Rozdział drugi. Święty Augustyn z Canterbury

Pewnego razu w mieście Rzym mnich Grzegorz szedł przez targ spoglądając ze współczuciem na niewolników, których sprzedawano tu jak owce czy woły. Zawsze czuł wielki smutek i gniew, kiedy widział tych biednych ludzi, całkiem bezbronnych i pozbawionych przyjaciół. Być może nie należało przechodzić obok nich w milczeniu, ale ponieważ tak niewiele mógłby zdziałać dla tych biednych duszyczek za pomocą jedynie przyjaznych słów i spojrzeń, powstrzymywał się od nich przez litość, jaką czuł.

Grzegorz znał dobrze ten targ, podobnie jak widok smutnych i znużonych twarzy niewolników. Przechodząc tędy zawsze miał wrażenie, że zstępuje do bardzo szarego i posępnego świata, dziś jednak z tych pełnych współczucia rozmyślań wyrwał go niezwykły widok. Podszedł bliżej, by nacieszyć nim oczy.

Wśród tłumu Rzymian o oliwkowej cerze i ciemnych oczach stała niewielka grupka małych, jasnowłosych chłopców. Grzegorz nigdy w życiu nie widział podobnych dzieci. Ich skóra była całkiem biała, ich loki błyszczały w słońcu, jakby odlane ze złota, a błękit ich oczu zdawał się równie intensywny jak kolor pogodnego nieba.

Grzegorz przywołał gestem kupca, po czym wskazując dzieci zapytał skąd one pochodzą.

– Z Brytanii – wyjaśnił kupiec. – Tam wszyscy ludzie są równie biali i piękni.

– Czy to są chrześcijanie? – spytał mnich, coraz bardziej zaciekawiony.

Kupiec wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Sami poganie – odparł krótko.

– Cóż za szkoda, że podobne piękno należy do Księcia Ciemności, że dusze skryte w tak cudownych ciałach nigdy nie ujrzą Boskiego Światła! – Jeszcze raz spojrzał na chłopców. – A jak się nazywa naród, z którego pochodzą? – zapytał.

– Mienią się Anglikami – wyjaśnił kupiec.

Na chwilę poważną twarz mnicha rozświetlił uśmiech, gdyż słowo to wzbudziło w jego duszy miłe skojarzenia.

– Anglikami, powiadasz? – powiedział. – Nie, powinni się raczej nazywać aniołami, gdyż wyglądają jak aniołowie i na pewno dobrze by się wśród nich czuli. A jak się nazywa ich król?

– Aella – odparł kupiec krótko.

– On też nosi bardzo odpowiednie imię, gdyż w jego królestwie powinno się śpiewać „Alleluja” – stwierdził Grzegorz, spoglądając na dzieci.

Bez problemu kupił tych jasnowłosych chłopców i zabrał ze sobą do klasztoru na wzgórzu, gdzie nauczył ich jak żyć w blasku Boskiej Miłości. Ale pragnął czegoś więcej, ponieważ uważał, że do tego odległego, skrytego w mroku kraju należy zanieść światło. Był gotów sam wyruszyć z pochodnią wiary, a jego serce tęsknie wypatrywało dnia, kiedy dane mu będzie rozpocząć tę misję.

Raz po raz błagał o zezwolenie na podróż do Anglii, ale i papież i lud rzymski potrzebowali jego silnej ręki i mądrej głowy, dlatego nie chcieli się zgodzić, by porzucił Rzym. Jednak w końcu, w tajemnicy i bardzo niechętnie, papież udzielił mu zgody i Grzegorz niezwłocznie wyruszył wraz z kilkoma towarzyszami, pełen wielkich nadziei. Jednak kiedy mieszkańcy miasta odkryli, że ich ukochany mnich odszedł, zaczęli się gwałtownie domagać, by go odwołano z pielgrzymki, dlatego papież wysłał pospiesznie gońca, który miał zawrócić Grzegorza z drogi. Nie minęły nawet trzy dni podróży, kiedy posłaniec dogonił mnicha; w ten sposób wyprawa do Anglii dobiegła kresu, a Grzegorz z ciężkim sercem powrócił do Rzymu.

