Rozdział dwunasty. Koniec smutków

Pod koniec czerwca 1578 roku Teresa, wykonując zarządzenie prowincjała, udała się na ostatnią wizytację swoich klasztorów. W Malagonie doznała ataku paraliżu, ale gdy tylko wróciła jej zdolność ruchu, podjęła z powrotem podróż. W Toledo znów poczuła się źle, lecz nie chciała odpoczywać.

– Jestem tak przywykła do cierpienia – powiedziała z uśmiechem – że mogę znosić je i jechać dalej.

Po tygodniu męczącej jazdy w prostym wozie w górzystym terenie dotarła do Segowii. Dopiero w połowie sierpnia dojechała do Valladolid. Tam znów zachorowała tak ciężko, że jej stan był rozpaczliwy.

Lecz przychodziły prośby o nowe klasztory w różnych miejscowościach, a Teresa, jak długo żyła i oddychała, musiała troszczyć się o sprawy Mistrza. W Burgos trudności było co niemiara. Arcybiskup najpierw dał zgodę na klasztor, potem nagle ją wycofał. Proszono Teresę by przybyła osobiście i próbowała zrobić co się da. Miała gwałtowną gorączkę, ale nie była skłonna z tego powodu zwlekać.

– Jedź, córko, i nie bój się – tak odpowiedział Boski Mistrz na jej prośbę o wskazówki. – Ja jestem z tobą.

Dotkliwy zimowy wiatr wiał, gdy mała ekspedycja w składzie: Teresa, wierna siostra Anna od Świętego Bartłomieja, krewna Teresy, Teresita, i ojciec Hieronim Gratian, wyruszała w drogę. Rzeki wylały i cały kraj był pod wodą. Siostry musiały zejść z wozu i iść pieszo, a raczej brnąć po zamarzniętym potoku, jako że droga całkiem znikła. Właśnie Teresa, przygnieciona chorobą i wiekiem (siedemdziesiąt lat), dodawała im odwagi i podtrzymywała na duchu; ale akurat poślizgnęła się i omal nie została uniesiona przez prąd wody.

– Panie, czemu utrudniasz nam drogę – zawołała głosem pełnym miłości i zarazem poufałym.

– Nie skarż się, córko. Tak właśnie traktuję moich przyjaciół – brzmiała odpowiedź.

– Ach, Panie, to dlatego masz ich tak niewielu.

W końcu mogli wsiąść z powrotem na wozy, lecz te grzęzły w błocie, co znów opóźniało jazdę. Wreszcie w strumieniach deszczu dotarli do Burgos, gdzie szlachetna doña Catarina de Tolosa oferowała im gościnę. Oczywiste jest, że podróż nie poprawiła kondycji Teresy. Arcybiskup zagadnięty ponownie w kwestii klasztoru oświadczył, że da zgodę pod warunkiem, iż będzie zapewniony odpowiedni dom i środki utrzymania. Lecz domu nie można było znaleźć.

Tymczasem karmelitanki musiały chodzić do kościoła. Gdy raz tak szły, Teresa grzecznie poprosiła pewną kobietę, by usunęła się i zrobiła przejście. Na to tamta nazwała Teresę obłudnicą i popchnęła do rynsztoka. Siostry wpadły w złość, lecz Teresa kazała im nie zwracać uwagi na zajście.

– Ta dobra kobieta mówiła prawdę i postąpiła sprawiedliwie, a tylko tego mogę sobie życzyć.

Kiedyś znowu klęczała w kościele, a śpieszący się ludzie popchnęli ją i przewrócili. Śmiała się tylko ze swego pecha i przepraszała sprawców.

Wreszcie pewien uczynny lekarz z Burgos, wezwany przez ojca Hieronima do Teresy, wspomniał o niej swemu przyjacielowi Ferdinandowi de Malagua. Przyjaciel ów kierował wielkim szpitalem, i tam na poddaszu zaoferował małej wspólnocie kwaterę. Teresa z wdzięcznością przyjęła propozycję, która dawała obietnicę zacisza, odosobnienia. Niepocieszona była jedynie doña Catarina, chcąca zatrzymać u siebie świątobliwych gości. Mieszkanie w szpitalu okazało się ubogie, ale blisko kaplicy i blisko chorych, których można było odwiedzać i pocieszać. Pacjenci nigdy nie mieli Teresy dość.

– Gdy matka Teresa jest z nami – mówili – wszystkie dolegliwości się zmniejszają, samo jej spojrzenie leczy.

Doktor Anguiar wciąż szukał domu. Jedyny budynek wystawiony na sprzedaż był jakoby nadzwyczaj nieprzydatny, ale gdy Teresa go obejrzała, była zachwycona. Tym samym cel osiągnięto, arcybiskup powinien wyrazić aprobatę. Lecz gdy mniszki objęły dom w posiadanie, zgłaszał wciąż zastrzeżenia i dopiero po wielu pełnych napięcia chwilach udało się uzyskać jego zgodę. Miesiąc później wezbrana gwałtownymi deszczami rzeka Orlanzon wystąpiła z brzegów i zalała całą dzielnicę. Drzewa zostały wyrwane z korzeniami, domy poznikały, masy wody otoczyły klasztor. Teresa nie przyłączyła się do tłumu szukających schronienia na położonym wyżej terenie i pozostała na modlitwie ze swymi córkami. Było im bardzo zimno, gdyż woda wdarła się do dolnej części budynku. Każdy powiew wiatru groził zawaleniem. Siostry były na wpół zagłodzone, bo zapasy utonęły. W końcu, gdy położenie wydawało się beznadziejne, woda zaczęła opadać i mieszkańcy Burgos, zaniepokojeni losem karmelitanek, pospieszyli na ratunek. Wyłamano drzwi wejściowe i woda wypłynęła, uprzątnięto nieczystości.

