Rozdział dwunasty. Andrea del Sarto

Nie było we Florencji uczciwszego i bardziej pracowitego człowieka niż krawiec Agnolo. Co prawda mówiono o nim różne rzeczy, gdy otworzył warsztat przy małej uliczce. Powiadano, że nie jest Włochem, tylko cudzoziemcem, który musiał uciekać z własnego kraju po zatargu z jednym z klientów. Ludzie potrząsali głowami i napomykali tajemniczo o tym, że użył krawieckich nożyc jako śmiertelnej broni w walce. Ale opowieści te wkrótce ucichły, a krawiec wiódł szczęśliwe, wypełnione pracą życie, z żoną Constanzą i sześciorgiem dzieci, które dobrze i troskliwie wychowywali.

Pięcioro z nich było zwyczajnymi dzieciakami, jakie każdy spodziewałby się spotkać w domu krawca, szóste natomiast sprawiało wrażenie brzydkiego kaczątka z baśni – małego, dziwnego ptaszka, niepodobnego do pozostałych, który nauczył się wypływać daleko i wkrótce opuścił rodzinny dom.

Chłopiec nazywał się Andrea. Był tak bystrym malcem, że posłano go bardzo wcześnie do szkoły, gdzie nauczył się czytać i pisać przed ukończeniem siedmiu lat. Jego ojciec uważał to za wystarczające wykształcenie, więc zabrał go do domu i znalazł mu pracę u złotnika.

Siedem lat to dość wczesny wiek na rozpoczęcie pracy, lecz Andrea uważał ją za równie dobrą jak zabawa. Był bardzo szczęśliwy, gdy dostawał do ręki ołówek i papier, i tworzył tak zaskakująco dobre rysunki i projekty, że mistrz, dumny ze swego ucznia, pokazywał jego prace wszystkim klientom.

Obok warsztatu złotnika mieszkał stary malarz nazwiskiem Barile, który zaczął się interesować małym Andreą. Barile nie był wielkim malarzem, ale mimo to mógł chłopca wiele nauczyć i bardzo chciał go mieć za ucznia. Uzgodniono więc, że Andrea pójdzie do jego pracowni i będzie się kształcił na malarza, nie złotnika.

Chłopiec pilnie pracował z nowym nauczycielem przez trzy lata, ale stary Barile uznał, że jego uczeń potrzebuje lepszej edukacji, niż on może mu zapewnić. Po długim namyśle wybrał się do wielkiego florenckiego artysty, Piero di Cosimo, i zapytał go, czy zgodzi się przyjąć Andreę na ucznia.

– Nie będziesz miał z nim kłopotu – przekonywał. – Ma cudowny talent i nauczył się już tak dobrze mieszać farby, że według mnie nie ma we Florencji artysty, który wie o kolorach więcej niż mały Andrea.

Cosimo z niedowierzaniem kręcił głową. Chłopiec był jeszcze dzieckiem i te pochwały brzmiały nieprawdopodobnie. Jego rysunki były jednak nadzwyczaj dobre i cieszył się, że dostanie tak zdolnego ucznia.

Gdy jednak Cosimo obserwował chłopca przy pracy, jego niedowierzanie stopniowo znikało, a podziw wzrastał, aż stał się równie dumny ze swego ucznia, jak jego poprzedni nauczyciel.

– Operuje kolorem, jakby miał pięćdziesiąt lat doświadczenia – mówił z dumą, pokazując prace chłopca nowemu mecenasowi.

Rzeczywiście, umiejętność rysowania i malowania zdawała się przychodzić chłopcu bez żadnego wysiłku. Nie żeby był leniwy czy liczył na to, że zawsze mu się uda. Nigdy nie męczył się pracą, a w dni świąteczne największą rozrywką było dla niego wyjście z pracowni i studiowanie dzieł wielkiego Michała Anioła czy Leonarda da Vinci. Często spędzał cały dzień, kopiując starannie ich rysunki, zawsze spragniony, by uczyć się coraz więcej i więcej.

Gdy Andrea podrósł, cała Florencja zaczęła zwracać uwagę na młodego artystę – Andrea del Sarto, jak go nazywano, czyli „Andrzej od krawca”, bo słowo „sarto” znaczy po włosku „krawiec”.

Jakże wspaniała nowa gwiazda wzeszła na niebie sztuki! Kto mógł wiedzieć, jak jasno będzie świecić wkrótce? Może syn krawca przyćmi jeszcze magiczne imię Rafaela. Jego kolory były doskonałe, a rysunek precyzyjny. Nazywano go z podziwem „malarzem bezbłędnym”. Ale czy rzeczywiście miał duszę artysty? To było pytanie. Choć jego obrazy były perfekcyjne, nadal im czegoś brakowało. Może z czasem się tego nauczy.

