Rozdział dwunasty. Katechizm sporny, cz. 1

Dzielimy wszystkich przeciwników prawdy na cztery kategorie: na sceptyków, racjonalistów, heretyków i indyferentnych, choć właściwie można by ich wszystkich sprowadzić do dwóch. Heretycy nie są dzisiaj niczym innym jak tylko racjonalistami, przyjmują bowiem objawienie, ale poddają je rozumowi. Indyferentyzm jest tylko inną formą sceptycyzmu: wyznaje niektóre prawdy, ale wcale nie uznaje ich za niezawodne, za pewne. Indyferentny pozostaje niby w wierze, w której się narodził, ale tylko dlatego, że nie zwykło się zmieniać swego przekonania, skoro się nie przypuszcza, by można było mieć jakąś pewność jakiejkolwiek prawdy. Tak więc dzisiaj ma się prawie wyłącznie do czynienia z zupełnymi sceptykami lub z racjonalistami. W rozprawach trzeba o tym pamiętać i zaraz od początku się upewnić, co przyjmuje przeciwnik, a co odrzuca, inaczej spór będzie się toczyć na marne.

Drugim ważnym warunkiem skutecznego rozprawiania jest postawienie kwestii na właściwym stanowisku, i natychmiastowe uderzanie w samo ich jądro. Nie wdawać się więc w drobiazgi, bo to nie prowadzi do żadnego rezultatu, a sprowadza tylko z właściwego pola dyskusji. „Nie odpowiadaj głupiemu według głupstwa jego, abyś nie był jemu podobny”, mówi Pismo Święte (Prz 26, 4). Tak np. do czego wiedzie spieranie się z protestantami o sakramenty, i dowodzenie im tych z Pisma Świętego? Byłoby to stawiać się samym na ich stanowisku, przyjmować ich zasadę, że samo Pismo Święte ma wyrokować o tym, w co mamy wierzyć. Podobnie jakie może mieć następstwo rozprawianie o pochodzeniu Ducha Świętego i odwoływanie się do powagi Ojców świętych? Byłoby to uznanie znowu fałszywej zasady, jakoby wiara opierała się na Ojcach świętych. My katolicy przyjmujemy wszystkie dogmaty dlatego, że tak nas uczy Kościół, również samo Pismo Święte dlatego, że nam je Kościół podaje. „W Ewangelię bym nie wierzył – powiadał św. Augustyn – gdyby mnie do tego nie zmuszała powaga Kościoła katolickiego”. Całe więc rozprawianie z heretykami powinno się obracać wokół tego: jaki Kościół jest prawdziwy? Wszystkie dogmaty okażą się prawdziwe, skoro się dowiedzie, że Kościół, który je podaje, jest jedynie prawdziwy i naucza nieomylnie.

Ważną jest także rzeczą, aby w każdym rozprawianiu nie lekceważyć przeciwnika. Prawda, że fałsz zwykle zyskiwał zwolenników dlatego, iż schlebiał namiętnościom, wyzwalał człowieka spod zależności od Boga lub od innych ludzi; ale zbyt źle trzeba by sądzić o ludzkości, by sądzić, że to jest jedyna przyczyna panowania, dziś szczególniej, fałszu na świecie. Prawda, że „głupich jest poczet nieprzeliczony”, jak powiada Pismo Święte (Ekle 1, 15), i że „choćbyś stłukł głupiego w moździerzu jak ziarno, nie będzie odjęte od niego głupstwo jego” (Prz 27, 22), i że słuszne z takimi unikać wszelkiego rozprawiania, bo „ze śpiącym gada, który mówi mądrość głupiemu” (Ekli 22, 9). Prawda, że głębiej zajrzawszy do wszystkich herezji, tak religijnych jak i filozoficznych, łatwo się przekonać, że mają one w sobie pewną stronę prawdziwą, i że nie przyznawać im cząstki prawdy, to uczynić właśnie rozprawy bezowocnymi, a nawet utwierdzać przeciwników w błędzie, zaspokajając niejako ich sumienia, czują się bowiem jakby w prawdzie i w prawie do obstawania przy swoim. Trzeba więc starać się przede wszystkim wydobyć na wierzch to, w czym przeciwnik ma rację, przyznać mu ją, i owszem: na niej oprzeć się w swoich wywodach, by tym bezpieczniej i mocniej uderzyć w stronę fałszywą, ogołoconą wtedy z wszelkiego pozoru prawdziwości.

