Rozdział dwunasty. Błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem

Wczoraj po południu, kiedy się już ściemniało i zapadał zmierzch, wszedłem do katolickiego Kościoła i zastałem nabożeństwo w toku. Było zdumiewająco proste.

Ojciec Thorpe ustawił nad ołtarzem duże, płaskie, złocone naczynie, w środkowej części przeszklone, wewnątrz którego można było dojrzeć biały krążek konsekrowanej Hostii, a obok płonęło dwanaście świec. Na stopniach ołtarza był jeden czy dwóch chłopców, a w nawie kościoła kilkoro dzieci, które klęcząc, śpiewały hymn, podczas gdy ministrant zakołysał dwa czy trzy razy kadzidłem, zanim oddał je swemu towarzyszowi.

Nastąpiła teraz litania do Matki Bożej i kolekta, potem kolejny hymn i następna kolekta, po której ksiądz wszedł za ołtarz, zdjął monstrancję i wyciągając ją do przodu wykonał nią duży znak krzyża nad wspólnotą. Potem umieścił ponownie, jak przypuszczam, konsekrowaną Hostię w tabernakulum, podczas gdy wspólnota śpiewała krótki psalm, i nabożeństwo się zakończyło.

Byłem tak zainteresowany i zaskoczony, że skorzystałem z okazji, aby zapytać zakrystiana, czego byłem świadkiem i na podstawie jego wyjaśnień oraz śpiewnika, który pozwolił mi pożyczyć, sądzę, że już w miarę zrozumiałem znaczenie owych bardzo prostych ceremonii tamtego popołudnia.

Krótko mówiąc, cała sprawa, jak wiele innych ceremonii Kościoła katolickiego, opiera się na jego przekonaniu, że konsekrowana Hostia rzeczywiście i prawdziwie jest Ciałem Jezusa Chrystusa.

Nie ma sensu, abyśmy próbowali zrozumieć, czy nawet przekonywająco krytykować owo nabożeństwo błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem, jak jest nazywane, jeśli najpierw nie założymy tej wiary w Najświętszy Sakrament. Bez tej wiary wszystko faktycznie jest zabobonem bez znaczenia. Z nią staje się zrozumiałe i naturalne.

Idea, jak sobie wyobrażam, jest następująca.

Kiedy dusza zbliża się do swego Stwórcy, czyni to, aby zarówno dać, jak i otrzymać, aby wielbić Go i modlić się do Niego. Podczas Mszy jest składana ofiara, dlatego etykieta jest czymś formalnym i sztywnym. Formę liturgiczną uważa się tu zarówno za właściwą, jak i za pouczającą. Jednak Wszechmogący Bóg nie jest tylko nieskończenie daleki, jest także nieskończenie bliski. W swych działaniach i atrybutach nie jest wyłącznie skomplikowany, ale jest też prosty w swej naturze i – jak przypuszczam – tego właśnie Chrystus pragnął nas nauczyć, kiedy mówił, że Bóg jest Miłością, że jest naszym Ojcem, że jest Światłem, i tak dalej. Protestant, który ma wyraźniejsze wyobrażenie o miłości Boga, niż o Jego majestacie i o Jego prostocie, niż o Jego złożoności, wszystko to uznaje, a nawet przy tym obstaje. Powiedziano nam w Exeter Hall, że nie potrzebujemy kościołów, obrazów, ani ceremoniału, że Bóg jest duchem, że gromadzenie się wokół rodzinnego dzbanka kawy może być Mu tak samo miłe, jak najbardziej zachwycająca procesja z chorągwiami i w pewnym sensie oczywiście całkowicie się zgadzam z taką retoryką. Przyjmuję, że chrześcijańskie Objawienie dowodzi nam, iż mamy dostęp do Ojca, że modlitwa myślna może dosięgnąć Jego tronu nie mniej pewnie, niż śpiew gregoriański, że Bóg, który jest prosty, lubi, aby Jego dzieci także były proste.

