Rozdział drugi. Walka się rozpoczyna

Teraz, gdy już miałem za sobą trochę nauki i przystąpiłem do swojej Pierwszej Komunii świętej, moi rodzice uznali, że dosyć już przebywałem u ciotki Małgorzaty i że powinienem wrócić do Dardilly.

– Jesteś dużym chłopcem, Janku – powiedział mi ojciec. – Nadeszła pora, żebyś pomagał przy ciężkich pracach w domu.

I tak jedenastoletniej Gothon i dziewięcioletniemu Franciszkowi powierzono pieczę nad owcami, ja zaś zacząłem pomagać mojemu piętnastoletniemu bratu (który też miał na imię Franciszek) przy różnych zajęciach. W niektóre dni oraliśmy pole jęczmienia albo pracowaliśmy przy winorośli. Kiedy indziej kopaliśmy rowy, przycinaliśmy drzewka, zbieraliśmy drewno, ładowaliśmy widłami siano, zajmowaliśmy się bydłem, zbieraliśmy owoce, szukaliśmy orzechów albo obsługiwaliśmy prasę do winogron. Naprawdę żaden z nas nie miał ani chwili wolnego i z początku poczułem się odrobinę zniechęcony.

– Bez względu na to, jak mocno się staram, nie mogę pracować tak szybko jak ty – powiedziałem do brata któregoś dnia. – I jestem taki zmęczony!

Franciszek roześmiał się.

– A kto spodziewa się czegoś innego? No cóż, jestem prawie dwa lata starszy od ciebie i jestem wyższy i silniejszy. To normalne, że mogę zrobić więcej.

– Tak. Ale byłoby miło, gdybym mógł troszkę bardziej nadążać…

Mijały tygodnie, a Franciszek wciąż wykonywał znacznie większą pracę niż ja. A potem nagle wpadł mi do głowy pomysł. Poproszę o pomoc Najświętszą Pannę! Każdego ranka, kiedy pójdziemy na pole, zabiorę ze sobą Jej małą figurkę, schowam ją daleko przed nami, w miejscu gdzie będziemy pracować, a później naprawdę się postaram, żeby szybko dotrzeć do figurki.

– Droga Matko Najświętsza, proszę, spraw, by ten pomysł okazał się skuteczny – błagałem żarliwie.

Od samego początku nowy pomysł się sprawdzał, i to tak dobrze, że dla odmiany wkrótce to Franciszek był zmęczony i zniechęcony. Pewnego dnia, kiedy usuwaliśmy chwasty z pola, popatrzył na mnie z prawdziwym podziwem.

– Wykonujesz znacznie większą pracę niż kiedyś – zauważył. – Co się stało, Janku? Na czym polega twój sekret?

Najpierw nie bardzo się paliłem, by wyjaśniać mu, że każdego ranka odmawiam specjalną modlitwę do Najświętszej Maryi Panny, całuję stopy Jej małej figurki i rzucam ją na pole, najdalej jak tylko zdołam, potem biorę motykę i zaczynam wycinać chwasty, jak gdyby od tego zależało moje życie, a kiedy dotrę do figurki, powtarzam to wszystko od początku. Ale w końcu mu to opowiedziałem. Matka Najświętsza mi pomagała. O wiele łatwiej było pracować, nawet przy tak skromnych zajęciach jak usuwanie chwastów, kiedy Ona była natchnieniem i celem.

Przez chwilę Franciszek milczał. Potem jego oczy zajaśniały.

– Masz rację – powiedział powoli. – Od tej chwili ja też będę prosił Matkę Najświętszą, żeby mi pomagała.

W końcu prześladowania, które na tyle lat zamknęły francuskie kościoły i klasztory, dobiegły końca. Wiosną 1802 roku, kiedy miałem szesnaście lat, katolicy w całym kraju znowu mogli wyznawać swoją wiarę bez lęku. Księża i zakonnice powrócili na swoje dawne miejsca. Kościelne dzwony, duże i małe, rozbrzmiewały radośnie, kiedy znów odprawiano ofiarę Mszy świętej z odpowiednio uroczystą i okazałą oprawą.

Ależ byłem tym przejęty! I jak się cieszyłem, kiedy w pobliskim Ecully ksiądz Balley ogłosił, że szuka chłopców, którzy pragną uczyć się do stanu kapłańskiego! Tak wielu oddanych duszpasterzy zostało zamordowanych podczas Rewolucji, że teraz strasznie brakowało księży. Do czasu, aż kryzys nie minie, ksiądz Balley miał przyjmować każdego zasługującego na to ucznia na swoją plebanię i osobiście nadzorować pierwszą część jego długiej i trudnej nauki.

„Może mnie przyjmie”, pomyślałem z nadzieją. „Och, ale byłoby cudownie!”