Na razie młody artysta miał mnóstwo pracy. Gdy wraz z innym młodym malarzem otworzył pracownię, natychmiast poproszono go, by namalował freski na ścianach klasztoru karmelitów bosych.

To był najszczęśliwszy okres w całym życiu Andrei. Dwaj przyjaciele radośnie pracowali razem i spędzili wiele wesołych dni ze swoimi towarzyszami. Andrea z każdym dniem dodawał swoim pracom subtelności i finezji, aż jego obrazy zaczęły naprawdę nabierać życia. Codziennie marzył o sławie i zaszczytach, jakie go czekały. A gdy dzień pracy się kończył, dwaj młodzi malarze szli na spotkanie z przyjaciółmi. Ucztowali z nimi wesoło, opowiadając sobie najnowsze dowcipy i najzabawniejsze historie, zapominając przy tym na chwilę o poważnej sztuce malowania obrazów.

Młodych mężczyzn, którzy się spotykali, było dwunastu, i każdy z nich musiał przynieść jakąś specjalną potrawę na wspólną kolację. Wszyscy próbowali wymyślić coś naprawdę niezwykłego, ale nikt nie przynosił takich frykasów jak Andrea. Szczególnie jedną z jego potraw zapamiętano na długo. Miała kształt świątyni z filarami z kiełbasek. Podłoga zrobiona była z małych kwadracików galaretki w różnych kolorach, głowice filarów z sera, a dach z cukru, otoczony fryzem z cukierków. Wewnątrz znajdował się chór pieczonych ptaszków z szeroko otwartymi dziobkami, a księżmi były dwa tłuste gołębie. Było to najbardziej niezwykłe danie, jakie kiedykolwiek widziano.

Każdy lubił zdolnego młodego artystę. Był tak uprzejmy i grzeczny dla wszystkich i tak prostoduszny, że nie sposób było żywić do niego urazy i zazdrościć mu sławy i pochwał, których spływało na niego coraz więcej z każdym ukończonym freskiem.

Właśnie wtedy, gdy wszystko zapowiadało szczęśliwą i jasną przyszłość, na błękitnym niebie pojawiła się mała chmurka, która rosła i rosła, aż przesłoniła mu całą radość życia.

Na Via di San Gallo, niedaleko od ulicy, gdzie Andrea miał pracownię ze swoim przyjacielem, mieszkała piękna kobieta imieniem Lukrecja. Nie była wysoko urodzoną damą, tylko córką rzemieślnika, ale jej duma i wyniosłość dorównywały urodzie. Nie dbała o rzeczy wielkie i szlachetne, była tylko żądna pochlebstw i zawsze chciała postawić na swoim. Jej piękna twarz wydawała się jednak odbiciem równie pięknej duszy i kiedy młody malarz Andrea zobaczył ją po raz pierwszy, wyrywało się do niej jego serce. Była jego wyśnionym ideałem urody i wdzięku, obrazem piękna, do którego dążył przez całe swoje życie.

– Czy ktoś rzucił na ciebie urok? – zapytał jego przyjaciel, widząc jak Andrea niespokojnie krąży po pracowni, porzuciwszy pędzle i zostawiając niedokończoną pracę. – Niewiele zrobiłeś przez ostatnie tygodnie.

– Nie mogę malować – odrzekł Andrea – bo widzę tylko jedną twarz, która staje między mną a moją pracą.

– Marnujesz swoje szanse – powiedział smutno przyjaciel. – A twarz, którą widzisz, nie jest warta tego poświęcenia.

Andrea spojrzał gniewnie, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł. Wszyscy przyjaciele byli teraz przeciw niemu. Żaden z nich nie powiedział dobrego słowa o pięknej Lukrecji. A ona była całym jego światem i postanowił się z nią ożenić.

Była zima i dzwony dopiero co obwieściły nowinę o Bożym Narodzeniu, gdy Andrea spełnił pragnienie swego serca i poślubił Lukrecję. Radosny czas Bożego Narodzenia wydawał się odpowiednią porą na przypieczętowanie wielkiego szczęścia i Andrea uważał się za najszczęśliwszego z ludzi. Nie pytał nikogo o radę ani nie powiedział nikomu, co zamierza zrobić, ale wieść o jego ożenku rozeszła się szybko.

– Czy słyszałeś nowinę o młodym Andrei del Sarto? – pytali się nawzajem florentyńczycy.

– Obawiam się, że zaprzepaścił swoją szansę.

