roku 1232 Czesław został prowincjałem zakonu w Polsce i był bardzo zajęty we Wrocławiu. Nie znalazł jakoś sposobności, by wybrać się na wschód, do Krakowa. Jacka zresztą nie było już w klasztorze Świętej Trójcy. Dziwny obrót wypadków zawiódł go z powrotem na Ruś. Bracia w Kijowie wybrali go na przeora i zdawało się, że wrogość, jaką okazywał mu ruski kler, znacznie zmalała.

Któregoś dnia roku 1237 kilku wrocławskich mnichów zaproponowało Czesławowi, by zwołał kapitułę prowincjonalną, czyli zebranie podlegających mu przeorów.

– W zeszłym roku kapituła generalna w Paryżu zajmowała się sprawami dotyczącymi całego zakonu. Teraz potrzebujemy podobnego zebrania, ale w mniejszej skali i poświęconego wyłącznie pracy w Polsce. Czy się na to zgadzasz?

Czesław wyraził zgodę i zarządził kapitułę prowincjonalną w Sandomierzu, w sierpniu roku 1238 – z radosnym sercem, bo wreszcie miał szansę na długo wyczekiwane spotkanie z Jackiem. Odkąd brat został przeorem, musiał uczestniczyć w kapitułach, składać pełne sprawozdanie z pracy na rzecz dusz w Kijowie i jego okolicach oraz przedstawiać plany na przyszłość.

Czesław dotarł do klasztoru Świętego Jakuba w Sandomierzu na długo przed wyznaczoną datą. Prawdę mówiąc, zjawił się tam już w czerwcu roku 1238, nie był więc zdziwiony, że wielu przeorów jeszcze nie przybyło.

– Ale mamy ich słowo i są już w drodze – powiedział przybyszowi ojciec Sadok. – Och, ojcze Czesławie, jak wspaniale, że gościmy tylu odważnych przeorów! Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ojca Jacka! Słyszałem o nim takie opowieści!

Czesław uśmiechnął się, widząc entuzjazm swego rozmówcy. Ale choć zgadzał się z nim, że zbliżająca się kapituła wyda dobre owoce i nowicjusze z Sandomierza będą szczęśliwi, mogąc spotkać tych braci, którzy zakładali zakon w Polsce, zaskoczyło go trochę beztroskie i niemal dziecinne podejście ojca Sadoka. Jakże to, jest mężczyzną pod czterdziestkę, a zachowuje się, jakby kapituła była jakimś przyjęciem towarzyskim. Przyjęciem, na którym ludzie spotykają starych znajomych i świetnie się bawią!

– Może opowiesz mi trochę o sobie, ojcze? – zaproponował po chwili. – Czy od dawna jesteś w Sandomierzu?

Ojciec Sadok był zachwycony niespodziewaną okazją, by pospacerować z nowo przybyłym prowincjałem i porozmawiać z nim. W ciągu paru minut opisał początki swego życia zakonnego. Mimo młodzieńczego sposobu bycia był doświadczonym misjonarzem. Osiemnaście lat temu otrzymał habit w Rzymie, i to z rąk samego ojca Dominika. Po kapitule generalnej w Bolonii w roku 1221 został wysłany z trzema towarzyszami, by głosić kazania na Węgrzech, szczególnie na terenach granicznych wzdłuż Dunaju, gdzie mieszkało wiele dzikich plemion.

– Ach, to było piękne życie, ojcze – dużo ciężkiej pracy i niezwykłych przygód! Czy wiesz, że kiedyś widziałem nawet diabła?

– Powiadasz, że widziałeś diabła?

– Tak, ojcze. Przebywałem na Węgrzech od niedawna. Którejś nocy obudziłem się i zobaczyłem Złego tuż koło mnie. Było z nim też parę demonów. Złościli się – krzyczeli, przeklinali, a nawet szlochali gorzkimi łzami, patrząc na moich towarzyszy i na mnie.

– A jak myślisz, dlaczego?

Sadok uśmiechnął się wesoło.

– Ponieważ wiedzieli, że ocalimy wiele dusz od piekła. Nawet tak mówili. Krzyczeli: „Spójrzcie na tych misjonarzy! To jeszcze chłopcy! I pomyśleć, że nas zwyciężą!”.

Na chwilę zapadła cisza, po czym Sadok spojrzał z nadzieją na Czesława.

– Och, ojcze! Jakaż to była niezwykła dla mnie noc! Czy myślisz, że coś tak cudownego zdarzy się jeszcze raz?

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.