Cóż, wydaje mi się, że błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem pokazuje, iż Kościół katolicki w pełni zdaje sobie sprawę z tych faktów. To prawda, że wierzy w to, co protestanci odrzucają, a mianowicie, że Najświętszy Sakrament jest realnie i prawdziwie Ciałem Chrystusa, ale według mnie to przekonanie ilustruje jego wyjątkową prostotę postawy. Katolicka doktryna Rzeczywistej Obecności sama w sobie nie stanowi kulminacji skomplikowanego logicznego procesu – szczegółowość jej określenia została wymuszona jedynie szczegółowością ataku – ze swej istoty jest ona tylko zupełnie prostym przyjęciem słów mistrza: „To jest Moje Ciało”. Kościół przyjmuje, ni mniej, ni więcej, tylko nagie znaczenie owych słów, tak, jak one brzmią. To jest Jego Ciało, mówi Kościół, a ponieważ On żyje, wobec tego tam, gdzie jest Jego Ciało, jest On sam. Dlatego Najświętszy Sakrament to Jezus Chrystus i musi być traktowany jak Jezus Chrystus.

W błogosławieństwie Najświętszym Sakramentem Kościół działa zatem w oparciu o swoją wiarę z wyjątkową bezpośredniością. Rzeczywista Obecność jest oczywiście tajemnicą co do sposobu, ale nie tajemnicą co do faktu – albo raczej jest jedną z tych tajemnic, które Kościół ma ciągły obowiązek objawiać. Bóg jest tam i musi być traktowany jak Bóg, dlatego Kościół bierze trzy symbole – muzykę, światła i kadzidło – te trzy symbole, które człowiekowi w jakiś sposób zawsze kojarzą się z adoracją Boga i wykorzystuje je w swoim kulcie. Ponadto, Kościół kieruje je bezpośrednio na ten święty obiekt, który, jak twierdzi, jest Bogiem. Kościół zwraca się do Jezusa Chrystusa jako do Zbawczej Hostii, posyła swój wonny dym tuż przed monstrancją, pali świece wokół niej. Wreszcie, na samym końcu, kapłan Kościoła nie wypowiada ani słowa. Nie wolno mu wchodzić pomiędzy Boga i dusze Jego dzieci, dlatego owija swoje dłonie w tkaninę i w martwej ciszy pozwala Jezusowi Chrystusowi używać go niemal mechanicznie w Boskim obdarowaniu błogosławieństwem pokoju. Podnosi i czyni Przenajświętszą Hostią znak wielkiego krzyża, ale milczy. Ktoś inny przemawia bezdźwięcznymi słowami zamiast niego.

Zajmijmy się zatem ową protestancką pretensją do prostoty. W porównaniu ze skomplikowanymi doktrynami anglikańskich i nonkonformistycznych duchownych – ich zabezpieczeniami, ich wahaniami, ich agnostycyzmem, ich odmową zdefiniowania, tomami negacji i ostrzeżeń – wiara katolicka jest jak nagi posąg obok starannie ubranej woskowej figury. Pan Marjoribanks kiedyś powiedział mi, że odpowiednie wyjaśnienie anglikańskiej doktryny Eucharystii zajęłoby kilka godzin. Ojciec Thorpe powiedział, że doktrynę katolicką można zamknąć w czterech słowach, tych wypowiedzianych przez Chrystusa: „Hoc est Corpus Meum”. Porównajmy znów, powiedzmy, nabożeństwo wieczorne z błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem, a jest to sprawiedliwe porównanie, ponieważ każde z nich w równym stopniu jest normalnym nabożeństwem na niedzielny wieczór – każde w swojej wspólnocie. Pierwsze jest wyjątkowo piękną i uczoną kompozycją, zaczerpniętą, to prawda, niemal w całości z katolickich nieszporów i komplety, ale czy można je porównać – pod względem prostoty oraz bezpośredniego odwołania się do nieświadomych i obciążonych brzemieniem – z tą zaskakująco prostą i poruszającą ceremonią, którą właśnie opisałem? Nie mówię, że nabożeństwo wieczorne nie jest zachwycające dla wykształconych i bogobojnych, dokładnie tak jak nieszpory pośród papistów są wyjątkowo odpowiednie dla mnichów i osób świętych, i jak niegdyś były odpowiednie nawet dla mas, kiedy pojmowały, czego to wszystko dotyczy i były zdolne rozumnie odpowiadać kapłanowi. Ale w dzisiejszych czasach, kiedy wołanie o prostotę i nauczanie Ewangelii, i „Tylko Jezus” coraz bardziej przybiera na sile pośród tych, którzy są w ogóle zainteresowani chrześcijaństwem, i kiedy całkowity brak zainteresowania zarówno wiarą, jak i moralnością staje się coraz bardziej widoczny wśród pozostałych, czyż można zaprzeczyć, że błogosławieństwo wydaje się być niemal inspirowane przez Niebiosa, aby połączyć prostotę sposobu zwracania się do ludu, łatwość zrozumienia i głoszenie centralnej doktryny katolickiego Wyznania wiary – wszystko w ciągu jednego nieliturgicznego kwadransa? Zawiera ono w sobie nieformalność wspólnego śpiewania pieśni, bez jego bezcelowości, swobodę spotkania modlitewnego, bez jego fantastycznej niedogmatyczności, wymowność kaznodziei, bez rozpraszania uwagi wiernych jego osobowością, wrażenie kapłaństwa, wolnego od elementu klerykalnego. Nie wymaga żadnego żywego poczucia wszechobecności Boga, ponieważ On jest tam, w tym małym, białym krążku, ani żadnych wysokich duchowych wzlotów, ponieważ znajduje się On w odległości niecałych stu jardów, ani żadnego wytężania oczu w sferze wiary, ponieważ jest tutaj nieledwie w zasięgu wzroku.