Ale choć obowiązki wiązały Grzegorza z Rzymem, gdzie niedługo potem wybrano go papieżem, nigdy nie zapomniał o swym wielkim marzeniu i nigdy nie porzucił planu zaniesienia pochodni wiary do tego odległego kraju nazywanego Brytanią. Dlatego wkrótce wybrał czterdziestu mnichów ze swego dawnego klasztoru na wzgórzu i pod wodzą Augustyna wysłał ich w drogę na odległą wyspę, która czekała w ciemnościach na nadejście Bożego Świtu.

Mnisi wyruszyli natychmiast, jak im nakazano, ponieważ ponad wszystko inne zobowiązani byli do posłuszeństwa. Ale czekała ich długa podróż w nieznane, a rozpoczynali ją nad wyraz niechętnie, z ciężkim sercem i wielkim strachem w duszy. Ruszyli zbrojni w całą odwagę, na jaką było ich stać, ale im dalej odchodzili od domu, tym bardziej stawali się niespokojni, gdyż zewsząd dobiegały ich straszliwe historie o wyspie, która była celem ich pielgrzymki.

– Trzeba się przeprawić przez straszliwie wzburzone morze – mówił jeden.

– A nawet jeśli burza was nie zabije, na miejscu i tak czekać was będzie pewna śmierć – dodał drugi.

– Tak jest, bo ci ludzie są nie tylko poganami, ale i barbarzyńcami, dzikimi jak bestie i mówią językiem, którego nigdy nie zdołacie zrozumieć.

Po tych opowieściach mnisi całkowicie stracili odwagę, zaprzestali dalszej podróży i wysłali Augustyna z powrotem do Rzymu, żeby zapytał papieża Grzegorza, czy naprawdę muszą iść dalej w obliczu takich trudności i niebezpieczeństw.

Augustyn wracał do Rzymu niechętnie i z ciężkim sercem. On, którego wybrał na tę misję sam Grzegorz, nie należał do ludzi, którzy są skorzy zawrócić w obliczu niebezpieczeństwa, czy poddać się w walce nie zadawszy nawet jednego ciosu.

Mnisi czekali cierpliwie na jego powrót, który nastąpił bardzo rychło. Augustyn, wysoki człowiek, „któremu inni sięgali do ramienia” stanął przed nimi wyprostowany, a w jego oczach czaił się triumf, gdyż przywoził im polecenie kontynuowania podróży. Powrót do domu był wykluczony.

„Nie pozwólcie, by trudy podróży, czy słowa tych, którzy nie życzą wam dobrze wstrzymały was w drodze – pisał Grzegorz. – Z całą gorliwością wypełnijcie to, co zgodnie z Wolą Bożą podjęliście”.

Przerażeni mnisi bardzo potrzebowali silnego przywódcy, dlatego mądry Grzegorz napisał w swym liście: – „Kiedy powróci do was Augustyn, wasz przywódca, pokornie okażcie mu we wszystkich kwestiach posłuszeństwo. Gdybym mógł, ja również ruszyłbym z wami”.

Po otrzymaniu tego pisma nikt już nie wspominał o powrocie. Nie tylko przestrzegano zapisanego w regule zakonu obowiązku posłuszeństwa, ale sama myśl, że ich ukochany Grzegorz podjąłby wraz z nimi tę misję, gdyby tylko mógł porzucić Rzym sprawiła, że mnisi skupili się na czekającym ich zadaniu.

Podróż, którą podjęli była naprawdę ciężka. Ich szlak wiódł przez bezludne puszcze i obce kraje, gdzie ludzie często traktowali ich brutalnie, rzucając kamieniami kiedy przechodzili. Powoli, ale niezachwianie dążyli do celu, aż w końcu dotarli do morza, które burzyło się gniewnie pomiędzy nimi a szarą, kryjącą się gdzieś na północy, wyspą. Ruszyli w dalszą drogę łodzią, ale gdy ląd zaczął znikać w oddali, jedni zastanawiali się, czy kiedykolwiek dotrą na drugi brzeg, a drudzy osiągnęli stan, w którym nie obchodziło ich już, czy żyją, czy też umarli. Nagle ktoś wykrzyknął, że widzi w oddali ziemię, a wówczas wszyscy ujrzeli na horyzoncie cienką białą linię, która stopniowo stawała się coraz szersza i szersza, aż wreszcie zmieniła się w białe skały Albionu, odcinające się jaskrawo na tle błękitnego nieba i błyszczące bielą jak szańce niebiańskiego miasta.

