Rozdział dwunasty. Cuda w Ars

Dzieci z „Pod Opatrznością”, nie wspominając już o Katarzynie, Benedykcie i Janinie, także dołączyły do modlitwy do świętego Jana Franciszka Regisa. Pewnego dnia Janina zapukała do drzwi plebanii. Właśnie wykorzystała resztkę mąki, którą znalazła w kuchni. Co miała dalej robić?

– Idź na górę do spiżarni i przynieś te kilka garści ziarna, jakie tam zostały – zaproponowałem. – Może młynarz jednak da radę coś z nich zrobić.

Przez chwilę Janina patrzyła na mnie tak, jak gdybym postradał rozum. Jak można oczekiwać od młynarza, że wprawi w ruch cała swoją maszynerię tylko po to, żeby namielić ledwie garnuszek mąki? Jednak moja młoda przyjaciółka, odsuwając na bok wątpliwości, poszła poszukać rondla, do którego włożyłaby ziarno. Później, kiedy usłyszałem, jak idzie po schodach na strych, odmówiłem jeszcze jedną płynącą z serca modlitwę do tego, który tak często pomagał mi w przeszłości.

– Drogi święty Janie Franciszku, nie pozwól, żebym musiał odsyłać którekolwiek z dzieci – błagałem. – Spraw, żeby jakoś znalazło się ziarno na mąkę… w jakiś sposób…

Rzecz jasna, energiczna Janina nie potrzebowała wiele czasu, żeby dotrzeć do spiżarni na drugim piętrze plebanii. Ale wróciła o wiele prędzej, niż się spodziewałem – rozpromieniona i ożywiona.

– Och, ojcze! Ty tylko chciałeś wystawić moją wiarę na próbę – wybuchła.

Podniosłem zdumione spojrzenie.

– Wystawić twoją wiarę na próbę? O czym mówisz, dziecko?

– No przecież wiedziałeś o nim przez cały czas!

– O czym wiedziałem?

– Ależ o tej cudownej, nowej pszenicy! Spiżarnia jest pełna po brzegi. Ledwo mogłam otworzyć drzwi. Och, ojcze, gdzie ją zdobyłeś?

Teraz nadeszła moja kolej, żeby się zdumieć. O czym mówiła Janina? Jednak po krótkiej chwili zrozumiałem. Za wstawiennictwem świętego Jana Franciszka Regisa, Bóg pozwolił, żeby w Ars wydarzył się cud. W spiżarni na plebanii, dokładnie nad miejscem, gdzie schowałem relikwię świętego, leżała teraz ogromna góra pszenicy. Czubek sięgał prawie krokwi, a boki ścian. Właściwie to stos był tak wielki, że kiedy ktoś choćby tylko uchylił drzwi do spiżarni, ziarno sypało się na korytarz i na dół po schodach.

– To jest ziarno najprzedniejszej jakości – mruknąłem, ledwie mogąc uwierzyć własnym oczom. – I jest go aż nadto, żeby zapewnić nam mąkę na wiele miesięcy. Och, jak cudownie, że teraz żadne z dzieci nie musi zostać odesłane…

Oczywiście, na tę wieść „Pod Opatrznością” zapanowała wielka radość, zwłaszcza wśród sierot, które obawiały się odchodzić do obcych domów. I inaczej niż to się często dzieje, kiedy spełniają się prośby dorosłych – dzieci nie mogły się uspokoić, dopóki nie powiedziały „dziękujemy” przyjacielowi, który pomógł im w tak cudowny sposób. Chciały wiedzieć, co można zrobić, żeby pokazać świętemu Janowi Franciszkowi Regisowi, jak bardzo doceniana jest jego dobroć? Jakie specjalne modlitwy można odmówić? Jakie poczynić ofiary?

– Sądzę, że najlepszym sposobem, żeby podziękować za cud, jest wysłuchanie Mszy świętej dla uczczenia dobrego Świętego – postanowiłem. – To przyda mu więcej chwały niż wszystko inne, co możemy zrobić.

A zatem w parafialnym kościele odprawiono ofiarę Mszy świętej na cześć świętego Jana Franciszka, i wszyscy z domu „Pod Opatrznością” uczestniczyli w niej z prawdziwym oddaniem. Ale, choć to może wydać się dziwne, wkrótce zaczęto opowiadać w okolicy, że to wcale nie dobry Święty sprawił niedawny cud. Że to ja, proboszcz z Ars, ojciec Jan Maria Vianney!

– Jak można mówić coś tak okropnego! – wykrzyknąłem, kiedy Katarzyna przyniosła mi nowinę. – Chyba ludzie są na tyle mądrzy, żeby nie wierzyć w takie straszne kłamstwo?

Moja młoda przyjaciółka z powątpiewaniem pokręciła głową.

– Obawiam się, że nie, ojcze. Bo widzisz, większość z nich twierdzi, że twoje modlitwy są tak pełne wiary i miłości, że Bóg niemal musi dać ci wszystko, o cokolwiek Go poprosisz. Myślę, że bardzo prędko jeszcze więcej ludzi niż zwykle zacznie przybywać, żeby się z tobą zobaczyć.

