Rozdział drugi. Różne teorie katolicyzmu

Przyglądając się istotnym faktom dotyczącym chrześcijaństwa, widzimy dwie ogromne grupy, z których każda jednoczy się wokół określonej sprawy przeciwko drugiej. Jedna podtrzymuje pewną teorię jedności, druga równie silnie jej zaprzecza. Ta druga grupa jest nieco większa od pierwszej. Fakt, że można znaleźć około dwustu pięćdziesięciu milionów (w 1905 roku – przyp. red.) ludzi wszelkich ras i języków, o różnych opiniach i gustach, którzy prezentują bardzo różne poglądy dotyczące samej doktryny wiary chrześcijańskiej, a jednak silnie jednoczą się wokół jednego punktu, wydaje się dowodzić prawie nieodparcie, że mają oni słuszność. Z pewnością tylko niemal oczywisty fakt zdołałby w ten sposób zjednoczyć tak bardzo różniące się umysły.

Natomiast w drugiej, nieco mniejszej grupie chrześcijan natrafiamy na równie zdumiewające zjawisko – w odniesieniu do podstawowej i fundamentalnej kwestii teorii jedności ponad dwieście milionów (w 1905 roku – przyp. red.) chrześcijan twierdzi, iż żadna inna teoria poza ich własną (co do której także są absolutnie zgodni) nie jest biblijna, zgodna z tradycją, ani rzeczywista. Jeśli dowód liczbowy ma swoją wartość, to w tej sytuacji, na pierwszy rzut oka prawdopodobieństwo jest po stronie poprzedniej grupy.

Ale kiedy przyjrzymy się temu bliżej, zobaczymy, że: 1) tę pierwszą grupę łączy jedynie porozumienie negatywne – zaprzeczenie, a nie twierdzenie; wszyscy ci zróżnicowani wierni nie jednoczą się wokół tego, co stanowi prawdziwą teorię jedności, ale co jej – w ich mniemaniu – nie stanowi: „W niczym nie jesteśmy zgodni – stwierdzają – poza mówieniem «nie»”; 2) po drugiej stronie wszyscy wierni jednoczą się wokół elementu pozytywnego – twierdzenia; 3) ci, którzy są zjednoczeni w swym twierdzeniu, są także zjednoczeni w każdym innym punkcie doktryny; podczas gdy ci, którzy jednoczą się w zaprzeczeniu, są podzieleni w odniesieniu do niemal każdego innego punktu doktryny. Innymi słowy – afirmatywna teoria jedności daje jedność doktrynalną, zaś negatywna teoria owocuje podziałem. Krótko mówiąc, teoria afirmatywna „działa”, a ta druga – nie. Dobrze jest też pamiętać, że w sprawach tego rodzaju jeden pozytywny dowód jest wart prawie każdej ilości dowodów negatywnych. Fakt, że jeden człowiek widział spadającą gwiazdę, ma większą wartość dowodową niż fakt, że nie widziało jej pięć tysięcy ludzi, mieszkających w tym samym mieście. Dlatego bez dalszego zagłębiania się w temat możemy stwierdzić, że fakt, iż dwieście milionów ludzi jest zgodnych co do papieskiej teorii jedności i że zapewnia im to również jedność doktrynalną, ma nieporównanie większą wartość dowodową niż fakt, że dwieście pięćdziesiąt milionów ludzi zgodnie odrzuca tę teorię, a jednocześnie nie zgadzają się oni co do żadnej pozytywnej teorii jedności i w istocie nie są też zgodni w odniesieniu do niemal żadnej innej kwestii doktrynalnej. Twierdzenie „Po owocach ich poznacie” jest z pewnością nawet bardziej prawdziwe w odniesieniu do teorii niż do ludzi, ponieważ teorie nie podlegają sprzecznościom, jakie powoduje kierowanie się emocjami. Pozytywna teoria jedności – powtarzam – która daje jedność doktrynalną, ma nieporównanie większe prawo do naszej wiary niż negatywna teoria, która tej jedności nie daje.