Przyjaciele odchodzili jeden po drugim i jego uczniowie też opuszczali pracownię. Ostry język Lukrecji był nie do zniesienia i udało jej się poróżnić wszystkich. Tylko Andrea był wciąż zaślepiony jej urodą i myślał, że teraz, mając przy boku taką modelkę, będzie malować tak jak nigdy przedtem.

Ale Lukrecja nie chciała pomagać mu w pracy. Jego obrazy miały dla niej znaczenie tylko wtedy, gdy się dobrze sprzedawały i przynosiły pieniądze, które mogła wydawać. Co najgorsze, miała pretensje, że pomaga swoim rodzicom, którzy teraz byli biedni i potrzebowali jego wsparcia.

I choć Andrea dostrzegał to wszystko, nadal kochał swoją piękną żonę i myślał tylko o tym, jak sprawić jej przyjemność. Rzadko malował obraz, na którym nie byłoby jej twarzy, bo była jego idealną Madonną, Królową Nieba.

Teraz jednak trudno było mu wkładać w pracę całe serce. Choć jego ręka rysowała tak pewnie, jak zawsze, a kolory były jeszcze piękniejsze, obrazom często brakowało duszy.

– Za wolno pracujesz – mówiła wyniosła piękność, zmęczona nieruchomym pozowaniem. – Czy nie mógłbyś malować szybciej i drożej sprzedawać? Potrzebuję więcej złota, a z tygodnia na tydzień ubywa pieniędzy.

Andrea westchnął. To prawda, że pieniądze znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w miarę jak przybywało sukien i klejnotów Lukrecji.

– Cierpliwości, najdroższa – powiedział. – Robię, co mogę.

Wtedy spojrzał na gniewną, niezadowoloną twarz żony, odłożył pędzle i ukląkł koło niej.

– Lukrecjo – powiedział – żeby stworzyć obraz, trzeba czegoś więcej niż tylko rysunku i farb. Nazywają mnie „bezbłędnym malarzem” i wydawało się, że mogę osiągnąć tyle samo, co wielki Rafael, a nawet więcej niż on. Musiałbym tylko tchnąć duszę w moje dzieła, a gdybyś pomogła mi osiągnąć doskonałość, czy wiesz, co mógłbym pokazać światu?

– Nie rozumiesz mnie – odrzekła Lukrecja z rozdrażnieniem. – To strata czasu. Pospiesz się i wracaj do swoich pędzli i farb i pokaż, że potrafisz wytargować lepszą cenę za ten ostatni obraz.

Nie, to nie ma sensu – ona nigdy nie zrozumie! Andrea wiedział, że nie znajdzie w niej oparcia i musi malować mimo wszystkich trudności, jakie mu stwarza. Cóż, jego prace nadal uważano za piękne i musiał zrobić z tego jak najlepszy użytek.

Zamówienia na obrazy przychodziły teraz z różnych stron i wkrótce prace Andrei trafiły do Francji. Kiedy król Franciszek je zobaczył, zapragnął mieć malarza na swoim dworze i wysłał królewskie zaproszenie, prosząc Andreę, by natychmiast przyjechał do Francji i wstąpił na jego służbę.

Zaproszenie przyszło wtedy, kiedy Andrea wpadł w przygnębienie i pogrążył się w rozpaczy. Lukrecja nie dawała mu spokoju, pieniądze się skończyły, a on sam był już zmęczony pracą. Myśl o rozpoczęciu nowego życia w innym kraju dodała mu ducha. Postanowił niezwłocznie jechać na francuski dwór. Zostawi Lukrecję w jakimś bezpiecznym miejscu i będzie jej przesyłał wszystkie pieniądze, które zarobi.

Jak dobrze było zostawić za sobą wszystkie zmartwienia i wyruszyć w drogę w radosny majowy dzień, kiedy cały świat oddychał nowym życiem i nadzieją. Może czas zimy w jego życiu przeminął i czeka go tylko lato i słońce.

Powitanie na królewskim dworze bardzo mu schlebiało. Sławnemu florenckiemu artyście nie żałowano niczego i traktowano go jak księcia. Król obsypywał go podarkami, dawał mu kosztowne ubrania i pieniądze na pokrycie wszystkich jego potrzeb. Na początek Andrea namalował portret młodego Delfina i otrzymał za to trzysta sztuk złota.

Kolejne miesiące mijały szczęśliwie. Andrea malował wiele obrazów, a każdy z nich był bardziej podziwiany od poprzedniego. Ale sen o szczęściu nie trwał długo. Któregoś dnia pracował pilnie, kiedy przyniesiono mu list, przysłany przez jego żonę Lukrecję. Napisała, że nie potrafi bez niego żyć. Niech natychmiast wraca do domu. Jeśli będzie dłużej zwlekał, nie zastanie jej żywej.

