Rozdział drugi. W arce

Tuż przed tym dziwnym i cudownym zdarzeniem dużo śniłem. Mam na myśli sny, jakie śnią się nam, gdy śpimy, a nie te na jawie. Kiedy byłem młody, zjadałem pyszny, obfity obiad, a potem spałem jak kamień, zamknięty jakby wewnątrz tunelu, w którym panowała aksamitna ciemność, na jednym z jego końców znajdowała się gwiazda wieczorna, na drugim zaś wschodzące słońce, a pomiędzy nimi zupełna pustka. Gdy dorosłem, nabierałem przekonania, że coś niedobrego stało się ze mną lub ze światem, albo z jednym i drugim. Śniłem, że byłem głodny, a głód ściskał mi żołądek niczym szczęka jakiegoś potężnego zwierzęcia. Albo też śniło mi się, że walczę – pazury wyciągnięte, oczy płoną, ciało sztywne, sierść nastroszona; nie była to jednak zabawa i nie odczuwałem radości, a raczej wściekłość, i byłem bardzo nieszczęśliwy.

Jednym z moich przyjaciół była stara, mądra brontozaurzyca. Pewnego dnia poszedłem do niej w odwiedziny i opowiedziałem jej o swoich snach i o tym, jak to życie poprzewracało się do góry nogami. Słuchała mnie z zamkniętymi oczami, kiwając swoją ogromną, rogatą głową i posapując ciężko od czasu do czasu, od czego drżała cała dżungla.

Po pewnym czasie otworzyła oczy i odezwała się, wypowiadając słowa powoli i śpiewnie, jak gdyby w natchnieniu:

– Mój przyjacielu Tygrysie, zaczynasz poznawać, co to grzech, niestety!

– Grzech? – zapytałem. – Co to takiego?

– Nam zwierzętom trudno to zrozumieć – odparła. – Jednak jak wiesz, żyję już kilkaset lat i pamiętam czas, kiedy zwierzęta w ogóle nie znały, co to cierpienie. Uczucie głodu czy pragnienia było przyjemne; sprawiało, że jeszcze bardziej cieszyliśmy się z tego, że żyjemy. Kiedyś nawet tak potężne stworzenie jak ja, stąpając po trawie, uważało, żeby nie zadeptać otwierających się kwiatów. Wszyscy wiedzieliśmy, że gdy jemy, to karmi nas niewidzialna ręka wielkiego Pana. Ta sama ręka głaskała i wichrzyła nasze futra, zamykała nam oczy do snu i…

W tym momencie brontozaurzyca przerwała, jakby piękno tego wspomnienia nie pozwalało jej kontynuować. Po chwili otrząsnęła się, wprawiając w drżenie wszystkie pobliskie krzaki oraz ukryte w nich ptactwo, i mówiła dalej głośno i gwałtownie:

– Teraz wszystko się zmieniło. Człowiek zwrócił się przeciwko Bogu, przeciwko gwiazdom błyszczącym, płynącym wodom oraz kwitnącym łąkom i sprowadził na świat nasze utrapienia. Chociaż trudno to zrozumieć, to właśnie jest grzech. My zwierzęta czujemy to w środku, wtedy gdy nasze języki wysusza pragnienie, a skóra zwisa z naszych boków na skutek głodu. Kiedyś ludzie nas kochali, a my im służyliśmy. Jednak w wyniku grzechu ludzie polują na zwierzęta, a my gotowi jesteśmy ich pożerać.

– Dzieją się teraz okropne rzeczy, mój przyjacielu tygrysie, i dlatego śnisz. Dostajesz niestrawności i nawiedzają cię sny! Niestety! – Ciągnęła swoją wypowiedź mamrocząc ponuro, twierdząc, że oto smutne wydarzenia zbierają się jak chmura czarnych much i nikt nie wie, jaki będzie tego koniec, i tym podobne rzeczy, aż w końcu zasnęła. A ja wymknąłem się do swojej jamy i młodej żony, Moniki, i nie byłem ani odrobinę weselszy.

Monika pierwsza usłyszała wezwanie. Nocą wstała i zaczęła przemierzać naszą pieczarę tam i z powrotem, od ściany do wejścia, wciąż nasłuchując. Podniosłem się, czując, jak dreszcz przeszywa moje ciało i też zacząłem nasłuchiwać; nie licząc wycia wilków oraz dobiegającego z domu pisku i szurania myszy, nie usłyszałem niczego. Wtedy odezwała się Monika:

– Nie słuchaj tego, co na zewnątrz. Słuchaj tego, co masz w środku.

