Rozdział drugi. Wikariusz i proboszcz

Malutkie miasteczko Tombolo, należące do prowincji padewskiej i podlegające diecezji w Treviso, otoczone jest pagórkowatą, zalesioną wiejską okolicą, którą przecinają niewielkie dopływy rzeki Brenty. Kościół parafialny pod wezwaniem św. Andrzeja, stoi w samym środku miasteczka. W mieście nie ma żadnych zakładów przemysłowych, okolica jest pasterska, a większość jej mieszkańców zajmuje się uprawą roli i hodowlą bydła. Łatwo można rozpoznać mieszkańców tych ziem: są dobrze zbudowani, mają skórę ogorzałą od słońca, deszczu i wiatru oraz chrapliwe głosy. Bywają opryskliwi, ale mimo to, mają dobre serca i są na swój sposób religijni.

Mają jednak mieszkańcy Tombolo jedną wadę – a raczej mieli w czasie, gdy Giuseppe został wikariuszem w ich parafii: przeklinali siarczyście i często na wszystko, klnąc na siebie nawzajem i na cały świat.

– Nie chcemy obrażać Boga Wszechmogącego – wyjaśniali prostodusznie przerażonemu księdzu. – On zresztą nas na pewno rozumie. Niech ksiądz idzie tylko na targ i spróbuje sprzedać swoje bydlęta i ziarno za „proszę” i „dziękuję”, a zobaczy ksiądz, co ksiądz dostanie!

Była w tym może i jakaś prawda, a na pewno takie zachowanie miało dłuższą tradycję. Takie argumenty nie przemawiały jednak do don Giuseppe’a. Chwilowo porzucił ten temat, ale na pewno zamierzał jeszcze do niego wrócić.

Proboszcz parafii w Tombolo, don Antonio Constantini, ciągle niedomagał. Oddany był swoim parafianom i całym sercem pragnął ich dobra, ale niestety, kiepski stan jego zdrowia bardzo mu to zadanie utrudniał. Jak się okazało, miał wiele wspólnego z młodym wikariuszem, dzieląc z nim zwłaszcza zamiłowanie do muzyki oraz studiów nad Biblią i tekstami Ojców Kościoła. Wkrótce zaczął traktować don Giuseppe’a jak własnego syna i wysoko cenić jego zalety.

„Przysłali mi młodego wikariusza – pisał Antonio do przyjaciela – przykazując, bym wdrożył go w obowiązki księdza. Zapewniam Cię, że to raczej powinno być odwrotnie. Ten młody człowiek jest pełen zapału, rozsądku i posiada tyle innych cennych zalet, że to ja mógłbym się wiele od niego nauczyć. Przyjdzie dzień, kiedy założy mitrę biskupią, jestem tego pewien. Kto wie co czeka go dalej?”

Mimo to, proboszcz robił wszystko, co w jego mocy, by wypełnić powierzone mu zadanie.

– Don Bepi – zwracał się do młodego wikariusza. – Nie podobało mi się to czy tamto w twoim ostatnim kazaniu.

A kiedy kościół pustoszał, prosił don Bepiego, by stanął na ambonie i wygłosił kazanie, którego treść i formę on sam w międzyczasie krytykował i komentował. Uwagi te były bardzo cenne, ponieważ Antonio był erudytą i doskonałym teologiem. Don Bepi, którego kazania pełne gorliwości i elokwencji zyskiwały sobie coraz większą popularność w okolicy, wysłuchiwał pokornie proboszcza i obiecywał, że spróbuje się poprawić.

Dochody młodego wikariusza były niezwykle skąpe, jako że Tombolo należało do biednych parafii. Jednak don Giuseppe nie wymagał luksusów. Jeszcze przed wyświęceniem zaplanował sobie swoje kapłańskie życie i teraz pieczołowicie realizował scenariusz. Żeby prowadzić głębokie studia i w ten sposób przygotować się lepiej do głoszenia Słowa Bożego; żeby czynić jak najwięcej dobra zarówno w konfesjonale, jak i na ambonie, żeby pomagać moralnie i materialnie ludziom w parafii, odwiedzać chorych, pomagać biednym i nauczać tych, którzy wiedzy nie posiadają – oto był jego program, a on z całą energią poświęcał się jego realizacji.