Ale znużeni mnisi, którzy wylądowali w Ebbesfleet na wyspie Thanet nie spodziewali się, że znajdą tu raj na ziemi. Oczekiwali raczej, że napotkają demony, dzikie zwierzęta, albo krwiożerczych ludzi, którzy ich natychmiast pojmają i zabiją.

Jednakże opowieści o strasznych niebezpieczeństwach czających się na wyspie, jakimi karmiono po drodze biednych mnichów, okazały się nieprawdziwe. Saksonowie, którzy mieszkali w Brytanii, rzeczywiście byli poganami i czcili dziwacznych bogów, ale poza tym byli odważni i uprzejmi, a Etelbert, król tej części wyspy, był silnym i mądrym władcą. Na czarnym firmamencie pogaństwa świeciła już zresztą samotna gwiazda nadziei, choć przerażeni mnisi nic jeszcze o niej nie wiedzieli. Berta, małżonka króla Etelberta była chrześcijanką, a niedaleko królewskiego pałacu, w maleńkiej kaplicy świętego Marcina, mnisi, którzy przybyli tu wraz z królową z Francji, codziennie odprawiali Mszę świętą.

A zatem zamiast brutalnego traktowania i prześladowań, pielgrzymów czekało w tym obcym kraju miłe powitanie i wielka uprzejmość. Ludzie patrzyli na nich przyjaźnie, za co znużeni mnisi dziękowali z całego serca Bogu zaczynając ponownie nabierać odwagi.

Kiedy Augustyn i jego towarzysze przybyli do Anglii, nastała właśnie wiosna, pora roku, w której nasza mała wyspa zapomina o swej zwykłej szarzyźnie i przystraja się w zieleń trawy i pączki kwiatów. W powietrzu czuło się nadejście nowego życia i nowej nadziei, co radowało serca mnichów. Wkrótce otrzymali wieści od samego króla, który zawiadamiał, że spotka się z nimi na nadbrzeżnych wyżynach i wysłucha przynoszonej przez nich nowiny.

– Spotkamy się na otwartym powietrzu, pod gołym niebem – zdecydował król. – A w świetle dnia wszystko, co zostanie powiedziane, będzie jasne i proste.

Tron królewski stanął na zielonej murawie, zwrócony przodem w stronę morza. Tam właśnie król oczekiwał dziwnych przybyszów. Po błękitnym kwietniowym niebie goniły się białe chmurki, bezustannie zmieniające kształt. U stóp monarchy roziskrzone morze niczym sznur szafirów otaczało brzegi naszej dzielnej małej wyspy. Wszędzie wokoło pierwiosnki śmiało unosiły nad ziemię szerokie, słoneczne twarzyczki. Morskie ptaki uwijały się wokół białych skał nawołując głośno – zajęte były budowaniem gniazd. Pradawne czary wiosny znów brały w posiadanie tę krainę, ale wraz z mnichami do Anglii przybywało coś dziwniejszego i bardziej cudownego niż ten nagły powrót życia. Od morza, przez nagie, smagane wiatrem wyżyny, ruszyła powoli procesja. Nie składała się z wojowników, gdyż nie widać było broni, ani wojennych sztandarów. Na jej czele niesiono jedynie wysoko srebrny krzyż, który co i raz rozbłyskiwał w promieniach słońca – nigdy wcześniej nie widziano tu takiego wizerunku Człowieka. Dalej szła niewielka grupa ubranych w ciemne, dziwaczne stroje mężczyzn, prowadzona przez przywódcę, wyższego niż wszyscy pozostali. Procesja powoli zdążała do celu, a Saksonowie usłyszeli niskie zawodzenie, co i raz zagłuszane przez huk fal załamujących się na skałach poniżej. Wraz ze zbliżaniem się procesji coraz wyraźniej dobiegał i jej śpiew – wkrótce zebrani rozróżniali już obce i niezrozumiałe słowa pochodzące z nieznanego im języka. Zgadywali, że jest to modlitwa, aby Miłosierdzie Boże ochroniło Anglię i przyniosło jej zbawienie.

Król wysłuchał z wielką uwagą wszystkiego, co opowiadał mu Augustyn, a ubrany na czarno mnich nie przestawał mówić, choć minuty zmieniały się w godziny. Rozpoczął od Narodzin w Betlejem, a potem ciągnął dalej cudowną historię o Bogu, który stał się Człowiekiem i przybył zamieszkać wśród nas; o Jego Krzyżu i Męce, o Jego cudownym Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu oraz o Jego wezwaniu, by ludzie ruszyli w Jego ślady.