Rozprawa ze sceptykami

Dogmat sceptyków pozwala się tak streścić: „My o niczym pewności mieć nie możemy, ani o tym co na zewnątrz nas istnieje, ani o naszym własnym istnieniu, ani nawet o tym czy coś jest prawdą lub nie”. Zobaczmy, co ich skłania do powątpiewania, a przekonamy się, że powody nie są błahe. Weźmy najpierw pod uwagę istnienie świata zewnętrznego.

Według nauki nowoczesnej materia składa się z atomów, które coraz bardziej u fizyków schodzą do punktów, nie mających żadnej rzeczywistości, bo mają być bez kształtu, bez rozmiarów, bez żadnej własności. Nawet rozciągłości dziś nie uważają za niezbędną własność substancji materialnej, skoro powiadają, że ostateczne jej części składowe są siłami, tak że ciało mogłoby być w wielu miejscach naraz, podobnie jak duch. Zresztą – twierdzą – substancji materialnych albo nie ma, albo ich nie widzimy. To, na co patrzymy, jest zewnętrznym objawem różnych sił – są to tak zwane fenomeny.

Taki jest mniej więcej rezultat dzisiejszej nauki, a jakkolwiek dziwny się wydaje, jest jednak bardzo poważny, bo tego samego niemal uczyła i scholastyka. Materia dla niej jest prope nihil (niemal nicością), jak już orzekł św. Augustyn, i właściwie nie ma żadnej rzeczywistości. Według scholastyki quantitas (ilość), a tym samym i rozciągłość, nie należy do substancji, ale jest akcydensem (przypadłością), i my nie widzimy substancji, a tylko jej akcydensy, które znowu rzeczowo różnią się od substancji, tj. są zupełnie czymś innym. Wszystko więc, co widzimy, jest skutkiem jakiegoś ruchu, jakiejś siły, ale w sobie jest niczym. Kiedy obracamy prędko jakiś punkt, zdaje nam się, że patrzymy na koło, a to tylko ruch prędki jednego punktu. Coś podobnego ma się dziać z wszelkimi objawami materii. Patrzymy na te objawy (akcydensy), ale nie na substancję. Dodajmy do tego, że sama wiara nas uczy, iż w Eucharystii substancja Ciała Chrystusa Pana, objawiająca się pod obcymi przypadłościami (akcydensami), nie podpada pod prawa rozciągłości, gdyż jest w wielu miejscach jednocześnie.

Sam więc skład świata zewnętrznego, czy to według nauki dzisiejszej, czy też według zapatrywań scholastyki, daje nam wiele do myślenia. Dodajmy, że my nie patrzymy nań bezpośrednio, nie widzimy go, ale dopiero z odebranych wrażeń wnosimy o jego istnieniu i o jego własnościach. I tak: przedmiotów nie widzimy na zewnątrz nas, ale w sobie. Ludzie niewidomi od urodzenia, pierwszy raz po dokonanej operacji, spojrzawszy na świat, myślą, że przedmioty dotykają ich oczu, nie mają żadnego wyobrażenia o odległości. A jest wiele dowodów na to, że wrażenia jakie odbieramy, często nas zawodzą. Nieraz także odnosimy je do jakiejś zewnętrznej przyczyny, a ta przyczyna często istnieje tylko w nas. Któż np. nie słyszał o fatamorganie – o owym złudzeniu optycznym, które sprawia, że widzimy z dala wielkie jeziora, wyspy, drzewa wcale nieistniejące? Są tak zwane subiektywne kolory, które nie są w przedmiocie widzianym, ale w osobie, która się nań patrzy. Znany jest także daltonizm, stan, w którym nie można odróżniać kolorów. A cóż mówić o snach, widzeniach, złudzeniach rozmaitego rodzaju! Człowiek we śnie, lub w stanie widzenia, jest tak pewny, że ten cały świat, na który się wtedy patrzy, istnieje, jak człowiek na jawie.