Tak, od czasu tamtych chwil z dzieciństwa, kiedy na polach odprawiałem udawane nabożeństwa dla Gothon i naszych małych przyjaciół pastuszków, żarliwie marzyłem o stanie kapłańskim. Jakież to było chwalebne życie! Dzięki kapłaństwu jeden człowiek mógł otworzyć oczy niezliczonym ludzkim istotom na wiedzę o Bogu i na Jego miłość. I to nie tylko na zwyczajną wiedzę i miłość. Ach, nie! Godny ksiądz mógł uczynić o wiele więcej. Dlatego że zdobył przywilej ofiarowywania Ojcu Niebieskiemu Ciała i Krwi Jego Syna w ofierze Mszy świętej, posiadł stały i wyjątkowy dostęp do wszelkich łask, jakie Ojciec Niebieski przygotował dla ludzi. Mówiąc prosto (jak to często robiła moja matka podczas tych nocnych wypraw na potajemne Msze), ksiądz jest przekaźnikiem Bożej miłości i miłosierdzia. Jest drugim Chrystusem i jeżeli pragnie w pełni wykorzystać udzielone mu cudowne moce, to może zdziałać cuda w ludzkich sercach. Obojętnych, a nawet grzeszników, może uczynić świętymi.

Ale ja, szesnastoletni Jan Maria Vianney, umiałem tak niewiele! No cóż, ledwie potrafiłem pisać i czytać! Jak mogłem choćby mieć nadzieję, że nauczę się łaciny i filozofii, teologii i wszystkich tych innych rzeczy, wymaganych od kandydata do stanu kapłańskiego? No i był jeszcze ojciec. Przy kilku okazjach, kiedy ośmieliłem się rozmawiać z nim o mojej skrywanej nadziei, burkliwie odmawiał jakiegokolwiek w tym udziału. Byłem chłopakiem ze wsi, jak mówił, z wyraźnie określonymi obowiązkami w domu.

– Myślałem, że to rozumiesz i że nie będziesz mi zawracał głowy niemądrymi wymysłami – oznajmił z wyrzutem. – Przecież twoja siostra Katarzyna wychodzi za mąż i potrzebuje posagu, a twój starszy brat Franciszek stara się wykupić zwolnienie z armii, więc powinieneś zdawać sobie sprawę, że wkrótce zostanie mi bardzo mało pieniędzy… i na pewno nie na to, żeby je marnować na posyłanie do szkoły takiego dużego chłopca jak ty.

Starałem się nie czuć urażony słowami ojca. To był dobry chrześcijanin, zawsze gotów służyć strawą, odzieżą i noclegiem nieznajomym w potrzebie, którzy zatrzymywali się w naszej zagrodzie. Ale on naprawdę wierzył – i któż mógłby go winić? – że stan kapłański to dla mnie cel niemożliwy do osiągnięcia. Bądź co bądź, nie byłem taki jak inni kandydaci do seminarium. Całym moim wykształceniem było to, jakie uzyskałem podczas tych kilku miesięcy spędzonych u ciotki Małgorzaty w Ecully, gdy przygotowywałem się do Pierwszej Komunii świętej. A to było tak dawno – trzy lata temu!

Jednak upierałem się przy swoim, przynajmniej jeszcze przez chwilę.

– Ojcze, nie kosztowałoby wiele, gdybym zaczął naukę – nalegałem z szacunkiem w głosie. – Mógłbym znowu mieszkać z ciotką Małgorzatą i pracą płacić za pokój i utrzymanie. A jeżeli chodzi o księdza Balleya, to nie sądzę, żeby pobierał jakieś opłaty od swoich uczniów. Bo widzisz, jemu tak zależy, żeby w naszym kraju było wielu księży…

W oczach ojca pojawił się groźny błysk.

– Milcz – powiedział surowym tonem. – Już mówiłem, że nie pozwolę ci jechać do Ecully, i nie zmienię zdania. A więc niech już więcej o tym nie słyszę.

Cóż mogłem zrobić wobec takiego rozkazu? Ojciec naprawdę uważał, że powinienem zostać w domu. Do tej pory nabrałem już doświadczenia w pracy w gospodarstwie. Moja obecność pozwalała mu oszczędzić wydatki na wynajmowanie parobka. A i on, i matka starzeli się. Pozostanie z rodzicami w ostatnich latach ich życia na pewno było moją powinnością.

Ale matka się z tym nie zgadzała. Jej serce przepełniała radość na myśl, że Bóg mógłby wezwać jej syna do stanu kapłańskiego. Nic nie mogło stanąć na drodze tak cudownej łasce. Wszystkie przeszkody, nieważne jak wielkie, musiały zostać przezwyciężone.

– Będziemy się modlić – powiedziała do mnie z ufnością. – Będziemy prosić dobrego Boga, by odmienił serce twojego ojca. Och, Janku! Diabeł zawsze bardzo mocno się stara, żeby powstrzymać chłopca od osiągnięcia Bożego ołtarza, ale coś mi mówi, że tobie zamierza szczególnie utrudnić drogę.