Gdy zrobiłem tak, jak powiedziała, poczułem jak gdyby słońce przeniknęło do naszego wnętrza i dawało nam sygnały. Podążając za nim wyszliśmy z pieczary.

Kłusowaliśmy przez las i nie byliśmy wcale zdziwieni, gdy zobaczyliśmy, że inne zwierzęta również przebudziły się i ciągnęły teraz w tym samym kierunku co my. Ich futra srebrzyły się w blasku księżyca, a one poruszały się jak w transie: tygrysy niosły na swych grzbietach malutkie ptaszki, a wokół ich łap dreptały srebrzyste myszy; były też niedźwiedzie i lwy, zebry i króliki, wiewiórki i łasice i wszystkie inne gatunki zwierząt, wszyscy razem jak przyjaciele sunęli do przodu jak gdyby unoszeni delikatnym wietrzykiem. Nikt nie pomyślałby, że któreś z tych zwierząt mogłyby sprzeczać się czy walczyć ze sobą.

Przypomniało mi się, co stara brontozaurzyca powiedziała o wielkiej, łaskawej ręce karmiącej wszystkie zwierzęta. Wydawało mi się teraz, że ta piękna dłoń, choć niewidzialna, unosi się nad nami wszystkimi. Gdy skręciliśmy z lasu na otwartą równinę, ujrzałem całe mnóstwo innych zwierząt nadchodzących z wszystkich czterech stron świata: wielbłądy i słonie, stada ptaków niczym rozśpiewane obłoki, a tuż przy ziemi roje błyszczących owadów.

Gdy tak szliśmy, przyśpieszając, zauważyłem, że podnosił się wiatr i widać było z oddali, jak targa i kołysze drzewami lasów, jakby to była trawa. Zaczynał też padać deszcz. Drobne diamenciki połyskiwały już na naszej sierści i zwisały niczym rosa z naszych wąsów. Zaczęło wypełniać nas uczucie nadziei i radości i szliśmy kołysząc się jak w tańcu, jak ptaki krążące nad naszymi głowami. Kołysaliśmy się z boku na bok i przytupywaliśmy, a potem – każdy na swój sposób – zaczęliśmy śpiewać. Rozległ się ryk i pisk, jakiego nigdy przedtem ani potem nie słyszałem.

Nagle do moich uszu dobiegł nowy dźwięk – zupełnie cichy, ale tak czysty, że brzmiał wyraźniej niż śpiew nas wszystkich. Były to dźwięki pieśni religijnej śpiewanej przez człowieka.

Wtedy go ujrzałem: ojca Noe wbijającego właśnie ostatni gwóźdź do arki, która poruszała się niespokojnie, jak narowisty koń, na wzbierającej wodzie jeziora. To był on, ojciec Noe, pierwszy człowiek, którego znałem osobiście, człowiek, dzięki któremu pokochałem ludzi pomimo tego, co nam uczynili, gdy przez swoje grzechy sprowadzili cierpienie na ziemię. Miał wtedy na sobie duży, skórzany fartuch i szeroki kapelusz słoneczny. Machając młotkiem trzymanym w opalonej dłoni, wykrzyknął do nas słowa powitania.

Wewnątrz arki było tłoczno i z początku trochę dziwnie. Pani Noe gotowała nam na swoim piecyku pyszne jedzenie, które ojciec Noe i jego dzieci przynosili nam dwa razy dziennie. Dostawaliśmy też wiadra czystej wody i naręcza świeżej słomy i siana. Na dole, wzdłuż każdej strony arki mieliśmy swoje boksy i łóżka piętrowe. Małe zwierzęta, jak króliki czy wiewiórki, spały na najwyższych łóżkach, jelenie, wieprze i podobne zwierzęta na średnim poziomie, natomiast najniższe łóżka zajmowały zwierzęta mojego rodzaju, tygrysy i lwy. Na środku arki, pomiędzy naszymi łóżkami, mieszkała rodzina Noe. Mieli tam swój stół i niewielką rozkołysaną lampkę. Zawsze widziałem ich, małą i miłą rodzinkę, przebywających w kręgu światła, poza którym panowała ciemność. Z ciemności tej wyzierały błyszczące oczy zwierząt, wpatrujących się, obserwujących, zastanawiających się i pytających.

Na zewnątrz wzbierały wody. Przez okienko widzieliśmy jak czarne, skłębione wody unoszą się na wysokości wzgórz i uderzają w boki arki coraz wyżej i wyżej, a ostry, ciężki deszcz ciął wodę jak ostre włócznie w nieprzebranych ilościach. Gdyby nie ojciec Noe bylibyśmy przerażeni. Ten mały człowiek siedzący w kręgu światła sprawiał, że czuliśmy się bezpiecznie. Wydawało się, że posiadał w sobie coś, co mogłoby uratować nas przed tymi wszystkimi potężnymi, czarnymi górami wody, że był w stanie zapewnić nam ciepło i pożywienie, abyśmy mogli przetrwać bez lasów, dolin i pól, bez jaskiń, legowisk i gniazd czy górskich skał.