Przejdźmy teraz do wrażeń bardziej duchowych, wyższych, do wrażeń, z których zwykle wnosimy o naszym własnym istnieniu. Weźmy np. wrażenie trwania czasu pod uwagę, a przekonamy się, że i te wrażenia są także bardzo względne i mylne. Czasem krótki przeciąg czasu wydaje nam się wiecznością, a dłuższy znowu jedną chwilą, a to według subiektywnego naszego usposobienia. Najlepszym dowodem tego jest fakt nieraz obserwowany w snach. Zdarza się często, że mamy sen bardzo długi, który się kończy jakimś wystrzałem lub uderzeniem pioruna, i w tej samej chwili rzeczywiście ktoś wystrzelił lub zagrzmiało. Dziś twierdzą, że to nie przypadek tak zrządził, ale że cały ów sen najdłuższy był sprowadzony tym wystrzałem lub grzmotem. W jednej chwili przebiegliśmy myślą wiele czasu. Można się więc zapytać: życie wydaje nam się długim istnieniem, pełnym wrażeń, a może to tylko chwila? I ta chwila, jak we śnie, czym jest? Czy jest rzeczywistością? A i samo wrażenie, uczucie naszego istnienia czy jest nieomylne, kiedy ginie np. w spaniu?

Ale na tym nie koniec. Dziś przyjętą jest rzeczą, że właściwie nie patrzymy na rzeczy, ale na wrażenia, jakie odbieramy, a dopiero myślą odnosimy te wrażenia do przyczyn, które je wywołały. Przypuśćmy, że odbierane wrażenia są nieomylne. To odnoszenie wrażeń do przyczyn odbywa się myślą, więc rozumowaniem, a czy owo rozumowanie jest nieomylne? Chodzi głównie o dowiedzenie nieomylności naszego rozumowania, jeśli chcemy mieć pewność, że istnieją na zewnątrz nas przedmioty, że istniejemy sami, a w końcu, że istnieje jakaś prawda, bo i do niej rozumowaniem dochodzimy, przyjmujemy ją myślą. A jak dowieść nieomylności naszego rozumowania, jeśli nie znowu rozumowaniem? Więc to, czego chcemy dowieść, zmuszeni jesteśmy przyjąć za prawdę w dowodzeniu, co się zwie w filozofii petitio principii (błąd logiczny błędnego koła). Prócz tego, każde rozumowanie musi zacząć od jakiejś prawdy, a tej jak będziemy dowodzić? Stąd też nic dziwnego, powie niejeden sceptyk, że tak różne są przekonania, jeden przyjmuje za prawdę to, co odrzuca drugi, a każdy jest przekonany, że ma rację, bo nie można sprawdzić drogi, którą dochodzi się do prawdy. To jest ostatnia i najgłębsza racja sceptycyzmu.

Niełatwo odpowiedzieć na wszystkie te trudności, bo każda filozofia w nowszych czasach rozbijała się właśnie o ten szkopuł: jakim sposobem przyjść do pewności tak zwanej subiektywnej i obiektywnej, tj. pewności o istnieniu nas samych i rzeczy będących poza nami? I że niekiedy najgłębsze umysły wpadały w końcu w sceptycyzm, który zresztą od najdawniejszych czasów miał zawsze zwolenników.