Kiedy Augustyn skończył mówić zapadła cisza. Król siedział nieruchomo zatopiony w myślach, a lud czekał na jego odpowiedź. W końcu władca przemówił.

– Na pewno słowa i obietnice, które mi przynosisz są uczciwe, ale dla mnie są one zbyt nowe i brak im potwierdzenia. Nie mogę ich zatem przyjąć i porzucić bogów, w których i ja i moi ludzie od tak dawna wierzymy. Ale ponieważ jesteście tu obcy i przybyliście do mego kraju z tak daleka, a także dlatego, że wierzycie, iż wasza nauka jest dobra, nie będziemy was niepokoić, ale przyjmiemy was uprzejmie i gościnnie. Nie będziemy wam też zabraniać nauczać waszej religii.

Król zachował się jeszcze hojniej niż zapowiadał, gdyż podarował mnichom dom w pobliżu pałacu w Canterbury. Traktowani byli na tej wyspie jak z dawna wyczekiwani goście. Nauczali i nawracali wszystkich, którzy chcieli słuchać, ale serca Saksonów tak naprawdę podbiły nie kazania i nauki, ale coś innego.

Proste, uczciwe i pracowite życie grupki mnichów, ta „cicha moc świętości”, lepiej niż słowa pokazała ludowi, co oznacza nowa wiara. Niczym magiczny dotyk wiosny w skutym zimą kraju, zaczęło rozkwitać nowe życie, którego pierwszą oznaką był chrzest króla – Etelbert zdjął pokornie swe królewskie szaty i przyjął służbę u nowego Pana. Nim nadeszło Boże Narodzenie, dziesięć tysięcy ludzi zaciągnęło się pod sztandar Chrystusa, który z takim oddaniem niósł Jego sługa, Augustyn.

Doniesiono Grzegorzowi o sukcesach misji, a mnisi z radością słuchali okrzyków„Alleluja!”, które odbijały się echem w tym pogańskim kraju.

Choć w krótkim czasie uczyniono tak wiele, dużo więcej pozostawało jeszcze do zrobienia. Mnisi pod wodzą Augustyna nigdy nie myśleli o odpoczynku, kiedy wokół czekało ich tyle pracy.

Grzegorz polecił Augustynowi udać się do Francji, gdzie został wyświęcony na arcybiskupa, pierwszego arcybiskupa Canterbury, który pracował jako książę Kościoła i uważny pasterz swego małego stadka. Z Rzymu co i raz nadchodziły słowa zachęty, a papież Grzegorz wysłał nawet Augustynowi bardzo cenny dar, kopię Biblii świętej. Na małą wyspę, gdzie światełko wiary w Prawdziwego Boga dopiero zaczynało przedzierać się przez chmury i mroki pogaństwa, ta jedna jedyna kopia Biblii podróżowała najpierw lądem a potem morzem. A tu okazała się nasieniem, z którego wyrosły chwała i honor Anglii.

Mnisi pracowali powoli, ale bezustannie. Budowali kościoły i nieśli pochodnię wiary coraz dalej w ciemność. Król Etelbert, „szlachetny i waleczny”, czego symbolem było jego imię, został prawdziwym żołnierzem Chrystusa. W prostocie swego serca oddał królewski pałac w Canterbury mnichom, aby mogli lepiej wykonywać Boskie prace w jego królestwie. Powiadają również, że ci prości mnisi, dzięki swej niezachwianej wierze, uczynili wiele cudów: uleczali chorych, a cudowne zdarzenia pojawiały się równie często, jak za czasów Apostołów.

Ale nie tylko mnisi nie ustawali w pracy. Arcybiskup Augustyn nigdy nie siedział spokojnie w domu, tylko zawsze pierwszy ruszał w nowe podróże i wystawiał się na nowe niebezpieczeństwa. W prostej sukni zakonnej, pieszo i bez broni, wędrował ze swymi braćmi z północy na południe i ze wschodu na zachód, nauczając i nawracając jak Anglia długa i szeroka. Czasami mnisi spotykali się ze złym traktowaniem: rzucano w nich kamieniami, a nawet ostrymi pociskami, ale nigdy tej niewielkiej grupy odważnych ludzi nie spotkała żadna poważna krzywda.