Pod jednym względem Katarzyna miała rację. Od tamtej pory (był to rok 1829, a ja miałem dopiero czterdzieści trzy lata) gromady obcych ludzi codziennie przybywały do Ars. Wielu z nich było dobrymi duszami, chętnymi pogłębić swoje życie duchowe, chociaż oczywiście zdarzało się wśród nich także całkiem niemało próżniaków i szyderców. Była też i inna grupa ludzi – wielu kalekich, którzy doszli do przekonania, że ja potrafię wyleczyć tę czy inną przypadłość.

– Mój mały synek nie widzi od urodzenia – mówiła ze łzami w oczach pewna kobieta. – Jeżeli tylko dasz mu swoje błogosławieństwo, to wiem, że będzie mógł widzieć.

To znów:

– Moja żona ma wykrzywioną stopę, ojcze. Zapłacę każdą cenę, jeżeli tylko to wyleczysz, tak żeby mogła chodzić jak inni ludzie.

– Mój mąż umiera na gruźlicę. Przywiozłam go tutaj, żeby został uleczony.

– To moja córeczka. Jest głucha i niema. Jeżeli tylko położysz na niej ręce…

Całym sercem byłem z tymi wszystkimi cierpiącymi duszami, ale pomimo to, szybko zapewniłem każdą z nich, że nie potrafię dokonywać cudów. Nie byłem świętym, tylko parafialnym księdzem. I do tego bardzo niedoskonałym. Ale, oczywiście, będę pamiętał o każdym podczas Mszy świętej i w moich modlitwach. I naturalnie, uczynię wszystko, co mogę dla każdego mężczyzny, kobiety i dziecka, którzy przyjdą wyspowiadać się u mnie.

Zupełnie niezniechęceni moimi słowami pątnicy nadal gromadnie napływali do Ars i to jeszcze liczniej. I w miarę, jak mijały lata – 1830 (smutny rok dla każdego w szkole „Pod Opatrznością”, gdyż przyniósł śmierć Benedykty Lardet), 1832, 1834 – po okolicy zaczęły krążyć naprawdę zawstydzające historie. Tak, ojciec Jan Maria Vianney upierał się, że nie potrafi leczyć przypadłości ciała, a jednak wydawało się, że tuziny chorych ludzi czuło się lepiej po rozmowie z nim. Niekiedy ulga była natychmiastowa, kiedy indziej nie działo się nic niezwykłego, dopóki pielgrzym nie dotarł z powrotem do własnego domu. A później… przewlekłe choroby znikały, jakby ich nigdy nie było! A i inne łaski, zarówno duchowe jak doczesne, pojawiały się zaskakująco znienacka.

– Proboszcz z Ars to święty – ludzie opowiadali jeden drugiemu. – Czyni cuda wszelkiego rodzaju.

– Zgadza się. Przecież kiedyś dziewczyna, która piecze dla „Pod Opatrznością”, zrobiła dziesięć bochenków chleba z mąki, której ledwo wystarczyłoby na trzy.

– Tak, a nie zapominajcie, jakie wielkie były te bochny. Każdy po około dziesięć kilo.

– Chcesz powiedzieć, że ojciec Vianney miał coś wspólnego z tym cudem?

– Coś wspólnego? Czyż się nie modlił, żeby ciasto wyrosło od razu, kiedy tylko dziewczyna zmieszała składniki? Pewnie, że tak. A to nie wszystko. Ten dobry człowiek miewa najcudowniejsze wizje. Pokazują mu się święci, anioły, Matka Boska…

– Tak i diabeł też. Bo słyszałem, że Zły tak bardzo złości się z powodu liczby ludzi, którzy przybywają wyspowiadać się do Ars, że każdej nocy zrzuca ojca Vianneya z łóżka!

– Nie mów!

– Tak. A jakie wyrzeczenia ten biedny ksiądz ofiarowuje na przekór wszystkiemu! Powiadają, że to cud, że potrafi tyle wycierpieć dla grzeszników i ciągle żyje.

Jakże bolało mnie serce przez takie plotki! To pewne, że cudowne rzeczy działy się w Ars, ale nie dzięki moim zasługom. To raczej Ojciec Niebieski musiał przyzwalać na uzdrowienia i inne dziwy dzięki zasługom dzieci ze szkoły „Pod Opatrznością”.

– Spróbujcie wytłumaczyć to ludziom – powiedziałem do Katarzyny i Marii Filliat (ta druga zjawiła się, żeby zająć miejsce naszej ukochanej Benedykty). – Sprawcie, żeby zrozumieli, jaką cudowną moc mają u Boga modlitwy i ofiary dzieci. Opowiedzcie im, jak nasze małe sierotki modlą się i cierpią codziennie za tych, którzy przybywają do Ars.