Pod koniec sierpnia Teresa pojechała do Valladolid na wypoczynek, którego bardzo potrzebowała, lecz tam spotkała ją kolejna przykrość. Według późniejszego komentarza siostry Anny, Bóg chciał, by przez całą drogę spotykały Teresę wyłącznie cierpienia. Przeorysza, Maria Bautista, krewna założycielki, niezadowolona z jej decyzji w pewnej trudnej sprawie rodzinnej, przyjęła ją z wyczuwalnym chłodem. Była to jedna z najbardziej oddanych córek i uczuciowa Teresa odczuła boleśnie jej zachowanie. Młoda przełożona nie przewidywała ani tego, że widzi świątobliwą matkę po raz ostatni na ziemi, ani późniejszego gorzkiego żalu, że nie zapanowała nad złym humorem.

A Teresa, choć półżywa z bólu i udręki, wciąż była aktywna bez wytchnienia, a jej jedyną troską było podtrzymywać na duchu towarzyszki i dodawać otuchy w kłopotach, które na nie spadły. Nocą dotarły do mizernego zajazdu, gdzie nie można było dostać nic do jedzenia. Teresa mdlała z osłabienia. Siostra Anna daremnie usiłowała zdobyć jajka czy cokolwiek na posiłek dla chorej. Nie uzyskała nic poza kilkoma suchymi figami, które z płaczem przyniosła.

– Nie płacz, droga siostro, figi są bardzo dobre, a wielu biedaków nie ma nawet tego – pocieszyła ją Teresa.

Następnego ranka jeszcze się jej pogorszyło, a gdy dojechała do Alby, przeorysza i zakonnice, przerażone jej wyglądem, zaprowadziły ją natychmiast do łóżka.

– To prawda, moje drogie dzieci, jestem bardzo zmęczona, ale od dwudziestu lat nie kładłam się tak wcześnie – oponowała.

Nazajutrz wstała na Mszę świętą i przyjęła Komunię świętą. Przez kilka dni upierała się, by uczestniczyć w życiu wspólnoty, lecz wreszcie musiała uznać się za pokonaną.

Umieszczono ją w małej izbie obok kaplicy, gdzie leżała i modliła się, ciesząc się ciszą. Było blisko Pana, czyli miała wszystko, czego pragnęła. Siostry zmieniały się przed ołtarzem, błagając Boga, by oszczędził to drogocenne życie. Ciężki smutek okrył dom, jak całun.

Z ciała umierającej wydobywał się wonny zapach, tym bardziej niezwykły, że lekarze zastosowali nacieranie śmierdzącym olejkiem, który miał łagodzić ból. Każdy, kto wchodził do izolatki, odczuwał woń jakby jaśminu, lilii i róż. Teresa czując, że niedługo umrze, poprosiła o ostatnie namaszczenie.

Była piąta po południu. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rozświetliły cienie, gdy podawano jej Chleb Życia. Kiedy zwróciła się do swego Pana, by Go powitać, jej twarz znowu rozjaśniła się blaskiem, widywanym u niej często w trakcie modlitwy. Była przemieniona, młoda i piękna jak dawniej.

– Umieram jako wierna córka Kościoła – oświadczyła.

Prosiła obecnych, by wybaczyli jej wszystko, co mogło sprawić im przykrość, i by się za nią modlili.

W nocy bardzo cierpiała, lecz nie wyrwał się jej nawet jęk skargi. Rankiem siostra Anna, znając upodobanie Teresy do czystości, ubrała ją od stóp do głów w świeżą bieliznę. Teresa podziękowała miłym i pełnym wdzięczności uśmiechem. Leżąc na boku z krucyfiksem w dłoni pozostawała przez cały dzień w ciszy i bezruchu, z miłością kontemplując ukrzyżowanego Jezusa. Nadprzyrodzone piękno i radość biły z jej twarzy. Otaczający przyglądali się jej z bojaźnią, powaleni Boską potęgą, w milczeniu. Dostrzegli, że łoże śmierci staje się bramą do nieba.

Siostra Anna, wierna towarzyszka od lat, na myśl o życiu bez Teresy czuła żałość nie do zniesienia. Pod wieczór podniosła zapłakaną twarz, by modlić się o pomoc i pociechę; i miała wtedy widzenie Naszego Pana wśród aniołów patrzącego z miłością w dół, na umierającą. Podobnie widziała Go niegdyś, jak stał i patrzył na Teresę w refektarzu u Świętego Józefa. Gdy wpatrywała się, smutek zelżał, przyszło cudowne ukojenie. Znów skierowała wzrok na konającą. Ta lekko westchnęła, raz czy dwa, i weszła do życia, które trwa wiecznie.

Tak umarła Teresa. Czy to szczęśliwe przekroczenie bramy można opisać lepiej niż słowami jej samej?

„O jakie to będzie w chwili śmierci uszczęśliwienie nasze, gdy będziemy mogły powiedzieć, żeśmy nad wszystko umiłowały Tego, który teraz będzie nas sądził. Nie będzie to wejście do obcej krainy, ale wejście do ojczyzny, do własnego królestwa naszego, bo jest to królestwo Tego, którego tak miłowałyśmy i który nas miłuje”.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Teresa z Avili. Odnowicielka Karmelu.