Wśród dzikich gór Walii nadal mieszkało wielu chrześcijańskich Brytów, których wypędzili w te okolice Saksonowie, kiedy podbijali wyspę. Augustyn bardzo pragnął, aby ci ludzie przyłączyli się do niego i pomogli mu schrystianizować resztę kraju, ale oni z całego serca nienawidzili Saksonów, którzy zabrali im domy i władali ich krajem. Jednak, choć żądanie, by odpłacili dobrem za takie zło mogło się wydawać zbyt wygórowane, Brytowie zgodzili się spotkać z Augustynem i jego mnichami i przedyskutować całą sprawę. Wybrano na granicy Walii miejsce spotkania i tam, pod wielkim dębem, arcybiskup z Rzymu i zastraszeni biskupi i mnisi z prastarego kościoła Brytów zasiedli do rozmów.

Dyskutowali długo i szczerze, a w pewnej chwili wydawało się nawet, że Augustyn zdoła ich przekonać, by pomogli mu w pracy. Ale Brytowie czuli bardzo głęboką niechęć do saksońskich zdobywców i nie ufali zagranicznemu mnichowi, który mienił się arcybiskupem Canterbury. Nie bardzo wiedzieli co postanowić, więc zwrócili się o radę do starego pustelnika, który prowadził święte życie wśród dzikich gór Walii.

– Czy jest naszym obowiązkiem okazać przyjaźń temu człowiekowi? – spytali.

– Jeśli przybywa od Boga, wówczas idźcie za nim – odrzekł pustelnik.

– Ale skąd będziemy wiedzieli, czy on przybywa od Boga? – zapytali.

– Jeśli jest łagodny i pokorny, znaczy to, że nosi jarzmo Chrystusa i wam również je oferuje – brzmiała odpowiedź. – Ale jeśli jest dumny i wyniosły, nie może być przysłany przez Pana.

– Jak mamy osądzić, czy jest łagodny i pokorny czy dumny i wyniosły?

– Sprawcie, aby ten człowiek i jego towarzysze przybyli pierwsi na miejsce spotkania, i żeby zasiedli czekając na was – poradził pustelnik. – Jeśli Augustyn powstanie, by was przywitać, możecie być pewni, że jest sługą Bożym. Ale jeśli wami pogardza, nie wyjdzie wam na spotkanie, a wtedy i wy możecie mu okazać pogardę.

Plan zrealizowano bez trudu: Augustyn i jego towarzysze zasiedli pod rozłożystymi gałęziami wielkiego dębu czekając na przybycie Brytów. Zmęczony i niespokojny arcybiskup usiadł na krześle patrząc przed siebie w trosce i zamyśleniu. Przed oczami widział nie soczyście zielone łąki, czy piękny krajobraz, ale ciemne chmury wrogości i braku zaufania. Kiedy Brytowie przybyli wreszcie na miejsce, nadal siedział zatopiony w myślach i ani się nie podniósł na ich widok, ani nie ruszył im na spotkanie.

Wówczas, niemal z triumfem, członkowie starożytnego Kościoła uznali, że Augustyn nie jest sługą Bożym i nie chcieli mu pomóc.

Augustyn powrócił więc samotnie do swej pracy i to właśnie u niego i jego małej grupy wiernych mnichów Anglia zaciągnęła tak wielki dług wdzięczności. Arcybiskup pracował cierpliwie przez długie lata, nigdy się nie oszczędzał i dobrze zasłużył sobie na wieczny odpoczynek. Pochowano go w cichej mogile w kościele w Canterbury, tym który sam zbudował. Niewiele o nim wiemy – był jedynie posłańcem, wysłanym przez wielkiego Grzegorza, który zaplanował misję do Anglii. Ale dla nas ten wykonawca papieskiego planu, posłaniec, który przyniósł nam dobrą nowinę i ręka trzymająca pochodnię, jest godzien wielkiej czci i miłości. Jak inny, wysłany przez Boga, posłaniec, święty Jan Chrzciciel, zasługuje na własną chwałę, ale zadowala się rolą głosu nawołującego na puszczy: „Przygotujcie drogę Panu, prostujcie dla Niego ścieżki” (Mk 1, 3).

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.