Owdowiała siostrzenica Antoniego, która pracowała u swojego wuja jako gospodyni, często widywała palące się światło w oknie skromnego pokoiku don Giuseppe’a zarówno późną nocą, jak i wczesnym świtem.

– Czy ksiądz nigdy nie chodzi spać? – zapytała kiedyś przy śniadaniu, bo wikariusz stołował się na plebanii.

Don Bepi zaśmiał się.

– Sporo pracuję – odparł.

Przyznał później, że sypia po cztery godziny i że taka ilość snu zupełnie mu wystarcza.

„Był chudy jak szczapa – relacjonowała kobieta, kiedy w późniejszych latach poproszono ją o wspomnienia dotyczące don Giuseppe’a – bo jadał zbyt mało, żeby jego ciało było tak krzepkie, jak dusza, a ciągle był na nogach”.

Rankiem często sam bił w kościelny dzwon, żeby nie budzić kościelnego. Potem szedł po księdza Antoniego, wcześniej przygotowując wszystko, co było potrzebne proboszczowi do odprawienia Mszy świętej. Jednakże zdarzały się dni, kiedy starszy ksiądz nie był w stanie podnieść się z łóżka.

– Co się dzieje? – pytał swoim radosnym głosem don Giuseppe. – Znowu ksiądz źle spał?

– Obawiam się, że nie dam rady wstać – odpowiadał proboszcz.

– Niech ksiądz nawet nie próbuje, proszę leżeć i o nic się nie martwić. Ja się wszystkim zajmę – odpowiadał wikariusz.

– Ale ksiądz ma już dzisiaj jedno kazanie do wygłoszenia, drogi don Bepi.

– Cóż z tego? Mogę wygłosić dwa.

W dniach, w których proboszczowi siły nie dopisywały, don Giuseppe nie tylko wykonywał obowiązki kapłańskie za dwóch, ale i sam opiekował się niedomagającym proboszczem. Jak dawał sobie z tym wszystkim radę, tylko on jeden wiedział.

W tym wszystkim nie zapominał – nawet nie było szansy na to, by zapomniał – o sprawie wulgarnego języka, jakim posługiwali się parafianie. Wikariusz przebywał w ich towarzystwie na tyle często, na ile było to możliwe, a w szczególności starał się wpłynąć na młodych mężczyzn i chłopców. Interesował się zarówno ich pracą, jak i rozrywkami, a ponieważ wszystkich traktował po koleżeńsku, gdy tylko się pojawił, otaczały go tłumy chętnych do rozmowy. Któregoś dnia wyznali mu, że nie potrafią czytać ani pisać.

– To może zorganizujmy kursy wieczorowe – zaproponował don Bepi. – Sam was nauczę.

– To będzie trudne – odezwał się ktoś – niektórzy z nas coś tam umieją, inni umieją mniej, a niektórzy kompletnie nic.

– Nic nie szkodzi – odparł ksiądz. – Utworzymy dwie grupy – jedną dla tych, którzy coś potrafią i drugą dla tych, którzy nic nie umieją. Poprosimy nauczyciela ze szkoły, żeby poprowadził lekcje w tej lepszej klasie, a ja będę uczył alfabetu początkujących.

– A dlaczego to nie on ma uczyć alfabetu? – zaprotestował jakiś wierny wielbiciel don Giuseppe.

– Nauka alfabetu to ciężka praca – zaśmiał się don Bepi. – Wolałbym sam się tym zająć.

– Ale przecież nie możemy tak zabierać księdzu czasu nie dając nic w zamian – powiedział któryś z nich. – Co możemy dla księdza zrobić?

– Przestańcie przeklinać – odparł don Bepi bez namysłu. – Będzie to dla mnie wystarczające wynagrodzenie.

Także i chór prowadzony przez don Giuseppe czynił spore postępy. Don Antonio, który podobnie jak wikariusz był zagorzałym miłośnikiem muzyki gregoriańskiej, gorąco wspierał jego wysiłki. Fałszujące i niezwykle donośne śpiewy miejscowego chóru pod ręką wikariusza zaczęły wyrażać skupienie w modlitwie. Don Giuseppe pomagał też ministrantom, jeśli skłaniali się oni ku kapłaństwu: udzielał im prywatnych lekcji tak, by przygotować ich do egzaminów wstępnych do seminarium.

