Rozdział dwunasty. Miasto Słońca

W dalekim kraju, o którym najmłodsi z was pewnie nigdy nie słyszeli, a starsze dzieci może się uczyły przerabiając historię Ameryki Południowej, mieszkali ludzie nieoddający czci ukochanemu Bogu, którego kochacie i próbujecie służyć, lecz dziełu Jego rąk – słońcu.

Wiedzieli, że piękne kwiaty nie rozwinęłyby swych jaskrawych płatków bez światła słonecznego, że soczyste owoce nie dojrzałyby bez niego i że oni sami nie mogli by bez niego żyć. Chyba nigdy nie widzieliście tak pięknych kwiatów, jakie rosną w tym dalekim kraju, więc nie dziwcie się, że adorowali słońce, wierząc, że ono samo sprawia te wszystkie cuda.

Tamtejsze ludy były podzielone na plemiona, każdym z nich władał inny król.

Król pewnego potężnego plemienia miał syna o imieniu Lera. Był bardzo przystojny, wysoki i silny jak na swój wiek, potrafił łowić ryby, jeździć konno i rzucać strzałkami prawie tak dobrze, jak dorosły mężczyzna. Jednak nie był szczęśliwy, zamiast być dumnym ze swej siły i znajdować przyjemność w wędkowaniu, polowaniu i wyprawach, wędrował po lesie lub szedł do odludnego miejsca w górach i cały dzień spędzał na marzeniach. Czuł, że tak niewiele wie, a chciał wiedzieć tak dużo, nie był zadowolony z ziemskich rozrywek, a jego serce i dusza były puste.

Pewnego dnia starzec z jego plemienia, który nauczył go wszystkiego o polowaniu i jeżdżeniu na koniu oraz modlitw kierowanych ku słońcu powiedział mu, że w przyszłości uda się do pięknego miasta, gdzie będzie mógł z bliska obejrzeć słońce, gdzie wszyscy nosili szaty błyszczące niczym gwiazdy, a kwiaty były tak olśniewające, że żaden ziemski kolor nie mógł im dorównać, gdzie owoce zawsze były dojrzałe, a ptaki zawsze śpiewały, gdzie wszyscy byli szczęśliwi, ponieważ dookoła panowało piękno, a serca były tak przepełnione miłością, że ludzie dzień i noc śpiewali i grali na instrumentach.

Lera, syn króla, pragnął, by nadszedł już ten czas i aby mógł wyruszyć do cudownego miasta. Ludzie wokół niego wiecznie się kłócili i bardzo często inne plemiona powstawały przeciwko jego ojcu, a wtedy palono domy i raniono ludzi, często także małe dzieci i kobiety. Lera myślał o tym co się stanie, gdy zastąpi ojca na tronie i będzie musiał prowadzić mężczyzn na wojnę i zabijać wrogów, a serce przepełniał mu ból.

Ojciec i jego towarzysze wyśmiewali się z niego, miał takie miękkie serce. Nie mógł znieść, że chłopcy wybierali jajka z gniazd i łapali ptaki w sidła, a gdy zobaczył gąsienicę albo robaka na drodze delikatnie przenosił je na pobocze i kładł w miejscu, gdzie nikt nie mógł ich rozdeptać.

Pewnego razu, a trwała właśnie wojna, po strasznej bitwie wymknął się w nocy z domu i nosił wodę konającym żołnierzom. Ojciec bardzo się na niego rozgniewał za to, że pomagał wrogom i na kilkanaście dni zamknął w komnacie, nie pozwalając wyjść. Gdy chłopiec zostawał sam, jeszcze intensywniej myślał o smutku jaki go otaczał i postanowił wyruszyć w podróż, aby odnaleźć Miasto Słońca. Staruszek powiedział mu, że znajduje się ono bardzo daleko, tam gdzie niebo dotyka ziemi i że nikt nie dostanie się tam na piechotę, ponieważ padłby martwy z wyczerpania.

W nocy Lera miał cudowny sen. Chłopiec w jasnej, błyszczącej szacie podszedł, dotknął go i kazał mu wstać i pójść za sobą. Wziął Lerę za rękę i poprowadził przez las nad szeroką rzekę, przez zielone pola i pogmatwane leśne ścieżki na wysoką górę, tak stromą i trudną do zdobycia, że Lera zrezygnowałby z rozpaczy, gdyby piękna istota nie przytrzymała szybko jego ręki i nie pomogła mu wejść.