Na początku nie dawała mi spokoju jedna myśl: jak ojciec Noe może czuć się tutaj tak bezpiecznie. Nie licząc wody, która zalewała świat, miał przecież mnóstwo innych problemów. Nawet ja to dostrzegałem. Przede wszystkim, musiał dopatrzyć, abyśmy mieli co jeść, zmieniać nam słomę, zamiatać i szorować całą, wielką arkę. Musiał również zadbać, aby pani Noe była radosna i szczęśliwa oraz opiekować się i uczyć trójkę swoich synów.

Biedny ojciec Noe był jedynym dobrym człowiekiem na świecie. Z pewnością czuł się bardzo samotny; przynajmniej mi by się tak wydawało. Spoglądałem na niego i na obserwujące go zwierzęta, których groźne oczy błyskały w ciemnościach, i pewnej nocy zacząłem się o niego bać.

– Spójrz na tego małego człowieka, ojca Noe – odezwałem się do Moniki. Czy wiesz, że gdy byśmy tylko chcieli, moglibyśmy go zabić: jedno uderzenie zadane potężną łapą zwierzęcia, błyskawiczne wysunięcie języka węża… – chciałem mówić dalej, ale Monika uciszyła mnie.

– Ojciec Noe jest potężniejszy od nas wszystkich – powiedziała – chociaż wygląda tak bezbronnie. Gdyby nie on nie mielibyśmy jedzenia ani świeżej słomy i zaczęlibyśmy walczyć ze sobą nawzajem i pożerać się.

– Jak to możliwe, że on jest tak potężny i ma nad nami władzę, skoro jesteśmy więksi od niego?

– Wiesz co – odparła Monika – nie zasypiaj dzisiaj w nocy i patrz uważnie, a będziesz znał odpowiedź.

Tak też zrobiłem. Trzej synowie Noego i ich matka ułożyli się do snu, okryci pledami, i wkrótce zasnęli. Ojciec Noe cichutko przechodził od łóżka do łóżka, sprawdzając czy wszystko jest w porządku. Z ogromnego zmęczenia opadły mu ramiona i ciążyły powieki. Myślałem, że po obchodzie natychmiast położy się spać. On jednak objął spojrzeniem każde zwierzę, wygładził osiołkowi koc, poklepał starego wielbłąda, dał słoniowi ostatnią bułeczkę. Również nie od razu położył się spać. Zdmuchnął lampę, ukląkł i uniósł głowę w stronę sufitu arki, jak gdyby ktoś tam był, i zaczął mówić.

– Panie – dobiegł mnie jego głos – zniszczyłeś niemal wszystko, co stworzyłeś. Na ziemi nie wzrasta już ani jedno ziarenko, nie ma ryb, ptactwa ani mięsa, którymi można się pożywić. Nie rosną już żadne kwiaty, które przypominałyby nam o Tobie, Panie. Nie ma niczego, co ulżyłoby naszemu brzemieniu. Ciężko pracuję, doglądając Twoich stworzeń, dbając, aby miały wszystko, czego potrzebują. Mimo to, Panie, wiem, że nie odebrałeś nam jednej rzeczy. Twojej miłości. Jesteś naszym Ojcem, nasz los jest w Twoich rękach i nie pozwolisz, abyśmy zginęli.

Wtedy zdało mi się, że łagodne, ciepłe światło spłynęło na ojca Noe, a na bielonym suficie arki ujrzałem cień ogromnej dłoni, która mu pobłogosławiła. Rozumiałem już, że ojciec Noe był bezpieczny, ponieważ modlił się i ufał Bogu.

Mniej więcej tydzień po tym wydarzeniu gołębica, która siedziała cierpliwie w gołębniku naprzeciwko mnie, wyfrunęła na zewnątrz, ponieważ tak kazał jej ojciec Noe, i wróciła niosąc zieloną gałązkę oliwną. Był to znak, że wody opadają i znów są pola, kwiaty i lasy. Wkrótce wszyscy wyszliśmy przez otwarte drzwi arki na spotkanie z nowym światem, światem, który zielenił się i błyszczał, który został obmyty do czysta, uroczym światem, nad którym roztaczała się tęcza.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Groźny pan Oates oraz inne fascynujące opowieści.