Tylko w jednej kwestii don Antonio i jego wikariusz nigdy nie mogli się zgodzić. Wszystko, co don Giuseppe mógł zaoszczędzić ze swych mizernych dochodów, od razu wędrowało do biednych. Ci doskonale o tym wiedzieli i kiedy wyjeżdżał do sąsiedniego miasteczka by wygłosić kazanie, czekali na jego powrót. Zdarzało się, że kiedy docierał do domu, nie zostawało mu już ani grosza ze skromnego wynagrodzenia, jakie dostawał, a don Antonio czynił mu z tego powodu wyrzuty.

– Nie powinieneś tego robić własnej matce, don Bepi – mawiał. – Musisz myśleć i o niej.

– Bóg nie da zginąć mojej matce – padała odpowiedź. – Te biedne dusze są w większej potrzebie niż ona.

Coraz częściej przychodziły zaproszenia z innych parafii by don Giuseppe wygłaszał u nich swoje kazania. Mówił zawsze prostymi słowami, ale zawierały one cenne nauki i trafiały prosto do ludzkich serc. Poza tym młody wikariusz miał wspaniały, dźwięczny głos oraz naturalny dar wymowy. Nie było cienia wątpliwości, że przemawiał z głębi duszy, rozpalonej żarem miłości do Boga, zarażał swoim entuzjazmem, a jego kazania przynosiły oczekiwany efekt. Zdarzyło się pewnego razu, że zaproszono jakiegoś księdza by wygłosił świąteczne kazanie w sąsiednim miasteczku Galliera. Niestety w ostatniej chwili zmuszony był odwołać swój przyjazd. Na plebani zapanowało przerażenie. Co teraz zrobić?

– Zostawcie to mnie – powiedział don Carlo Carminati, wikariusz parafii w Gallierze i przyjaciel don Giuseppe’a. – Obiecuję, że wszystko będzie dobrze. Po czym wskoczył pośpiesznie do swojego powozu i odjechał w kierunku Tombolo.

Było niedzielne popołudnie, właśnie rozpoczynała się lekcja katechizmu dla dzieci. Don Giuseppe stanął pod drzwiami kościoła i już miał do niego wejść, kiedy rozległ się krzyk Carla.

– Stój, stój! Muszę z tobą porozmawiać!

Don Giuseppe odwrócił się.

– Musisz natychmiast pojechać do Galliery wygłosić kazanie. – Jak ty sobie to wyobrażasz? – zawołał don Giuseppe. – Nie potrafię improwizować na ambonie – tymi słowy odwrócił się i zrobił krok w kierunku wejścia do kościoła.

– Musisz iść, tak powiedział twój proboszcz, i nie ma ani chwili do stracenia – odrzekł jego przyjaciel, po czym chwycił pod rękę protestującego jeszcze wikariusza, zapakował go do powozu, ukłonił się don Antoniemu, który przyglądał się tej scenie z uśmiechem, a następnie popędził konia.

Gdy dojechali do Galliery, don Carlo zaprowadził swoją zdobycz do pustego pokoju, zaopatrzył w kartkę i ołówek i pozostawił samego. Po godzinie, don Giuseppe uwolniony wreszcie przez swojego triumfującego przyjaciela, ubrał się w szaty liturgicznie i wszedł do kościoła. Kazanie, które padło, było tak wymowne i stosowne do okoliczności, że to, co wydawało się wcześniej katastrofą, stało się okazją do wielkiej radości.

– A nie mówiłem? – wołał don Carlo.

Giuseppe wydawał się mieć niezmierzone pokłady energii, a brak zajęcia uważał za rzecz niepożądaną.

– Praca – mawiał – to największy obowiązek człowieka na ziemi.

Kiedy zachorował kucharz gotujący na plebanii, don Giuseppe nie tylko zaopiekował się nim, ale i przejął jego obowiązki. Dla niego każda praca była kolejnym krokiem zbliżającym do Chrystusa, który sam „od dzieciństwa żył w biedzie i ciężko pracował”.