Szczyt sięgał niebios, a zjawa unosiła chłopca przez olbrzymie połacie szarych i białych obłoków, a następnie wprowadziła w różową i przyprószoną złotem chmurę, wzbijającą się prosto w złociste niebo. Na znak zjawy Lera podniósł wzrok i zobaczył przed sobą piękną Królową, otoczoną promieniami światła o kolorach niespotykanych na ziemi, ze słodkim uśmiechem na twarzy, trzymającą w ramionach Niemowlę w koronie na głowie, które wyciągnęło rączki ku Lerze i zawołało go po imieniu. Wtedy Lera się obudził i cudowna wizja zniknęła, jednak na zawsze pozostała w jego pamięci.

Nie miał wątpliwości, że była to królowa Miasta Słońca, a Niemowlę było Jej dzieckiem. O jakże ta wizja uradowała serce Lery! Sądził, iż mały chłopiec zrozumie go lepiej i będzie mu bardziej współczuł i będzie bardziej czuły dla niego niż mężczyzna.

Mężczyźni, których znał Lera, byli tak gwałtowni i tak niecierpliwi, że nigdy nie zawracaliby sobie głowy pytaniami i pełnymi zadumy tęsknotami małego dziecka. Królowa także wyglądała łagodnie. Lera czuł, że w Mieście Słońca czeka go życzliwe powitanie. Poza tym, przecież chłopczyk wyciągnął rączki do Lery i nazwał go po imieniu.

Lera stawał się coraz bardziej smutny, nie chciał już bawić się z innymi dziećmi, ani jeździć na polowania lub przejażdżki konne z ojcem. W końcu zdecydował, że wyruszy do Miasta Słońca. Myślał, że pójdzie w góry, które widział w oddali i był pewien, że ich szczyty sięgają nieba tak, jak w jego śnie.

Pewnego wieczoru, gdy wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci zebrali się w pięknej świątyni, w której oddawali cześć słońcu, postanowił, że wyruszy jeszcze tej samej nocy. Gdy wyznawcy wyciągnęli ramiona ku zachodowi, gdzie słońce się chowało, śpiewając cichą, melodyjną pieśń, mały Lera wymamrotał zniżonym głosem:

– A teraz, kochane Słońce, wyruszam, by cię odnaleźć. O ukochane Słońce, ułatw drogę małemu chłopcu nie mogącemu już dłużej żyć bez ciebie. Ukochana Pani, pozwól mi znów ujrzeć Ciebie i Twoje drogie Dziecko.

Po modlitwie Lera poszedł do komnaty ojca i położył się na miękkich pledach w nogach łóżka, gdzie spał każdej nocy. Wydawało mu się, że minęły godziny zanim rozpoznał po głębokim, regularnym oddechu ojca, że ten wreszcie usnął. Wtedy wymknął się z komnaty do ogrodu. W oddali wieczne śniegi lśniły w świetle księżyca na wyniosłych szczytach. Jakże spokojna i cicha musiała być ta okolica, pomyślał ze smutkiem chłopiec. Był zasmucony, łzy spływały mu po policzkach na myśl o opuszczeniu ojca – nie miał matki – i wszystkich towarzyszy.

– Kiedy dotrę do pięknego miasta – wymruczał cicho – poproszę słońce, aby wysłało do nich posłańca i wszyscy będziemy szczęśliwi razem.

Lera biegł bardzo szybko, aby znaleźć się jak najdalej od zamieszkałych miejsc jeszcze przed świtem, kiedy zostanie odkryta jego nieobecność. Uciekał coraz szybciej, aż dotarł do lasu i poczuł, że tutaj, nawet jeśli jego zniknięcie zostanie wykryte, będzie mógł przespać się pod wielkimi paprociami i w zaroślach. Biedny, mały Lera był ogromnie zmęczony. Kolce wbijały mu się w nagie stopy, gałęzie, które uginał, by się przez nie przedrzeć, odskakiwały i uderzały go w twarz i ręce, było bardzo ciemno, gdyż światło księżyca tylko gdzieniegdzie przebijało się przez gęste listowie nad głową chłopca.

