Rozdział drugi. Święty Benedykt

Święty Benedykt urodził się w Roku Pańskim 540 w Spoleto we Włoszech, zaś tej nocy, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, miał niespełna szesnaście lat.

Była to bardzo zimna noc. W górach zerwał się przenikliwy wicher i zawodząc wśród sosen uderzył z całej siły w wielkie miasto Rzym, położone na rozciągających się u stóp górskiego łańcucha równinach. Było tak zimno, że ludzie poukrywali się w domach grzejąc dłonie nad niewielkimi naczyniami z żarem, ale jeszcze bardziej przenikliwy ziąb panował na nagich zboczach wzgórz. Tu lodowaty podmuch zimy, niosący ze sobą chłód nadchodzących śniegów, wciskał się w każdą szczelinę i kącik, jakby pragnąc wygnać ostatnie wspomnienia ciepłego lata.

W jaskini, wysoko wśród skał, siedział samotnie chłopiec, nasłuchując wycia wiatru, rozmyślając o wielu sprawach i starając się owinąć nieco ciaśniej znoszonym płaszczem.

Chłopiec był wysoki i chudy, miał smutne, rozmarzone oczy, a jego młoda twarz już teraz nosiła ślady ubóstwa i cierpienia. W jaskini było zupełnie pusto, wyjąwszy stos suchych liści, które służyły chłopcu za posłanie. Wręcz trudno sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby mieszkać w tak ponurym i pozbawionym wygód miejscu, tak daleko od innych ludzi.

Ale chłopiec, siedząc samotnie wśród lodowatej nocy, rozmyślał o zupełnie innym domu. Zaledwie rok temu mieszkał w pięknym pałacu, a wszystko wokół niego było miłe, ciepłe i jasne. Jego ojciec był panem całej okolicy a on, jego jedyny syn i dziedzic, dostawał wszystko, czego tylko zapragnął. Rodzice byli bardzo dumni z jego mądrości i inteligencji, dlatego gdy dorósł, wysłali go na naukę do Rzymu – miał się wykształcić na wielkiego prawnika.

Przed oczami chłopca pojawiły się teraz inne sceny – wielkie miasto Rzym, gdzie królują radości i rozrywki, gdzie tyle rzeczy cieszy oko, ucho i podniebienie, ale gdzie kryje się również tyle zła. Tak bardzo starał się wówczas nie dostrzegać pewnych rzeczy, ale dzień po dniu oglądane sceny i dobiegające go dźwięki, rozmowy towarzyszy i to, co uważali za przyjemne, zaczęły w nim budzić odrazę. Aż wreszcie wykradł się potajemnie z Rzymu, nie zabierając ze sobą absolutnie niczego. Postanowił udać się w jakieś odludne miejsce i żyć tam w samotności, gdyż uważał, że jedynie wtedy będzie prawdziwie służyć Bogu, jeśli nauczy się odmawiać sobie wszystkiego i trzymać się z dala od świata, który mógłby zbrukać jego czystą duszę.

Czuły uśmiech pojawił się na wargach chłopca, gdy przed jego oczami pojawił się kolejny obraz. To prawda, porzucił wszystko i odszedł na puszczę, ale miłość niełatwo jest przecież odrzucić. Stara niania ruszyła za nim na odludzie, a on nie potrafił odmówić jej przywileju usługiwania mu i zaspokajania jego potrzeb; żebrała nawet o jedzenie dla niego, chodząc od drzwi do drzwi. Jej troska sprawiała mu ogromną przyjemność, ale właśnie to uczucie było znakiem, że powinien odrzucić jej opiekę. Tak więc wykradł się ponownie, kiedy stara piastunka spała, i ukrył w jaskini wśród skał Subiaco. Tu wreszcie znalazł się naprawdę sam. Za jedyne pożywienie służyła mu ta odrobina chleba, jaką dostawał od miłego starego pustelnika, a pił jedynie wodę z czystych, górskich strumieni.

I tak żył tu samotnie, sam na sam z Bogiem, nie widując nikogo prócz pustelnika codziennie przynoszącego chleb. Czuł się szczęśliwy i spokojny, i nie ustawał w modlitwach za tych, którzy żyjąc w niekończącym się pośpiechu, zapominali sami modlić się za siebie.

Ale tej nocy myśli o dawnych czasach nie dawały mu spokoju. Nagle, kiedy tak siedział słuchając wiatru, zaczął tęsknić za rzeczami, które porzucił. Przed oczami, wyraźniej niż wszystko inne, pojawiała mu się pewna twarz, twarz wielkiej urody, która uśmiechała się i zachęcała do powrotu do przyjemności, wygód i ziemskich uciech, które porzucił.