Czy to głoszenie kazań, czy też zabawa z miejscowymi dziećmi, odwiedzanie chorych, pomoc umierającym, słuchanie spowiedzi, uczenie katechezy młodych, czy też samodzielne zgłębianie teologii – wszystko miało ten sam wymiar – praca dla Boga, a przez to czynność uszlachetniająca i zaszczytna.

Czas płynął, aż nastał ósmy rok pobytu don Giuseppe w Tombolo. I chociaż don Antonio bardzo lubił i cenił swojego wikariusza, a raczej właśnie dlatego, martwiła go myśl, że talenty młodego księdza mogą nie znaleźć innej areny, jak tylko mała prowincjonalna parafia. Któregoś dnia przeprowadził więc na ten temat rozmowę z jednym z kanoników w Treviso. Dwaj wikariusze z Galliery, również obecni przy rozmowie, dołączyli się entuzjastycznie do pochwał pod adresem don Giuseppe. Kanonik popadł w zadumę.

– Czy zdaniem księdza mógłby wygłosić kazanie w katedrze w Padwie podczas uroczystości świętego Antoniego? – zapytał po chwili namysłu.

– Z całą pewnością, monsignore – padła odpowiedź.

– W takim razie – powiedział kanonik – waszym zadaniem będzie dopilnować, by się zgodził. Ja zaś zajmę się tym, by został o to poproszony.

Było rzeczą naturalną, że świąteczne kazanie wzbudzało ogromne zainteresowanie w Padwie. „Ciekawe, kto je wygłosi?” – to pytanie pojawiało się na ustach wszystkich rankiem tego uroczystego dnia. „Don Giuseppe Sarto, młody wikariusz z Tombolo” – brzmiała odpowiedź.

Tradycją było, że w dniu świętego Antoniego na ambonie stawał zwykle uznany kaznodzieja.

– Wikariusz z Tombolo! – niepokoili się wierni. – O rety! Jakiś prowincjonalny wikariusz z zabitej dechami dziury!

Przed sumą katedra wypełniła się po brzegi. Gdy na schodach wiodących na ambonę pojawiła się szczupła figura don Giuseppe’a, tłum aż westchnął ze zdziwienia. W kościele zapadła wyczekująca cisza.

„Inteligencja i kultura dorównywały jego elokwencji” – pisał jeden z wiernych do swojego przyjaciela. – „Stosował wspaniałą symbolikę i charakteryzował się mistrzowskim stylem wypowiedzi”. Kazanie trwało ponad godzinę, lecz nikomu się nie dłużyło.

W maju 1867 roku, don Giuseppe został mianowany proboszczem w Salzano. Wśród wiernych małej prowincjonalnej parafii, w której przepracował lojalnie prawie dziesięć lat, podniósł się lament. „Był naszym ojcem, bratem, naszym przyjacielem i wsparciem dla nas” – płakali mieszkańcy Tombolo. A w sercu don Antoniego smutek na wieść o stracie mieszał się z radością na myśl o tym, że zalety ukochanego don Bepiego zostały wreszcie docenione.

Salzano to małe prowincjonalne miasto położone na terenie prowincji weneckiej. W mieście znajduje się ładny kościół z piękną dzwonnicą i całkiem okazałą plebanią. Okolica jest żyzna, a ludność – żyjąca przede wszystkim z rolnictwa – jest z natury cicha, spokojna i pracowita. To tu w sobotni lipcowy wieczór pojawił się nowy proboszcz. Mimo upału, odprawiana następnego dnia poranna Msza święta przyciągnęła tłumy. Mieszkańcy okolicznych wiosek przybyli licznie, by wysłuchać kazania nowo mianowanego proboszcza.

Spotkała ich miła niespodzianka. „Dlaczego biskup przez tyle lat trzymał takiego człowieka w jakimś Tombolo?” – pytali się jeden drugiego po zakończonej Mszy świętej.

Jeśli natomiast chodzi o don Giuseppe’a, ten niezwłocznie przystąpił do odwiedzania swoich parafian. Swoją szczerą prostotą, zrozumieniem bliźnich, współczuciem i wielką troską o ich dobro od razu zdobył serca. Podobnie jak w Tombolo, także i tu szczególną uwagę poświęcił nauczaniu dzieci. A jakby mu było tego mało, rozpoczął też lekcje religii dla dorosłych. „Większość zła na tym świecie – zwykł był mawiać – bierze się z pragnienia poznania Boga i Jego prawdy”.