Jednak przedzierał się dalej, tak gorąco pragnął dojść do cudownego miasta, że nie zwracał uwagi na wycie dzikich bestii w lesie, nawoływania nocnych ptaków, czy węża, który pełzł obok niego, dopóki nagły syk w uszach nie sprawił, że aż odskoczył do tyłu. Tuż za nim znajdował się śmiertelny gad, pragnąc jak najszybciej rzucić się na swoją zdobycz. Nagle mały jeleń wystraszony krokami chłopca, zerwał się ze swojego leża w paprociach i w ciemnościach rzucił się wprost pomiędzy węża a Lerę. Wąż owinął się wokół niego i Lera znów był wolny i przez chwilę – bezpieczny. Był tak zmęczony i miał tak obolałe stopy, że gdy zatrzymał się na chwilę w lesie, rzucił się na kępę miękkiego mchu i zapadł w głęboki sen.

Słońce znajdowało się już wysoko na niebie kiedy chłopiec w końcu się obudził. Pomiędzy wysokimi drzewami o poprzeplatanych między sobą gałęziach prześwitywało błękitne niebo i jasne słońce, i chłopiec zrozumiał, że jego plemię już od dawna nie śpi i najprawdopodobniej go szuka. Szybko podniósł się i próbował biec, lecz był tak zmęczony i słaby, że nie mógł nawet iść. Czuł jednak, że musi kontynuować podróż do cudownego miasta, gdzie słońce z pewnością da mu odpocząć.

Szedł prawie cały dzień, odpoczywając od czasu do czasu, raz na miękkim mchu, raz na pniu drzewa, które powaliła błyskawica podczas jednej z tych okropnych burz jakich nie ma u nas.

Nadeszła noc, a chłopiec wciąż wszedł lasem, w końcu jednak był już tak zmęczony, że rzucił się na ziemię. Pamiętając o wydarzeniach ostatniej nocy, pomyślał, że nie było to dobre miejsce na odpoczynek. Poza tym, prawdopodobnie w pobliżu znajdował się strumień, ponieważ trawa była tu zielona i wysoka, a strumień najprawdopodobniej był domem dla aligatorów, więc w przerażeniu rozejrzał się wokół, czy uda mu się wspiąć na jakieś drzewo.

Trochę dalej kilka drzew rosło tak blisko siebie, że ich gałęzie mocno się ze sobą posplatały, tworząc coś na kształt kołyski; wspiął się więc tam i zasnął, nie myśląc o tym, że może podczas snu spaść na ziemię.

Gdy się obudził, zaczął się rozglądać w najgłębszym zdumieniu. Nie znajdował się już w lesie, lecz w jakiejś chatce, leżąc wśród miękkich pledów.

Czyżby ojciec go znalazł? Próbował wstać, lecz okazało się, że nie mógł się utrzymać na nogach, i upadł.

Drzwi chatki otworzyły się, do środka wszedł biały mężczyzna. Lera słyszał, jak mężczyźni z plemienia jego ojca opowiadali o białych ludziach, których widzieli podczas dalekich podróży, gdy maszerowali na wojnę z innymi ludźmi. Mówili, że biali byli okrutni i zabijali miejscowych, zabierali ich bogactwa i palili domy. Lera leżał nieruchomo, a serce biło mu jak oszalałe, gdyż był pewien, że biały człowiek go zabije. Jednak mężczyzna przemówił do niego w języku chłopca i powiedział, iż znajduje się wśród przyjaciół, którzy się o niego zatroszczą i go opatrzą.

Wkrótce potem do chatki wszedł miejscowy człowiek, z którym Lera rozmawiał dużo swobodniej, a ten młody mężczyzna opowiedział mu o białym człowieku – księdzu – i o tym jak uciekł ze swojego plemienia, aby stać się chrześcijaninem i iść za przykładem chrześcijańskiego kapłana. Miejscowy miał na imię Józef i został ochrzczony przez księdza.

Lera opowiedział Józefowi o swoim śnie i tęsknocie za cudownym miastem, a młody mężczyzna powiedział, że ksiądz opowie mu dokładnie jak się tam dostać i być zawsze szczęśliwym.

Następnego dnia Lera czuł się już lepiej i był bardziej wypoczęty, więc wstał i poszedł za Józefem do innej chaty, służącej hiszpańskiemu misjonarzowi za kaplicę. Z piersi Lery wydarł się okrzyk zachwytu, gdyż nad ołtarzem zobaczył pięknie pomalowaną figurę Najświętszej Maryi Panny, tulącej w objęciach Dzieciątko Jezus. Małe Dzieciątko trzymało ręce wyciągnięte w geście, jaki Lera widział we śnie, a Błogosławiona Dziewica miała na twarzy słodki uśmiech. Wtedy Lera zaczął błagać księdza, aby opowiedział mu wszystko co wie o cudownej Pani i kochanym małym Dzieciątku. Po paru tygodniach tak bardzo pragnął zostać chrześcijaninem, że misjonarz ochrzcił go, ostrzegając jednocześnie, że jeśli ludzie z jego plemienia odkryją, iż jest chrześcijaninem, najprawdopodobniej go zabiją.