Niektórzy filozofowie, jak Rousseau, Constant, Jacobi, Reid, powiadali, że przychodzimy do pewności filozoficznej, idąc za naturalną skłonnością, która nas prowadzi do prawdy, choć nie wiemy i nie możemy wiedzieć, dlaczego tę naturalną skłonność mamy za pewną. Takie rozwiązanie kwestii sprowadza wodę na młyn sceptyków, bo o to właśnie im chodzi, by wykazać, że cała nasza pewność jest ślepa, nierozumna, a tym samym, że nasz umysł nie jest w stanie dojść do jakiejś pewności.

Kartezjusz wymyślił rzecz bardzo subtelną. Powiadał, że każdy człowiek powinien raz w życiu zwątpić we wszystko, wszystko odrzucić, by dojść filozoficznie do wszystkich prawd, co według niego jest rzeczą bardzo łatwą. Gdy bowiem wiem, że wątpię, powiadał, idzie za tym, że myślę, a kto myśli, naturalne, że istnieje. „Myślę, więc jestem – Cogito, ergo sum”, a że „wszystko to, co jasno pojmuję, jest prawdą” dodawał, więc przychodzę do tego, że Bóg jest, że mnie stworzył, że rozum mój może poznać prawdę, bo inaczej Bóg sam wprowadzałby nas w błąd, gdyby nam dał rozum niezdolny do przyjęcia prawdy, itd. Niedorzeczność takiego sposobu rozwiązania trudności uderza od razu. Jeśli mam zwątpić najpierw o tym, że istnieję, a nawet o takich prawdach, że dwa razy dwa daje cztery, skoro mam w ogóle zwątpić o wszystkim, dlaczego nie wątpię i o tym, że myślę? A jeśli wiem, że myślę, już tym samym przypuszczam, że istnieję, i nie wątpię. Więc oczywista sprzeczność.

Lammenais (1) powiadał, że pewność w jakiejś rzeczy daje nam to, że wszyscy się na nią zgadzają (consensus communis). Ale się nie spostrzegł, że tę powszechną zgodność muszą poprzedzać warunki, przy których jednych ona może mieć miejsce i wagę, taki warunek to przypuszczenie naszego własnego istnienia i innych ludzi, itd. Bo jak inaczej zabiorą się ludzie do zgody na coś, jeżeli nie będą znali wpierw i siebie samych i jedni drugich, i tego czegoś, na co się mają zgodzić, i tego co to jest zgoda? Stąd wypływa, że jeżeli jest coś, na co by się wszyscy mimo woli zgadzali, to pewnie na to, że o wielu rzeczach skądinąd mamy i możemy mieć pewność, nie zwracając się dopiero do takiej powszechnej zgodności. – Więc sprzeczność.

Są jeszcze tak zwani tradycjonaliści, którzy utrzymują, że my nie moglibyśmy być niczego pewni, gdyby nas Bóg o wszystkim nie upewnił przez Tradycję, tj. podanie, które nam przekazuje pierwotne objawienie. Ale tu znowu zanim przyjmę objawienie, muszę wpierw wiedzieć, że jest Bóg, że Bóg objawił, że nie może nas wprowadzić w błąd, itd. Pełno rzeczy, które z pewnością muszę wiedzieć przed objawieniem, aby objawienie przyjąć, które by dopiero według nich miało mi pewność przynieść. I tu sprzeczność!

Jak więc przystąpić do rozprawy ze sceptykiem?

Właściwie mówiąc, rozprawiać z nim nie podobna, gdyż on we wszystko wątpi, sam więc nie może postawić żadnego pewnika. W każdym bowiem zdaniu, które by wypowiedział, już by przypuszczał: że jest, skoro mówi, i że jest przeciwnik, do którego przemawia, i że jest prawda i można ją poznać, skoro coś zatwierdza. Ale ponieważ i sceptycy zwykle są nielogiczni, jak większa część ludzi, chcą więc wbrew swoim zasadom, szerzyć swoje myśli i ich dowodzić. Takim najlepiej zwrócić uwagę na tę ich sprzeczność z samymi sobą, i pokazać tym samym, że sceptycyzm jest niedorzeczny i nieprawdopodobny, kiedy oni własnym przykładem nam pokazują, że trzeba przyjąć koniecznie jakieś prawdy, pewniki uprzednie, a także, że ich dowieść ani nie podobna, ani tym samym niepotrzebna.