Moje młode przyjaciółki odparły, że tak zrobią, ale bardzo prędko poinformowały mnie, że ich starania nie odniosły żadnego skutku. Oczywiście, ludzie uznawali wartość dziecięcych modlitw i aktów poświęcenia, mimo to stale wierzyli, że to ja jestem odpowiedzialny za liczne błogosławieństwa, które teraz spływały na naszą wioskę.

– Ale to wcale nie tak – zawołałem. – Och, gdybyście tylko mogli uświadomić sobie, jak daleko mi do doskonałości… Jak robię się poirytowany i niecierpliwy, kiedy pewni ludzie mnie niepokoją…

Ale jeszcze kiedy obie dziewczęta stały tam, milczące i niezdolne pomóc mi w moim kłopocie, nagle spłynęła na mnie pocieszająca myśl. To święty Jan Chrzciciel (którego imię przyjąłem przy bierzmowaniu) czynił te wszystkie cuda w Ars i w okolicy! Och, dlaczego nie wpadłem na to wcześniej! Kilka lat temu w naszym małym kościele została mu poświęcona piękna kaplica. Ale czy ludzie modlili się w niej wystarczająco? Czy przychodzili tam z przyjaciółmi i sąsiadami, żeby odmawiać Różaniec i prosić o pomoc w takim czy innym problemie? Oczywiście, że nie. A zatem dobry Święty zwracał teraz na siebie uwagę czynieniem cudów, chociaż dlaczego pozwalał, by to jego imiennikowi przypisywano wszystkie zasługi, będzie na razie musiało pozostać tajemnicą.

Prędko wyjaśniłem to Katarzynie i Marii.

– Musimy zacząć kultywować prawdziwe umiłowanie świętego Jana Chrzciciela – oznajmiłem. – Och, ileż dodatkowych błogosławieństw wniesie wtedy do Ars!

A zatem od tej pory ci, którzy przynosili do mnie swoje troski w konfesjonale, byli cierpliwie wysłuchiwani i rozgrzeszani ze swoich grzechów, a potem prosiłem ich, by uklękli na chwilę w kaplicy Świętego Jana.

– Porozmawiaj z dobrym Świętym właśnie tak, jak rozmawiałeś ze mną – mówiłem z przekonaniem każdemu z penitentów. – Potem zobacz, czy nie pomoże ci w prawdziwie nadzwyczajny sposób.

Niestety! Chociaż pątnicy posłusznie napływali tłumnie do kaplicy Świętego Jana Chrzciciela w naszym parafialnym kościele i dokonywały się tu liczne uzdrowienia i inne łaski, wciąż uparcie krążyła plotka, jakobym to ja był tak naprawdę za to odpowiedzialny. W rezultacie ledwie mogłem wyjść za próg plebanii czy kościoła, żeby nie otoczyły mnie zachwycone tłumy.

– Ojcze, twoje modlitwy wyleczyły mojego męża z pijaństwa!

– Dostaliśmy dobrą cenę za sprzedaż naszego gospodarstwa, ojcze, dokładnie tak jak obiecałeś!

– Czekałem trzy dni, żeby cię zobaczyć. Czy teraz możesz mi poświęcić kilka minut?

– Zróbcie przejście, ludzie. Jest tutaj ułomny człowiek, który chce zostać uleczony…

– Jestem niewidoma…

– Ojcze, czy pobłogosławisz ten obrazek z tobą?

– Oto różaniec…

– Oto medalik…

– Oto krucyfiks…

Stopniowo popadałem w coraz większą rozpacz. Jak strasznie łatwo człowiekowi poddać się pysze w sytuacji takiej jak ta! „Drogi Panie, nie pozwól, żeby tak się stało”, modliłem się. „Ty wiesz, że sam jestem niczym… że nie posiadam żadnych mocy prócz tych, które Ty mi dałeś. Och, czy nie mógłbyś pozwolić, żeby ci ludzie zrozumieli? Czy nie mógłbyś sprawić, żeby dostrzegli, że gdyby nie Twoja łaska, łatwo mógłbym zostać największym grzesznikiem z nich wszystkich?”

I wtedy pewnego cudownego dnia doznałem ulgi. Nagle, niemal cudem, uświadomiłem sobie, że nigdy nie było wolą Boga, żeby to święty Jan Chrzciciel czy archanioł Michał albo nawet święty Jan Franciszek Regis mieli być moimi współpracownikami w Ars. Od samego początku ta misja była przeznaczona dziewczynie – i to na dodatek całkiem młodej dziewczynie.

– Czy wiecie, kim ona jest? – zapytałem Katarzynę, Marię i Janinę.

Wszystkie trzy z zakłopotaniem pokręciły głowami.

– Nie, ojcze. Kim ona jest? I gdzie mieszka?

Moje serce śpiewało z radości. Rozwinąłem małą szkatułkę.

– Ma na imię Filomena, święta Filomena. Mieszka tutaj, w Ars.

– Tutaj w Ars?

– Tak. Właśnie przyjechała. Och, moje dzieci, ależ wy ją pokochacie!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.