Rozdział dwudziesty. Kres drogi

Do Ars nadeszło lato – lato 1859 roku. Stawałem się coraz słabszy. Teraz ledwie dawałem radę wlec się z plebanii do kościoła i z powrotem. Zdarzały się chwile, kiedy omal nie zasłabłem w trakcie spowiadania. Ale Bóg dawał mi siłę, by wytrwać, tak że nigdy nie musiałem odsyłać nikogo, kto potrzebował pomocy. Kiedy upał stawał się tak nieznośny, że czułem, iż nie zdołam wytrzymać już ani chwili w konfesjonale, pewne słowa przynosiły mi natychmiastową ulgę. Nauczyłem się ich dawno temu, jako wikary księdza Balleya w Ecully, i przez te wszystkie lata powtarzałem je tysiące razy:

„Jeżeli ksiądz umrze na skutek swoich prac i cierpień dla chwały Boga i zbawienia dusz, to nic w tym złego.”

30 lipca, kiedy zbliżała się pierwsza w nocy, poczułem, że siły opuszczają mnie jak nigdy wcześniej, i spłynęła na mnie dziwna pewność, że nie odprawię już Najświętszej Ofiary. Mój czas na ziemi dobiegał kresu.

„Umieram”, pomyślałem. „Umieram!”

Wyciągnąłem rękę i zastukałem w ścianę. Czyż miałem przejść do wieczności, nie otrzymawszy ostatniego namaszczenia, żeby mnie wzmocniło i pocieszyło w drodze?

„Drogi Panie, proszę, nie pozwól mi opuścić tego świata bez sakramentu ostatniego namaszczenia”, błagałem. „Niech ktoś usłyszy moje pukanie, tak żeby można było posłać po księdza… na czas…”

Nagle drzwi otworzyły się cicho i Katarzyna Lassagne zajrzała do pokoju. Choć o tym nie wiedziałem, czuwała w sąsiednim pokoju, kiedy ksiądz Toccanier zrobił sobie chwilę odpoczynku. Gdy mnie zobaczyła, bladego i ledwie mogącego oddychać, podeszła szybko.

– Ojcze! O co chodzi? Co się stało?

– To… to mój nieszczęsny koniec – wyszeptałem.

– Och, nie, ojcze!

– Tak. Poślij kogoś po mojego spowiednika.

– Ale doktor…

– Nie kłopocz go. On nic nie może zrobić.

Ale Katarzyna nie posłuchała i już po chwili przy moim łóżku zebrała się zaniepokojona grupka: doktor Saunier, który kurował mnie w czasie mojej choroby przed szesnastu laty; ojciec Beau, który był księdzem w parafii w Jassans i moim spowiednikiem od ponad trzynastu lat; bracia Atanazy i Hieronim, nauczyciele z miejscowej szkoły dla chłopców; no i oczywiście ksiądz Toccanier, mój wierny pomocnik.

– Święta Filomena cię wyleczy, ojcze, tak jak to zrobiła przedtem – powiedział mi uspokajająco ten ostatni.

– Odprawimy nowennę Mszy świętych – pospiesznie dodał brat Atanazy. – Specjalne nabożeństwa w kościele…

Brat Hieronim przytaknął z zapałem.

– Tak. Och, ojcze! Ty musisz wydobrzeć! Musisz!

Zrobiłem słaby ruch ręką.

– Nie, nie. Tym razem to niemożliwe.

Jeszcze na długo przed południem całe Ars znało raport doktora Sauniera. Gdyby nie było tak gorąco, może mógłbym przetrzymać tydzień. Ale ponieważ moje serce jest bardzo słabe i ponieważ nie zapowiada się, żeby upalna pogoda, która towarzyszyła nam przez cały lipiec, miała się zmienić…

– Dwa dni, może trzy – powiedział doktor. – Ojciec Vianney nie pożyje dłużej.

Moi przyjaciele byli zdruzgotani. Starając się uczynić mój pokój wygodniejszym, wielu mężczyzn wspięło się na dach plebanii i rozciągnęło grube kawałki płótna od jednej krawędzi do drugiej. Godzinami polewali je wodą, nie zważając na palące słońce, które ich piekło.

– Biedaczyska – mruknąłem. – Proszę, powiedzcie im, żeby nie robili sobie kłopotu.