Mimo dużej parafii i pokaźnego probostwa, don Giuseppe nadal żył bardzo skromnie. Teraz po prostu mógł więcej oddać biednym. Siostra don Giuseppe’a, Rosina, przyjechała by pracować dla niego jako gospodyni.

– Bepi – powiedziała któregoś dnia – nie ma nic na obiad.

– Nawet parę jajek się nie znajdzie? – zapytał.

Parę jajek się znalazło i właśnie nimi się posilili. Drzwi plebanii stały zawsze otworem dla starych przyjaciół, a z gośćmi dzielono się wszystkim, co było. Któregoś wieczora z wizytą wpadł don Carlo Carminati. Don Giuseppe siedział w kuchni i grał w coś z małymi dziećmi. Odesłał ich do domu z obietnicą, że gra zostanie dokończona przy innej okazji i wymusił na don Carlu, żeby ten został na noc. Na drugi dzień rano Rosina zapytała don Carla:

– Jest ksiądz dobrym przyjacielem i do tego bardzo serdecznym – zaczęła nieśmiało – a jutro przyjeżdża tu człowiek, który sprzedaje materiały na koszule.

– Naprawdę? – zapytał don Carlo, który nie widział związku pomiędzy jednym i drugim.

– Wczoraj mój brat dostał trochę pieniędzy – kontynuowała Rosina – a nie ma już praktycznie co na grzbiet włożyć. Gdyby tak ksiądz spróbował przekonać go, żeby kupił nieco materiału, może księdza by posłuchał. Postara się ksiądz?

Don Carlo obiecał, że spróbuje i poruszył ten temat przy pierwszej okazji.

– Bzdura! Bzdura! – usłyszał. – Nie ma w ogóle takiej potrzeby. – Don Giuseppe uciął wszelkie dyskusje.

Jednak don Carlo nie poddawał się tak łatwo. Znał dobry charakter swojego przyjaciela i zdecydował się zmienić strategię. Kiedy przyjechał sprzedawca tkanin, don Carlo zaczął przeglądać sukna, wybierając najodpowiedniejsze i najładniejsze, po czym zaczął się targować. Kiedy uzyskał już rozsądną cenę, poprosił o odcięcie odpowiedniej długości materiału, po czym zwrócił się do don Giuseppe’a, który stał z boku i obserwował całą transakcję niczego nie podejrzewając.

– Tyle i tyle metrów za taką i taką cenę. Zapłać, don Giuseppe – oznajmił.

Proboszcz nie był szczęśliwy, ale nie mógł zrobić nic innego, jak tylko posłuchać. Interes został ubity, a materiał odcięty.

– Nawet ty spiskujesz przeciwko mnie! – zarzucił przyjacielowi.

Radość Rosiny nie miała granic.

– Niech Bóg błogosławi dzień, w którym ksiądz do nas zawitał, don Carlo – powiedziała do niego, kiedy już odjeżdżał. – Gdyby księdza tu dzisiaj nie było, jutro nie byłoby ani pieniędzy, ani płótna.

Salzano było sporą parafią, więc konieczne było posiadanie jakiegoś środka transportu. Nie był to żaden szczególny pojazd, ale wykorzystywano go nieustannie, jako że proboszcz udostępniał go każdemu, kto tylko apelował do jego szeroko znanej wyrozumiałości. Pewnego dnia koń wrócił kulejąc.

– Przykro mi bardzo – przepraszał pożyczający – mieliśmy wypadek…

Don Giuseppe ciężko przełknął ślinę.

– Nic nie szkodzi, nie szkodzi – powiedział. – Nic się nie stało.

Pewnego razu – a było to w roku, w którym nastała klęska nieurodzaju i w parafii panowała bieda – proboszcz poprosił przyjaciela, któremu dość dobrze się powodziło, by sprzedał dla niego konia.

– Ty znasz się dobrze na pieniądzach – poprosił.

Po udanej transakcji, padła propozycja, żeby tenże przyjaciel sprzedał również i powóz.