Chłopiec z okrzykiem zerwał się na równe nogi i wybiegł z jaskini. Przez moment wydawało mu się, że stopy poniosą go w dół stromego zbocza, a potem przez równinę, z powrotem do pięknego miasta. Zdołał się jednak zatrzymać, a wtedy, modląc się o Boską pomoc w tej walce z pokusami Złego, rzucił się w gąszcz kolczastych dzikich róż rosnący obok jaskini. Tu zaczął się tarzać z boku na bok, aż całe ciało miał pokłute kolcami i okrwawione. Wówczas powoli wrócił do jaskini i spoczął na swym posłaniu z liści, na powrót spokojny i zadowolony. Złe myśli zniknęły, twarz, która go kusiła, rozwiała się w niebycie, a szatan raz jeszcze został pokonany.

W ten sposób Benedykt rozpoczął życie pełne wyrzeczeń i samotnych modłów. Mijały lata, a choć mieszkał w tak odludnym miejscu, że bardzo niewielu ludzi kiedykolwiek tu zabłądziło, wkrótce zaczęły krążyć opowieści, że w górskiej jaskini mieszka jeden ze świętych Pana. Pastuszkowie, którzy wypasali stada na górskich łąkach, przynosili mu niewielkie podarki, sery lub mleko, a w zamian prosili o błogosławieństwo, albo modlitwę za złożonych chorobą najbliższych. I tak stopniowo ludzie zaczęli nazywać Benedykta Świętym z Gór, i przychodzić do niego po pomoc we wszelkich kłopotach. Sława jego dobroci zataczała coraz większe kręgi, aż pewne zgromadzenie mnichów, mieszkające w znacznej odległości od jaskini, ubłagało go, by zamieszkał z nimi i został ich przywódcą.

Benedykt zasmucił się bardzo, że musi opuścić jaskinię, którą nauczył się kochać i prostych góra li, którzy tak często przychodzili do niego ze swymi kłopotami, uznał jednak, że jego obowiązkiem jest posłuchać wezwania. Strapiony wyruszył więc w długą podróż, u celu której znalazł klasztor zamieszkiwany przez mnichów.

Wszystko wydawało mu się teraz dziwne, po spokoju, jaki panował w jego górskiej pustelni. Nie mógł przywyknąć do głosów, które dobiegały go przez cały dzień, i tak wielu twarzy. Jednak starał się wypełnić swój obowiązek i wkrótce dokonał licznych zmian w życiu zakonu. Powiedział braciom wprost, że muszą się wyrzec wielu wygód, a przede wszystkim mniej jeść i więcej pracować.

Ale mnichom wcale się to nie spodobało i zaczęli żałować, że poprosili tak wielkiego Świętego, by z nimi zamieszkał i został ich przywódcą, ponieważ Benedykt uczynił ich regułę tak ciężką, że niewielu potrafiło jej przestrzegać.

Wkrótce zdarzył się więc dziwny wypadek. Bracia zawsze wspólnie jedli obiad, a gdy pewnego razu Benedykt w milczeniu spożywał swoją porcję, błądząc myślami daleko, po swej górskiej pustelni w Subiaco, ktoś nagle dotknął jego ramienia i podał mu kielich wina. Benedykt odwrócił się i popatrzył pytająco w twarz pochylonego nad nim mnicha, a potem uniesioną ręką uczynił znak krzyża nad podawanym mu naczyniem. Natychmiast upadło na ziemię i stłukło się, a wino rozlało się po podłodze, bowiem w kielichu znajdowała się trucizna, którą zniszczył uczyniony przez Benedykta święty znak.

Wówczas Święty rozejrzał się po twarzach pozostałych braci, siedzących przy stołach ze spuszczonymi oczami, zawstydzonych i milczących, a następnie bez słowa wstał i opuścił klasztor. Wrócił sam, jak wyruszył, do górskiej pustelni, gdzie zamiast ludzkich głosów słychać było śpiew ptaków, gdzie widywał jedynie czyste i przyjazne twarzyczki dzikich kwiatów i gdzie nawet dzikie zwierzęta nie uważały go za wroga i nie czyniły mu krzywdy.

Miał wielką nadzieję, że na powrót żyć tu będzie w spokoju, ale co i raz, jeden po drugim, przybywali nowi ludzie i budowali sobie w pobliżu chatki, aby być blisko tak wielkiego Świętego. Tym sposobem już niedługo w górach mieszkało całe mnóstwo ludzi.