Ale mężczyźni nie porzucili swojego zajęcia. Tak samo jak ich żony i dzieci nie porzuciły modlitw w intencji mojego wyzdrowienia. Jeżeli zaś chodzi o pielgrzymów, wielu z nich przebyło długą drogę, żeby się wyspowiadać, prosić o poradę, błagać mnie o wstawianie się za nimi u świętej Filomeny. Chyba nie zamierzam zawieść ich teraz, umierając?!

– Ojcze, czy myślisz, że dałbyś radę pobłogosławić tych ludzi ze swojego łóżka – zapytał ksiądz Toccanier. – To by tak wiele znaczyło.

Przytaknąłem słabo, a jednocześnie fala radości ogarnęła moje serce. Jak dobrze wciąż móc robić coś dla dusz!

A zatem niebawem odezwał się dzwon i tłum, który zgromadził się pod plebanią w duszącym skwarze, padł na kolana. Wtedy, przy pomocy mojego oddanego wikarego, nakreśliłem znak Krzyża i poprosiłem Boga, żeby zesłał swoje najprzedniejsze dary na tych, którzy przybyli do Ars, żeby się ze mną spotkać… na tych, którzy tu mieszkali… na wszystkich, którzy kiedykolwiek odwiedzili nasz mały kościółek… czy na tych, którzy zrobią to w przyszłości…

„Spotkajmy się wszyscy w Niebie”, błagałem bezgłośnie.

Mijały godziny. Ksiądz Beau wysłuchał mojej spowiedzi zaraz po przybyciu do Ars rankiem 30 lipca. Ale pomimo komunikatu doktora Sauniera, że zostało mi bardzo niewiele życia, wahał się z udzieleniem mi ostatniego namaszczenia. Powiedział, że święta Filomena uzdrowi mnie raz jeszcze. Jakie modły odmawiano za mnie w kościele, na ulicach, w każdym domu w Ars! Już za chwilę wydarzy się cud. Siła powróci do moich utrudzonych kończyn. Moje serce zacznie bić z odnowioną energią. Pomimo swoich siedemdziesięciu trzech lat, wstanę z łoża boleści silny i zdrów.

Jednak 2 sierpnia po południu ksiądz Beau ustąpił wobec mojego błagania. Miałem bardzo słaby puls. Było wątpliwe, czy zdołam przeżyć dłużej niż kilka godzin. W asyście około dwudziestu księży, z których każdy niósł zapaloną świecę, zszedł do kościoła, żeby przynieść Najświętszy Sakrament i święte oleje do ostatniego namaszczenia.

– Jakiż dobry jest Bóg – mruknąłem. – Kiedy nie jesteśmy już w stanie pójść do Niego, to On przychodzi do nas.

Wkrótce zaczął bić kościelny dzwon, dając znać całej okolicy, że właśnie mam otrzymać ostatnie namaszczenie. Na ten posępny dźwięk niektórzy z moich przyjaciół wpadli do pokoju ze łzami w oczach. Święta Filomena nie uczyniła jednak cudu! Teraz mnie utracą! Moje ciało zostanie opuszczone w głąb ciemnej ziemi! Już z nigdy więcej nie będą mogli porozmawiać ze mną jak z przyjacielem!

Ileż współczucia miałem dla tych dobrych dusz! Och, żeby tak mieć siłę opowiedzieć im o moich prawdziwych uczuciach! Ja też przez całe życie obawiałem się śmierci, bałem się stanąć przed Bożym Trybunałem, a nade wszystko drżałem na myśl o wpadaniu w rozpacz w ostatniej chwili. Ale teraz, kiedy mój koniec był tuż, tuż, nie było we mnie żadnego strachu – tylko głęboka radość i spokój. Skoro jednak nie mogłem mówić, chyba że z najwyższym trudem, milczałem i rozważałem słowa, które tyle razy wygłaszałem z ambony, ale które dopiero teraz ukazały mi się w całej swojej chwalebnej prawdziwości: „Jak słodko umierać, jeżeli żyło się na Krzyżu!”.

Przez chwilę dzwon w kościelnej wieży słał swoje żałobne tony w duszny bezruch sierpniowego popołudnia. A potem nagle inny dźwięk przykuł moją uwagę. Było to cichutkie, srebrzyste dzwonienie, zbliżające się coraz bardziej; znak, że ksiądz Beau nadchodzi z Najświętszym Sakramentem.