Ale czy doprawdy my przyjmujemy te pierwsze prawdy tak na ślepo? Bynajmniej. One są tak oczywiste, że nawet ci, którzy im przeczą, stwierdzają je swym przeczeniem, i dlatego właśnie dowieść nie można ich ani nie potrzeba, że w każdym dowodzeniu już są przypuszczone, i jakby z góry dowiedzione.

Prawdy te, pewniki, są następujące:

1. Że istnieję. O tym wątpić nie mogę: bo wątpiąc, już przypuszczam i już dowiodłem, że jestem. Dowieść także nie mogę: bo biorąc się do dowodzenia już dowiodłem i zatwierdziłem moje istnienie. Czy wątpić, czy dowodzić, ten tylko może, który istnieje.

2. Że rozum mój może poznać prawdę. Jeśli przeczę temu, tedy przypuszczam to przynajmniej, iż dla rozumu mego to jest prawdą, „że prawdy żadnej pojąć nie może”. Nie mogę dowieść, że rozum mój może poznać prawdę, bo w takim dowodzeniu musiałbym koniecznie oprzeć się na zasadzie, że rozum mój może poznać jakąś prawdę, skoro takiej prawdy dowodzę rozumem, a w takim razie już samym dowodzeniem przypuszczałbym to, czego miałbym dowieść.

Z tych prawd pierwszych wyprowadzają się inne. I tak:

1. Jeśli rozum nasz może poznać prawdę, to rozumowanie odpowiednie naturze i prawu rozumu nie może być fałszywym, tj. do fałszu prowadzić, a więc wtedy i wnioski muszą być prawdziwymi. Ponieważ zaś, choć my patrzymy na świat zewnętrzny przez wrażenia, które odbieramy, rozum nasz jednak wnosi według swego prawa i zakonu, że przyczyna tych wrażeń jest poza nami, i że istnieją na zewnątrz nas przedmioty, o których myślimy, lub na które patrzymy, więc one koniecznie muszą istnieć i istnieją. Przychodzimy więc do pewności obiektywnej.

Przykłady przytaczane na dowód, że rzeczywistość nie zawsze odpowiada naszym wrażeniom, dowodzą zarazem, że są sposoby, którymi możemy sprawdzić, kiedy nasz rozum myli się, a kiedy nie, i potwierdzają tym samym prawdziwość naszego rozumowania.

2. Raz przyjąwszy, że nasze rozumowanie jest prawdziwe, dosyć się przypatrzeć, jakimi prawami ono się rządzi, by wykryć istotny zakon naszego myślenia, a więc sprawdzić i wynaleźć drogę, którą dochodzi się do prawdy.

3. Myśleniom naszym prawdziwym, to jest pomyślanym według prawa i zakonu rozumu, powinna odpowiadać i odpowiada koniecznie rzeczywistość, inaczej nasze myślenie nie byłoby prawdziwe, tj. odpowiednim swemu prawu. Że takiemu myśleniu odpowiada koniecznie rzeczywistość, rzecz nie może być wątpliwa, gdyż nie tylko niedorzecznym, ale zgoła niepodobnym jest przypuścić, że między prawem myślenia a prawem istnienia jest sprzeczność, jak gdyby jedno i drugie prawo, każde skądinąd wychodziło, a nie należało jedno i drugie do harmonijnej jedności prawa rządzącego całą stworzoną naturą. Z praw myślenia możemy więc wnosić o prawach istnienia.

Ks. Paweł Smolikowski CR

(1) Felicyt Lammenais (1782–1854) – francuski filozof z XIX wieku, początkowo kapłan, zwolennik monarchii i obrońca Kościoła, później socjalista, liberał i przeciwnik nauczania papieży – przyp. red.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Protestantyzm potępiony przez papieży.