– To mi się już chyba nie uda – zauważył ten z powątpiewaniem. – Musisz przyznać, że jego stan pozostawia wiele do życzenia.

Niestety, obawy te potwierdziły się. Nie znaleziono kupca i powóz pozostał na plebanii do dyspozycji tych wszystkich, którzy posiadali konia, ale nie mieli do czego go zaprząc.

W 1873 roku wybuchła epidemia cholery. Mieszkańcy Salzano nie dbali o higienę, a warunki sanitarne wołały o pomstę do nieba. Trudno więc było wymóc na nich przedsięwzięcie odpowiednich środków ostrożności. Giuseppe stał się wszystkim: lekarzem, pielęgniarzem, inspektorem sanitarnym, no i oczywiście proboszczem. Trzeba było nie tylko doglądać chorych i umierających, ale i pocieszać i podnosić na duchu żywych.

– Gdyby nie nasz kochany don Giuseppe – powiedział później pewien starszy człowiek – umarłbym chyba ze strachu i rozpaczy w tym okropnym okresie.

Niektórzy mieszkańcy rozumieli, że lekarstwa i środki, które zapisywał im lekarz miały szybko przywrócić ich do zdrowia, ale nie zażyli ich dopóki proboszcz własnoręcznie im ich nie podał.

Z obawy przed rozprzestrzenianiem się choroby, umarli chowani byli nocą i nikt nie mógł uczestniczyć w pogrzebie. W trosce o to, by w całym przerażeniu i pośpiechu wywołanym sytuacją, nie zapomniano o oddaniu odpowiedniej czci ofiarom epidemii, don Giuseppe zawsze był na miejscu i doglądał, czy wszystko działo się tak, jak powinno. Nie tylko odmawiał modlitwy, trzymając się ustanowionego przez Kościół obrządku pochówku, ale często też niósł trumnę, a nawet pomagał kopać groby. Stał się mimowolnym świadkiem scen rozdzierających serce. Jego nieprzerwana praca dniem i nocą mogłaby pozbawić sił nawet silniejszy organizm. Trudno się więc dziwić, że don Carlo Carminati, który wkrótce po tym przyjechał do niego z wizytą, przeraził się wyglądem proboszcza.

– Jesteś chory! – wykrzyknął.

– Tak myślisz? – padła cicha odpowiedź.

– On jest chory – powiedziała ostro Rosina. – Ale czegóż można się było spodziewać? Jest zawsze dla każdego, nigdy się nie oszczędza. Już nie tylko odejmuje sobie od ust jedzenie, ale i nie śpi po nocach. Proszę na niego spojrzeć: sama skóra i kości!

– Twoja siostra ma rację. Nie zapominaj, że póty dzban wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie.

– Ale się z ciebie mówca zrobił – skomentował don Giuseppe z uśmiechem.

Don Carlo był jednakże człowiekiem czynu. Napisał do don Antoniego Constantiniego, mówiąc, że drogi don Giuseppe okropnie się przemęcza i błagając by ten dał znać władzom diecezji. Wiadomość została przekazana i odpowiednio na nią zareagowano. Biskup napisał do proboszcza Salzano, nakazując mu większą troskę o własne zdrowie. Była to jednak sztuka, której don Giuseppe nigdy nie zgłębiał i za którą nie potrafił się zabrać. Nadal poświęcał się więc całkowicie swojemu stadku, swoje zaś dobro zostawił w rękach Boga.

Służbę biednym w parafii don Giuseppe łączył ze służbą przy ołtarzu. W czasie gdy był proboszczem w Salzano, znacznie wyremontowano i odnowiono kościół parafialny. Don Giuseppe stworzył chór młodych mężczyzn i chłopców i nauczył ich wspaniałej muzyki gregoriańskiej, które tak bardzo cenił za ich modlitewny charakter. Nawet świadomi jego ubóstwa ludzie nie zawsze potrafili zrozumieć, skąd bierze środki, by realizować swe plany.

– Ale skąd weźmiesz na to pieniądze? – pytali niejednokrotnie.

– Bóg da – odpowiadał don Giuseppe cicho, pełen spokojnej ufności, charakteryzującej silnych ludzi.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Pius X. Dobry pasterz.