Nim ktokolwiek zdążył mi pomóc, podniosłem się i usiadłem. Łzy popłynęły mi z oczu, kiedy ze złożonymi rękoma oczekiwałem na przybycie małej procesji.

„Mój Boże”, pomyślałem. „Mój Boże!”

Brat Eliasz, który klęczał przy moim łóżku, opacznie zrozumiał te łzy i próbował mnie pocieszyć.

– Ojcze, dlaczego płaczesz – zapytał łagodnie. – Już za krótką chwilę będziesz w Niebie.

Dźwięk małego dzwoneczka narastał, tak samo jak ciche głosy modlących się.

– Tak, ale smutno jest przyjmować Komunię świętą po raz ostatni – wyszeptałem.

Jednak już po chwili znowu byłem sobą. Przepełniały mnie spokój i radość. I chociaż upał w moim małym pokoiku był tak dotkliwy, że dwudziestu księży towarzyszących księdzu Beau musiało pogasić świece, to prawie nie zauważałem niewygody. Raz jeszcze Ojciec, Syn i Duch Święty byli ze mną najbliżej, jak to możliwe w tym życiu. Raz jeszcze stałem się przybytkiem Najwyższego.

„Oto kres wszystkich dróg tego świata”, pomyślałem. „I początek…”

Mijały godziny. Otrzymałem ostatnie namaszczenie, a spokój i radość narastały we mnie. Ludzie czuwający przy moim łóżku dziwili się, że wciąż udawało mi się trzymać życia; właściwie to nie okazywałem oznak żadnego cierpienia czy niepokoju. Wydawało się nawet, że nie zauważam duszącego upału ani złowieszczych błyskawic, które od czasu do czasu wstrząsały światem, kiedy ciężkie chmury zaczęły nadciągać nad Ars!

– Ojciec Vianney słabnie tak czy owak – uprzedził doktor. – Odejdzie od nas przed zapadnięciem nocy.

Ale następnego dnia, 3 sierpnia, zdołałem udowodnić, że mój dobry przyjaciel nie miał racji. Po południu, kiedy prawnik i czterech świadków przyszło subtelnie wywiedzieć się, gdzie chciałbym zostać pochowany, byłem w stanie ich zrozumieć i udzielić odpowiedzi.

– W Ars – wyszeptałem.

Później, kiedy około siódmej wieczorem przyjechał biskup Belley, rozpoznałem go i gestami zdołałem poprosić o błogosławieństwo. Ale przed dziesiątą uznano, że lepiej rozpocząć modlitwy za umierających. Zjednoczyłem się z nimi najlepiej jak potrafiłem i o północy ucałowałem krucyfiks, który jeden z przyjaciół przysunął mi do warg.

Dwie godziny później, 4 sierpnia – w dzień świętego Dominika – burza, która od tak dawna wisiała nad Ars, rozszalała się z całą mocą. Postrzępione błyskawice rozcinały czarne niebo. Ziemia trzęsła się, kiedy pioruny waliły ze wszystkich stron. Strugi deszczu zacinały w okna, a huraganowy wiatr ryczał na uliczkach wioski. A jednak w moim małym pokoiku panował spokój, kiedy po raz kolejny odmawiano modlitwy za umierających.

„Niechaj niebiosa stoją dla niego otworem, niechaj aniołowie radują się z nim. O Panie, przyjmij swojego sługę do królestwa swego. Święty Michał, archanioł Boży, stojący na czele zastępów niebieskich, niech go prowadzi. Aniołowie Boży niech wyjdą mu naprzeciw i wprowadzą go do świętego miasta Jeruzalem…”

Westchnąłem i uśmiechnąłem się. Jak dobrze umierać jako ksiądz! Czterdzieści cztery lata temu, podczas ceremonii wyświęcenia, biskup położył mi na szyi i piersi stułę, znak mojej kapłańskiej godności.

„Przyjmij jarzmo Pańskie, albowiem Jego jarzmo jest słodkie, a Jego brzemię lekkie”, powiedział.

Cóż za piękne słowa! Odpowiedzialność wynikająca z kapłaństwa jest wielka i potrzebne są poświęcenia. Ale nagroda – och, błogosławiona nagroda – za pomaganie innym w poznawaniu i kochaniu Ojca Niebieskiego! Dopiero teraz zaczynam to pojmować.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.