Sława Benedykta sięgnęła nawet miasta Rzymu, a dwaj rzymscy notable przysłali do niego na nauki swych synów. Jeden miał zaledwie pięć lat, a drugi dwanaście. Na pierwszy rzut oka życie, jakie pędził Benedykt, mogło się wydawać zbyt ciężkie dla tak małych dzieci, ale Święty opiekował się nimi dobrze i bardzo na nich uważał, zaś oni pokochali go, jakby był ich rodzonym ojcem.

Życie w górach było zresztą bardzo przyjemne. Kiedy świeciło słońce, a lekcje i modlitwy dobiegły końca, chłopcy mogli się bawić wśród sosen i gonić po skałach kozy, a jeśli zrobiło się zbyt gorąco, wrócić do jaskini na odpoczynek. Wiosną można było szukać pierwszych kwiatów – wracali wówczas z wypraw w okolice z dłońmi pełnymi fiołków i anemonów. A na jesieni zbierali jagody i orzechy, szykując, jak młode wiewiórki, zapasy na zimę.

Najbardziej ze wszystkich codziennych obowiązków chłopcy lubili chodzić po wodę nad leżące u stóp wzgórza jezioro, kiedy górski strumień wysychał. Pewnego dnia kolej wypadła na młodszego z chłopców. Gdy nachylał się nad taflą wody, nagle poślizgnął się i wpadł do jeziora, a woda zamknęła się nad jego głową nim zdążył chociaż krzyknąć.

W tej samej chwili Benedykt, który modlił się klęcząc na wzgórzu powyżej, ujrzał wizję niebezpieczeństwa, w jakim znalazł się chłopiec i pospiesznie posłał starszego ucznia, by wyratował kolegę z opresji.

A ten, nie pytając nawet po co go wysłano, zbiegł szybko nad jezioro i bez chwili wahania rzucił się do wody, w nadziei, że dotrze na czas do małej ciemnej główki, która właśnie po raz ostatni wynurzyła się na powierzchnię. Nagle poczuł, że woda staje się pod jego stopami twarda niczym stal i że może po niej chodzić jak po ziemi. Pobiegł więc szybko i wyciągnął chłopca, po czym zaniósł go w bezpieczne miejsce, na brzeg.

Kiedy Benedykt zobaczył jak wielu innych pustelników zamieszkało na jego górze, postanowił zebrać ich w zakon i nadać im regułę, wedle której będą żyli. Po pewnym czasie zbudowali tu nawet niewielką kaplicę, gdzie codziennie mogli się spotykać na Mszy świętej.

Ale co wieczór w porze modlitwy powtarzała się pewna dziwna rzecz. Nagle jeden z młodych mnichów stawał się niespokojny i zdenerwowany, po czym wymykał się z kaplicy i znikał na wzgórzu. Żaden z braci nie wiedział, co jest przyczyną takiego zachowania, choć zdarzało się to co wieczór, akurat w chwili, gdy miały się zacząć modły. Martwili się tym bardzo, aż wreszcie postanowili poprosić o radę Benedykta. Święty obiecał przyjrzeć się bliżej tej sprawie i jeszcze tego samego wieczoru ujrzał na własne oczy to, czego nie dostrzegał nikt inny.

Otóż do kaplicy wszedł niewielki diabeł, czarny jak węgiel. Złapał biednego młodego mnicha za suknię i wyciągnął za drzwi. A choć był bardzo malutki, okazał się silniejszy od młodzieńca i z łatwością odciągnął go poza zasięg dzwonów.

Benedykt ruszył za nimi, a gdy się zatrzymali, uderzył młodego mnicha laską nakazując diabłu odejść precz i więcej nie wracać. Po tym zdarzeniu młodzieniec zawsze zostawał już na Mszy świętej w kaplicy, a małego diabła nikt więcej nie widział.

Święty zawsze jednak narażony był na knowania ze strony złych mnichów, którzy nienawidzili stworzonej przez niego ścisłej reguły zakonnego życia. Nawet tu, w jego własnym górskim domku ścigało go niebezpieczeństwo. Tym razem trucizny dodano do bochenka chleba, ale Benedykt i tak wyczuł jej obecność. Kiedy zły mnich podał mu chleb i spod oka obserwował co z tego wyniknie, Święty podszedł do drzewa, na którym siedział młody kruk.

– Chodź do mnie – nakazał wyciągając chleb w stronę kruka. – Chodź do mnie i zabierz ten chleb, a potem zanieś go tam, gdzie jego trucizna nie wyrządzi nikomu krzywdy.