Matka miała rację. Minął rok, potem kolejny, a życie na wsi stawało się dla mnie coraz trudniejsze. Kochałem ojca, więc mogłem zrozumieć jego punkt widzenia – pragnienie zatrzymania mnie w domu, niechęć do wydawania ciężko zarobionych pieniędzy w niemądry sposób, usprawiedliwioną obawę, że nie jestem dość dobry w nauce, by zdać egzaminy prowadzące do stanu kapłańskiego. Ale jak ciężko było mi spędzać każdy dzień na okopywaniu pól albo zajmowaniu się bydłem, kiedy całym sercem pragnąłem pogrążyć się w innych obowiązkach – uczeniu się i modlitwie, i poznawaniu tych rzeczy, które pomogłyby mi zostać księdzem! Naprawdę, w miarę jak umykały kolejne miesiące, często bywałem zupełnie przybity.

– Ojciec nigdy nie zmieni zdania – mówiłem sobie ze smutkiem. – Ja po prostu to wiem. Och, drogi Boże, co ja mam robić?

Ale matka miała w sobie prawdziwą wiarę.

– Janku, pamiętaj, co ci powiedziałam o diable – powiadała często. – Nic nie cieszy go bardziej niż sytuacje, kiedy młodzi ludzie popadają w grzech i obrażają tym dobrego Boga. Ale kiedy mu się nie powiedzie, robi, co w jego mocy, żeby przygnębić ich w taki czy inny sposób. I wkrótce sprawia, że szemrają przeciwko woli Bożej. Nie chcesz tego, prawda?

Pokręciłem głową.

– Nie, oczywiście, że nie, matko.

– A więc dobrze. Odmówmy Różaniec i raz jeszcze poprośmy Najświętszą Pannę, żeby pomogła ci zostać dobrym i świątobliwym księdzem.

I raptem, pod koniec kolejnego trudnego roku oczekiwania, wydarzył się cud. Ojciec oznajmił, że nie będzie dłużej stał mi na drodze, jeżeli pragnę uczyć się do stanu kapłańskiego. Mogę udać się do Ecully i to z jego błogosławieństwem.

– Jesteś dobrym chłopcem – powiedział mi. – I myślę, że to, co chcesz zrobić ze swoim życiem, to bardziej twoja sprawa niż moja. Wybacz mi, synu, jeżeli byłem surowy.

Na te słowa moje serce aż podskoczyło z radości. A zatem ja, teraz już dziewiętnastolatek, mimo wszystko, mogę uczyć się do stanu kapłańskiego? Och, jakże dobry był Bóg, że dał mi łaskę, niedostępną nawet aniołom!

– Ojcze, po prostu nie wiem, jak mam ci dziękować – zawołałem. – Po prostu nie wiem!

Przez długą chwilę ojciec spoglądał na mnie dziwnym wzrokiem. Potem odwrócił się nagle.

– Nie mnie dziękuj – mruknął. – Podziękuj swojej matce.

Ale kiedy się cieszyłem, na mojej drodze już pojawiły się nowe przeszkody. Ojciec rzeczywiście udzielił mi zgody na wyjazd do Ecully, ale diabeł nie miał zamiaru dać za wygraną w swych staraniach, by powstrzymać mnie od stanu kapłańskiego. Kilka dni później matka ochoczo wybrała się do miasteczka, by poczynić ustalenia dotyczące przyjęcia mnie na naukę do księdza Balleya. Jednak wróciła do domu bardziej zmęczona i zniechęcona niż kiedykolwiek. Dobry ksiądz z Ecully powiedział, że nie sądzi, abym miał powołanie do stanu kapłańskiego, i że odmawia przyjęcia mnie na ucznia.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

– Ale dlaczego, przecież ksiądz Balley prawie mnie nie zna – wybuchnąłem. – On… ledwo co pamięta mnie z tamtych kilku miesięcy, jakie spędziłem w Ecully, przygotowując się do mojej Pierwszej Komunii. A ja miałem wtedy tylko czternaście lat i byłem taki ciemny! Och, matko! Czy nie powiedziałaś mu, że od tamtej pory uczyłem się sam? Że przeczytałem większą część Naśladowania Chrystusa i mnóstwo z Ewangelii i Żywotów świętych!

– Tak, powiedziałam mu, Janku – matka odparła przez łzy.

– A on ci nie uwierzył?

– Oczywiście, że mi uwierzył. Ale… cóż, domyślam się, że on sądzi, iż to nie wystarczy. Poza tym wyjaśnił mi, że jego uczniowie są o wiele młodsi od ciebie. To chłopcy dwunasto– i czternastoletni. Powiedział, że czułbyś się wśród nich nie na miejscu.

Pogrążyłem się w jeszcze większej rozpaczy, kiedy pomyślałem, że proboszcz z Ecully – w którym pokładałem takie nadzieje – to człowiek uczony i świątobliwy. Jeżeli naprawdę uważał, że jestem za stary i za głupi, żeby się czegokolwiek nauczyć… Jeżeli naprawdę nie chciał zawracać sobie mną głowy…

Ale moje zniechęcenie nie trwało długo, gdyż tej samej nocy, zanim położyłem się do łóżka, matce wróciła typowa dla niej pogoda ducha.

– Jeszcze raz pojadę spotkać się z księdzem Balleyem – oznajmiła stanowczo. – A ty i ja będziemy się modlić jak nigdy dotąd. Och, Janku! Nie wolno nigdy pozwolić diabłu, żeby nas pokonał! Nigdy, nigdy, nigdy!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.