– Ale mówiłeś, że wtedy od razu pójdę do Nieba – powiedział chłopiec. – Drogi padre – tak właśnie polecił mu zwracać się do misjonarza Józef – właśnie tego pragnę.

– Czy nie masz ochoty pójść i powiedzieć innym o tej pięknej krainie? – odpowiedział ksiądz. – Aby także nauczyli się kochać Boga i zostali chrześcijanami?

– Och tak, drogi padre, proszę, naucz mnie wszystkiego co wiesz, tak szybko jak to tylko możliwe, a później wrócę do mojego ojca i nauczę go i wszystkich moich towarzyszy jak zostać chrześcijaninem. Opowiem im o naszym najdroższym Panu Jezusie i także Go pokochają.

Minęło kilka miesięcy, a ojciec wciąż nie odkrył gdzie przebywa Lera. Chłopiec przygotowywał się właśnie do Pierwszej Komunii, a później miał zamiar wrócić do swego kraju i nauczyć ojca religii chrześcijan.

Misjonarz, aby go wypróbować, stawiał przed nim przeszkody:

– Co zrobisz jeśli ojciec nie zechce wyznawać wiary Pana Jezusa? – zapytał.

– Będę się modlił i modlił, ponieważ powiedziałeś, że Bóg chce, abyśmy Mu ufali.

– A co, jeśli inni ludzie zabiją ciebie i twego ojca za to, że zostaliście chrześcijanami?

– Drogi padre, wtedy pójdziemy prosto do cudownego miasta i spotkamy Naszego Pana i Jego Matkę. Muszę iść – pójdę. Chcę, aby mój ojciec także kochał chrześcijańskiego Boga. Nie byłbym szczęśliwy w Niebie bez niego.

Chłopiec mówił poważnie i nic nie mogło odebrać mu odwagi. W końcu nadszedł szczęśliwy dzień Pierwszej Komunii. Był ubrany na biało, na skroniach nosił wieniec z białych lilii. Kapliczkę przyozdobiono pięknie kwiatami, a Lera przystroił girlandami figurę Najświętszej Maryi Panny i Jej Dzieciątka.

Po Mszy świętej, kilku chrześcijan z innych plemion wróciło do domu, a misjonarz, Józef i Stefan, jak od czasu chrztu był nazywany Lera, pozostali w kaplicy, aby podziękować Bogu i poprosić Go o błogosławieństwo przed podrożą Stefana do ojca. Misjonarz nie miał wątpliwości, że chłopiec został powołany do tego, aby spróbować ocalić duszę swego ojca i towarzyszy. Uzgodniono, że wyruszy do nich następnego ranka.

Śpiewali słodkie hymny pochwalne, a jasny alt Stefana wznosił się ponad tenorami księdza i Józefa, gdy nagle usłyszeli głośny okrzyk bojowy tuż koło kaplicy. Gdyby nie śpiewali, usłyszeliby jak powoli zbliżał się z oddali i byliby przygotowani. Stefan uścisnął dłoń misjonarza i rzekł ciężko oddychając:

– Drogi padre, to okrzyk mojego plemienia; zabiją cię.

– Uciekaj – powiedział Józef. – My dwaj zostaniemy tutaj. Pewnie nas nie zabiją, bo pochodzimy stąd. Lecz ty, padre – ciebie na pewno skażą na śmierć.

– Moje dzieci – odpowiedział ksiądz – wasze oddanie jest cudowne, ale nie myślcie, że służąc Panu mogę być tchórzem. Odwagi! Niech się stanie wola Boża i chwała Jego imieniu.

Nie było więcej czasu na rozmowę, gdyż wojownicy okrążyli kaplicę, a ich dowódca, ojciec Stefana, wszedł do środka wraz z najstarszym z nich.

Jednak, gdy ujrzeli Stefana w białej szacie i z liliami na skroniach, zatrzymali się zadziwieni. Wódz zapytał syna co to ma znaczyć i dlaczego uciekł od nich i jakie było znaczenie otaczających ich przedmiotów – figura Najświętszej Maryi Panny i Jej Dzieciątka, ołtarz, kwiaty, świece, święte naczynia.