Powiadają, że kruk natychmiast posłuchał Świętego i zabrał bochenek; natomiast wkrótce potem Śmierć, dużo potężniejsza niż kruk, zabrała złego mnicha, aby trucizna kryjąca się w jego złym sercu nie mogła już więcej wyrządzać nikomu krzywdy.

Benedykta bardzo zmartwiła wiadomość, że całkiem niedaleko, na Monte Cassino, znajduje się pogańska świątynia, w której ludzie czczą fałszywych bogów, żyjąc w mroku i grzechu.

Uznał, że taka rzecz nie powinna mieć miejsca w kraju chrześcijańskim i postanowił udać się tam osobiście i zmusić tych ludzi, by go wysłuchali.

Na pewno wyglądał bardzo dziwnie, gdy tak stał w starej, prostej szacie i z wymizerowaną twarzą, nauczając tłum rozbawionych ludzi, którzy szukali w życiu jedynie przyjemności, i którym zależało wyłącznie na jedzeniu, piciu i dobrej zabawie. Tacy poganie nie potrafili zrozumieć, czemu ktoś chce być biedny i cierpieć ból i głód dla jakiegoś Boga.

Jednak Benedykt nauczał ich codziennie, zaś majestat malujący się na jego twarzy i poważny ton głosu skłoniły w końcu tych lekkomyślnych ludzi do wysłuchania jego słów, choć czynili to trochę wbrew własnej woli. A gdy dowiedzieli się od Świętego o prawdziwym Bogu, zrozumieli, że sami czczą bogów fałszywych. Wówczas zburzyli świątynię, a na jej miejscu powstały dwie kaplice.

Właśnie tutaj Benedykt zbudował pierwszy wielki klasztor, który nazwano jego imieniem. Wkrótce tak samo zaczęto nazywać braci, którzy tu zamieszkali – również i dziś noszą oni miano benedyktynów.

Jednak Zły wpadł w wielką wściekłość, gdy zauważył, że Benedykt odbiera mu sługi i niszczy jego świątynie, dlatego na wszelkie sposoby starał się przeszkadzać mu w pracy. Pewnego razu, kiedy budowano kaplice, robotnicy w żaden sposób nie mogli ruszyć z miejsca wielkiego kamienia, choć pracowali ciężko przez cały dzień. W wielkiej rozpaczy zwrócili się wreszcie o pomoc do Benedykta.

Gdy tylko Święty przybył na miejsce, zrozumiał jaki jest powód tego zdarzenia, na kamieniu siedział bowiem mały czarny diabeł i śmiał się z wysiłków robotników. Stało się oczywiste, że kamienia nie da się poruszyć, póki siedzi na nim diabeł.

– Odejdź, posłańcu szatana – krzyknął Benedykt.

Wówczas diabeł uciekł z okrzykiem wściekłości, a kamień bez trudu dało się przenieść na właściwe miejsce.

Pewnego dnia, niedługo po zbudowaniu klasztoru, gdy Benedykt modlił się w kaplicy, przyszedł do niego jeden z braci i powiedział, że na wzgórze wspina się wielkie mnóstwo wojska, a na jego czele kroczy Totila, król Gotów, który przysłał posłańca z prośbą o posłuchanie u Świętego.

Benedykt, choć miał w pogardzie wszystkich ziemskich władców, był zbyt dobrze wychowany, żeby odmówić takiej prośbie, udał się więc do oddziałów, które zebrały się na stoku wzgórza.

Prości żołnierze stali wokoło z odkrytymi głowami. Nagle wyszedł spośród nich człowiek, który miał na głowie koronę, na nogach złote sandały, a ubrany był w królewskie szaty. Ukląkł przed Świętym i odezwał się głośno i wyraźnie:

– Ja, Totila, król Gotów, przyszedłem prosić cię ojcze o błogosławieństwo, gdyż twa sława dotarła nawet do dalekich północnych krain, gdzie sprawuję rządy.

Bracia, którzy tłoczyli się za plecami Benedykta, chcąc zobaczyć na własne oczy tych dziwacznych przybyszy, byli zdumieni, że Święty milczy zamiast powitać uprzejmie przybyłych. A jeszcze bardziej zdumieli się gdy Benedykt oskarżycielsko wskazał palcem złotą koronę błyszczącą na głowie króla i zapytał:

– Czemu nosisz symbol władzy królewskiej, który nie przystoi twej kondycji? I czemu z twych warg spływają same kłamstwa? Idź do swego pana i każ mu tu przyjść we własnej osobie. Niech nie sądzi, że dam się oszukać i wezmę sługę za króla!