Na to mogła być oczywiście tylko jedna odpowiedź. Andrea zanadto kochał swoją żonę, by odmówić jej prośbie, więc dni spokoju i dostatku musiały się skończyć. Nawet czytając list zaczął za nią tęsknić, a myśl o tym, że pokaże jej wszystkie te barwne stroje i kosztowne prezenty, napełniała go radością.

Ale król bardzo niechętnie rozstawał się z malarzem i zgodził się na jego wyjazd dopiero wtedy, gdy Andrea przyrzekł mu solennie, że wróci za kilka miesięcy.

– Nie mogę obejść się bez ciebie dłużej – rzekł Franciszek – ale pozwolę ci jechać pod warunkiem, że kupisz dla mnie we Włoszech kilka dzieł sztuki, które od dawna chciałem mieć, i przywieziesz je ze sobą.

Król powierzył Andrei sporą sumę pieniędzy i prosił go, by kupił najlepsze obrazy, jakie znajdzie, a potem na pewno wrócił.

Andrea pojechał więc z powrotem do Florencji, a gdy spotkał się znowu z żoną, tak bardzo się z tego cieszył, że zapomniał o wszystkich przyrzeczeniach, nawet o zaufaniu króla, i pozwolił Lukrecji roztrwonić pieniądze, które miał wydać na skarby sztuki dla króla Franciszka.

Powróciły złe dni kłopotów i kłótni. W dodatku świadomość, że zawiódł pokładane w nim zaufanie i złamał dane słowo, czyniła go tym bardziej nieszczęśliwym. Nie odważył się wrócić do Francji, tylko podjął na nowo pracę we Florencji, z nadzieją, że zarobi dość pieniędzy, by spłacić dług.

Mijały lata i dla Miasta Kwiatów nastały mroczne dni. Florencja stoczyła walkę o wolność i wygnała Medyceuszy, ale pomogli im wrogowie z zewnątrz i miasto było przez wiele miesięcy oblężone. Trwały w nim ciągłe walki i niewiele zostawało czasu na spokojną pracę.

Przez wszystkie trudne dni Andrea wytrwale malował i nie zważał zbytnio na losy miasta. Bitewne zamieszanie nie dosięgło jego spokojnej pracowni. Miał dość konfliktów w domu, by jeszcze ich szukać poza nim.

W tym właśnie czasie namalował piękny obraz dla Stowarzyszenia Świętego Jakuba, którego członkowie używali go jako sztandaru i nosili na procesjach. Brzydka pogoda, wiatr, deszcz i słońce zniszczyły nieco jego urodę, ale wiele z niej jeszcze pozostało. Jest to obraz przeznaczony szczególnie dla dzieci, bo Andrea namalował wielkiego Świętego, jak pochyla się nad dzieckiem w białej sukience, klęczącym u jego stóp, a druga mała postać klęczy obok. Chłopiec ma ręce złożone jak do modlitwy, a przyjazna, silna dłoń świętego ujmuje delikatnie jego podbródek. Drugi malec trzyma książkę, a obaj przytulają się do szaty czuwającego nad nimi Świętego.

Choć Andrea mógł spokojnie malować swoje obrazy wśród szaleństwa wojny, inny nieprzyjaciel oczekiwał na wejście do Florencji. Zasługiwał na szczególną uwagę i nie można go było lekceważyć. Kiedy zwycięskie wojska wtargnęły wskutek zdrady do miasta, przyniosły ze sobą nieszczęście gorsze od każdego ziemskiego wroga – straszną chorobę zwaną morem.

Może Andrei brakowało dobrego jedzenia w czasie oblężenia, może był przepracowany i zmęczony – tak czy inaczej, stał się jedną z pierwszych ofiar strasznej zarazy. Sam walczył z wrogiem i sam umarł. Lukrecja opuściła go, jak tylko zachorował, bo bała się zarazy, a Andrea spokojnie pozwolił jej odejść, gdyż kochał ją do końca taką samą wielką, niesamolubną miłością.

Umarł więc bezbłędny malarz, a jego nazwisko było ostatnim z wielkich wygrawerowanych w złotej księdze florenckiej sztuki, która przyniosła miastu sławę w oczach świata. Przyszli po nim następni artyści, ale sztuka gasła powoli w Mieście Kwiatów, a dni jej chwały przemijały.

Nie znajdziemy więcej wybitnych nazwisk na kartach florenckiej księgi, zamykamy ją więc i zwracamy wzrok ku brzegom błękitnego Adriatyku, gdzie Wenecja, Królowa Mórz, zapisywała rok po roku kolejny tom wypełniony nazwiskami swoich rycerzy sztuki.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.