Stefan opowiedział im wszystko, poczynając od cudownego snu, a kończąc na dobroci jaką okazał mu misjonarz, gdy zmęczony i wyczerpany pojawił się przed kaplicą, choć o tym nie wiedział.

Później poprosił misjonarza, aby opowiedział im o wierze Pana Jezusa i wyjaśnił, że to prawdziwy Bóg jest Słońcem Sprawiedliwym, a nie słońce, które oglądają na niebie.

Król był poruszony i od razu zapragnął zostać chrześcijaninem, tak samo jak jeden ze starych wojowników. Jednak pozostali wojownicy byli rozwścieczeni i wykrzykiwali, że to zdrada wobec ich boga i że chrześcijanie muszą umrzeć, aby uspokoić ich gniew.

Wtedy misjonarz ujął się za neofitami, oferując w zamian swoje życie, lecz daremnie. Zapytali króla, czy naprawdę wierzy w nowego Boga, ostrzegając, że jeśli odpowie „tak”, umrze.

Misjonarz z zapartym tchem słuchał odpowiedzi, modląc się z całego serca, aby Bóg ocalił duszę króla i okazał mu łaskę, a jeśli zajdzie potrzeba, żeby nie wzbraniał się przed chrztem krwi.

– Moje serce wierzy w Jezusa – powiedział król, stojąc dumnie i nie cofając się przed włóczniami wojowników. – Chętnie poznam Jego religię.

– Och, weźcie moje życie, zamiast jego – zawołał mały Stefan wybiegając naprzód i rzucając się na pierś ojca, gdy wojownicy skierowali ku niemu włócznie.

Cofnęli się przed małą postacią w białej szacie, z wyrazem anielskiej czystości na twarzy. Jednak stojący z tyłu mężczyzna myśląc być może, że sam mógłby zostać królem po śmierci ojca Stefana, rzucił włócznią z taką siłą i tak celnie, że przebiła serce króla.

Pozostali związali misjonarza i Józefa i powiedli ich wraz ze Stefanem do swojego miasta, gdzie postanowili poddać ich próbom i zdecydować, na jaką karę zasługują.

Lecz patrzcie! Gdy jechali ciemnym lasem, chrześcijanie śpiewając hymny pochwalne dla swego Boga, a Stefan z łzami płynącymi po policzkach ze smutku po śmierci ojca, pojawiło się piękne Dzieciątko, delikatnie otarło mu łzy i dotknęło lilii na jego skroniach. Zamieniły się w złoto, jaśniejsze niż słońce i nikt nie mógł nawet spojrzeć na nie, tak oślepiająco błyszczały. Dzieciątko przytuliło Stefana do swej piersi, a chłopiec poczuł, jak do jego serca przypłynęła miłość, a głęboka rana powstała po śmierci ojca, zabliźniła się. Wtedy Dzieciątko zniknęło, lecz wieniec Stefana wciąż lśnił, a jego twarz była spokojna i opanowana, niczym twarz anioła.

Wszyscy, którzy widzieli cud padli na ziemię i przyznali, że Bóg chrześcijan jest jedynym prawdziwym Bogiem.

Gdy w końcu powrócili do swego miasta, zebrali się wokół misjonarza, a wysłuchawszy jego słów, prawie wszyscy poprosili, aby ich ochrzcił. W ten sposób miasto stało się miastem chrześcijańskim, a gdy Stefan dorósł i został królem, władał z taką łagodnością i tak sprawiedliwie, że wszędzie zapanował pokój. Dożył sędziwego wieku i mógł oglądać, jak dzieci jego dzieci przyjmowały chrzest w wierze Pana Jezusa.

Józef wyjechał, aby zostać wyświęconym i stać się misjonarzem i umarł za wiarę znosząc wiele prób.

Misjonarz, który ochrzcił Stefana pozostał z nim do śmierci, przyniesionej przez bolesną i męczącą chorobę wywołana miejscowym klimatem, do którego nie był przyzwyczajony, i ciężkim życiem, znoszonym tak cierpliwie i radośnie, aby „nieść narodom” miłość Boga i „pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł”.

A. Fowler Lutz

Powyższy tekst jest fragmentem książki A. Fowlera Lutza Krzyżowiec Wilfred oraz inne fascynujące opowieści.