Wówczas, ku powszechnemu zaskoczeniu, prawdziwy król, który, by sprawdzić moc Świętego, przebrał w swój strój giermka, wystąpił naprzód, i tak jak stał, bez korony czy królewskiej szaty, ukląkł pokornie przed Świętym, wyznając wszystko i prosząc o wybaczenie, że dopiero teraz zdobył pewność, iż Benedykt jest prawdziwym sługą Bożym. Słuchał też w pokorze, gdy mnich napominał go za grzechy i ostrzegał przed losem, jaki go czeka.

I tak mijały lata, przynosząc ludzki szacunek i sławę na ziemi temu Świętemu, który niegdyś, jako chłopiec, mieszkał samotnie na dzikim wzgórzu.

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Benedykt nie mieszkał już sam, jak to niegdyś uwielbiał, gdyż świat poszedł za nim nawet na pustkowie. Ale jego serce pozostało równie czyste, a jego cele równie szlachetne jak wówczas, gdy był tylko samotnym chłopcem pragnącym dobrze służyć Bogu.

Największą przyjemnością w ziemskim życiu Świętego były wizyty, jakie raz w roku składał swej siostrze, Scholastyce, która wiele lat temu zamieszkała w pobliżu. Zebrała niewielką grupę zakonnic i wraz z nimi starała się żyć na podobieństwo braci zakonnych, pracując, modląc się i odmawiając sobie wszelkich ziemskich przyjemności.

A jak dla Benedykta te wizyty były wielką radością, tak dla Scholastyki dzień odwiedzin brata był najszczęśliwszym dniem w roku. Smuciło ją jedynie to, że ten radosny dzień, kiedy mogła opowiadać bratu o swych kłopotach i wysłuchiwać jego rad, mija zawsze szybciej niż inne dni w roku.

Pewnego razu, kiedy zbliżała się pora kolejnej wizyty, Scholastyka zaczęła nagle tęsknić za bratem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Coś jej mówiło, że te najbliższe letnie dni będą ostatnimi, jakie przyjdzie jej spędzić na ziemi, a wówczas pragnienie, by zobaczyć brata i jeszcze raz z nim porozmawiać, stało się niemal zbyt silne, by je opanować.

Gdy wreszcie przybył, godziny wydawały się płynąć jeszcze szybciej niż zwykle, i nim Scholastyka się spostrzegła, nadszedł czas rozstania. Jednak tyle jeszcze pozostało do powiedzenia, i tak bardzo potrzebowała pomocy brata, że zaczęła go błagać, by został nieco dłużej. Ale Benedykt uważał, że jego obowiązkiem jest odejść, zaś obowiązek stał u niego zawsze na pierwszym miejscu. Delikatnie odmówił więc naleganiom siostry i wyjaśnił, że musi wracać do swych braci.

Scholastyka nie słuchała jednak jego słów, tylko z całego serca modliła się do Boga, aby spełnił tę jedną jedyną prośbę i nie pozwolił jej bratu odejść tak rychło.

A gdy się modliła, nagle niebo pociemniało, zebrały się wielkie chmury, które zasłoniły słońce i nim jeszcze Benedykt wyruszył w drogę, rozpętała się straszliwa burza. Pioruny waliły raz po raz i zaczął padać tak wielki grad, że nikt nie śmiał wyjść na zewnątrz.

W taki sposób Bóg odpowiedział na modlitwę Scholastyki, co napełniło jej serce wielką wdzięcznością. Wkrótce wdzięczność wypełniła również serce Benedykta, gdyż raz po raz nawiedzała go wizja duszy Scholastyki wznoszącej się, niczym biała gołębica, ku bramom Nieba, a wówczas zrozumiał, że więcej jej już na ziemi nie zobaczy.

Benedykt żył długo, choć prowadził ciężkie życie: jadł niewiele, cierpiał chłód i odmawiał sobie wszystkiego. Ale choć jego dusza z upływem czasu stawała się coraz silniejsza i czystsza, jego ciało niszczało coraz bardziej i w końcu zaczął gotować się na chwilę, kiedy odrzuci je tak jak ludzie odrzucają stare, podarte szaty. A ponieważ zawsze pragnął być sam, czując zbliżającą się śmierć, ubłagał towarzyszy, by go przenieśli do kaplicy i złożyli u stóp ołtarza, gdzie mógł pozostać sam na sam z Bogiem. I tak błogosławiony Benedykt trafił wreszcie do domu. Porzucił swe umęczone ciało w Domu Bożym, a jego dusza wróciła na łono Boga, który był jej Stwórcą.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman W Ogrodzie Boga. Fascynujące opowieści o świętych.