Jestem świadom, że istnieje sto możliwych ripost, a pierwsza z nich to fakt, o którym pan Marjoribanks mówił wiele razy ze swym zwykłym zapałem, a mianowicie – że cała sprawa jest rażąco materialistyczna.

Nie deklaruję się odpowiedzieć na to w jakikolwiek szczegółowy sposób, ale zadowolę się ponownym zapewnieniem, że nie jest to ani jego ani moja sprawa, aby wynajdywać błędy w metodach Boga, kiedy jasne jest, że to Jego metody. Nie chciałbym uwikłać się w anglikańskie subtelności. Powiem jedynie, że jeśli to rzeczywiście prawda, iż Najświętszy Sakrament jest Ciałem Chrystusa, nie mogę zrozumieć, jak można to traktować w kategoriach materialistycznych. A jeśli to rzeczywiście jest materialistyczne (chociaż przenikliwie podejrzewam, że mój przyjaciel nie uświadamia sobie znaczenia tego słowa), wtedy słusznie jest być materialistą, ponieważ Bóg Wszechmogący pragnie, abyśmy tacy byli. Cała sprawa zależy od tego, czy Obecność jest rzeczywista.

Ale tutaj wtrąciłby się duchowny od św. Symforozy.

„Drogi panie – powiedziałby – nie ma sensu mówić w ten sposób. Tak samo mocno jak pan wierzę w Rzeczywistą Obecność, ale nie śniłbym o traktowaniu Najświętszego Sakramentu z tak obraźliwą poufałością. Chrystus ustanowił go do składania Najświętszej Ofiary oraz Komunii Jego Ciała i Krwi i nie mamy prawa używać go do jakiegokolwiek innego celu – a na dowód przypomnę panu fakt, że błogosławieństwo było nabożeństwem nieznanym we wczesnym Kościele, a w Anglii wprowadzono je dopiero po okresie reformacji i że Kościoły Wschodnie do dziś dnia go nie znają”.

Ta obiekcja wydaje mi się daleko bardziej warta odpowiedzi, niż słowa pana Marjoribanksa, jednak nie zamierzam odpowiadać na nią szczegółowo, ani pogrążać się w głębokiej dyspucie. Powiem tylko tak.

Całym sercem nie ufam odwoływaniu się do wczesnego Kościoła. Kiedy je słyszę z ust anglikanów, wydaje mi się, że zawsze towarzyszy mu poczucie, iż Kościół Boga to rodzaj antykwarycznej instytucji, której obowiązkiem jest próbować współcześnie powielać stan rzeczy, od którego zostaliśmy celowo oswobodzeni przez Boga Wszechmogącego. Moglibyśmy równie dobrze nalegać na pokrywanie naszych podłóg sitowiem i potępiać używanie widelców, ponieważ ludzie czasów elżbietańskich mieli lepszy gust co do architektury mieszkalnej niż my. Nie ma oczywiście żadnej szkody w takich dziwactwach, jeśli potraktujemy je wyłącznie jako rozrywkę i udawanie, ale stają się fanatycznym nonsensem, jak tylko zostaną wzięte na poważnie. Według mnie, Bóg jest Bogiem żyjących, nie umarłych. To On nas utworzył i nie wolno nam próbować się zniszczyć. To On zastąpił rolki kołami, barki statkami parowymi, palce widelcami, konnych kurierów telegrafem. Jego idea z pewnością pozostaje przez cały czas taka sama, że powinniśmy przeżyć nasze życie, wyruszać w podróże lądowe i morskie, spożywać nasze jedzenie i trwać we wspólnocie ze sobą nawzajem, a On przez cały czas dostarcza nam do tego środki, raz prostsze, raz bardziej złożone – wahadło odkryć stale kołysze się z jednej strony na drugą. Zostaje odnaleziona nowa siła, powstaje nowy skomplikowany mechanizm, niebawem znowu ustępując miejsca prostocie – a przez cały czas życie idzie do przodu, coraz szybciej i szybciej, w kierunku swego ostatecznego spełnienia.

Dlaczego zatem, na Boga, tylko sprawa kultu miałaby pozostać bez ruchu? Dlaczego nowe metody nie miałyby być stale wymyślane, rozwijane, upraszczane, a nawet wypierane, tak długo, jak zasada pozostaje ta sama – wiara, niegdyś przekazana świętym? Ojciec Thorpe, kiedy w ciszy podnosił monstrancję, myślał dokładnie to samo, co św. Paweł, kiedy w Efezie podnosił mały, biały kawałek z popękanego talerza w wieczerniku, wołając: „Ciało Chrystusa!”. Każdy z nich jednakowo czcił Boga, wyznawał wiarę i pragnął, aby poprzez ten Żyjący Chleb można było przyjść ludziom z pomocą.

Jaki interes ma ten duchowny, aby protestować i krytykować? Niech raczej zwróci uwagę, że odrzucając życie i rozwój, nie może odrzucić Pana obu tych rzeczy, że w swej gorliwości na rzecz anglikańskiego antykwaryzmu nie może być wiarołomny wobec Tego, przed którym nie ma ani Żyda, ani Greka, niewolnika, ani wolnego, że w swym pragnieniu, aby być wiernym starożytnej praktyce nie może zdradzić Tego, który jest niezmienny w tysiącu form i pod dziesiątkami tysięcy symboli – Jezusa Chrystusa, tego samego wczoraj, dziś i na wieki.

Takie zatem są moje pierwsze wrażenia z błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem. To prawda, że po chwili mógłbym uznać to nabożeństwo za nużące, ale nie wtedy, gdybym kochał Jezusa Chrystusa i wierzył, że naprawdę tam jest. Dziecko, które każdego wieczoru wdrapuje się na kolana matki z tymi samymi słowami, albo chłopiec, którego ojciec błogosławi co wieczór, przykazując mu, aby był dobry, nie może uznać tych ceremonii za męczące, chyba że pomiędzy nim a jego rodzicami istnieje jakiś cień. Dlatego gdybym stwierdził, że znużyło mnie nieustanne Tantum ergo oraz Adoremus in aeternum, szukałbym przyczyny nie w tych wibrujących pieśniach radości, ale w mym własnym, zimnym sercu. Zapytałbym siebie, tak, jak to robię w rzeczywistości, czy naprawdę wierzę, że Jezus Chrystus jest realnie obecny i czy uważam Go za piękniejszego od synów ludzkich.

Tak, to są ważne kwestie, o które trzeba pytać. Nie chcemy tu filozoficznych ani antykwarskich dyskusji…

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.