Konieczne jest zatem – gdybyśmy wzięli nasze „wymagania”, aby je odnieść do posiadanego materiału – sklasyfikowanie istniejących teorii jedności.

Na początku możemy od razu odłożyć na bok „protestantyzm”, przynajmniej w znaczeniu, w jakim to pojęcie jest używane w niniejszej rozprawie. Nie posiada on bowiem interesującej nas teorii, ponieważ w ogóle odrzuca konieczność istnienia takiej społeczności, jak ta, którą rozważamy. Protestantyzm twierdzi, jak to już powiedziano, że dusze są zbawiane mocą ich osobistej relacji do Chrystusa, niezależnie od włączenia ich w Jego Kościół.

Następnie, możemy bardzo szybko odłożyć na bok koncepcję Kościoła wschodniego, ponieważ nam, ludziom Zachodu, w ogóle nie jawi się ona jako zagadnienie praktyczne. Gdyby Kościół wschodni prowadził w Anglii aktywną propagandę i gdyby naprawdę zyskał wśród nas zwolenników, sprawa wyglądałaby inaczej, ale najwidoczniej wierni Kościoła wschodniego nie są na tyle silnie przekonani o wyłącznej słuszności swojej teorii jedności, aby byli skłonni pomyśleć, że warto spróbować przekonać nas o jej prawdziwości. Gdyby zgodzili się, że anglikańskie teorie jedności są zgodne z ich własną, wtedy znowu zbadanie teorii wschodniej mogłoby okazać się konieczne, ale praktycznie ich jedynym wkładem do dyskusji jest odrzucenie papiestwa – wkład, który, jak widzieliśmy, przez wzgląd na swój negatywny charakter, ma małą wagę w porównaniu z pozytywną teorią drugiej strony. Również kiedy odnosimy do Kościoła wschodniego podstawowe wymagania żywego ciała, a mianowicie, iż potrzebuje ono siły rozwoju i zmiany, widzimy, że nie spełnia on tego wymagania, ponieważ – jak stale słyszymy – jego główny powód do dumy leży w jego niezmienności.

Jako praktyczni ludzie Zachodu przechodzimy zatem do różnych teorii i twierdzeń występujących w Kościele anglikańskim. Tutaj znowu możemy pominąć wspólnotę Kościoła liberalnego, ponieważ grupa ta, jak sama uważa, nie posiada w ogóle żadnej sprecyzowanej teorii jedności. Jak wskazuje W. H. Mallock, istotę tej grupy stanowi odrzucenie prawa dogmatyzmu i to twierdzenie jest dokładnym przeciwieństwem twierdzenia chrześcijaństwa, które, bardziej niż wszystkie inne religie, jest dogmatyczne i wyłączne.

W Kościele anglikańskim pozostają zatem dwie główne, najbardziej wpływowe grupy. Należy zweryfikować oddzielnie ich definicje, zgodnie z zasadą, która wydaje się stanowić naturalne wymaganie Kościoła – to jest zbawienie poprzez proces włączenia do Kościoła.

W Kościele anglikańskim istnieje duże, chociaż stopniowo malejące grono ludzi, głównie dostojników, którzy odwołują się do tego, co nazywają „chrześcijaństwem pierwotnym”. Ich zdaniem, Kościół to społeczność założona przez Jezusa Chrystusa, w którą Duch Święty tchnął życie w Dniu Pięćdziesiątnicy, a której zadaniem jest zachowanie czystego i nieskalanego depozytu wiary, powierzonego jej na początku. Twierdzą, że ponieważ społeczność Kościoła znajduje się w środku oszukańczego i nikczemnego świata, skarb ten może zostać splamiony, zmieszany ze śmieciami, a nawet uszczuplony. Kiedy istnieją powody do obaw, że coś takiego ma miejsce, trzeba powrócić do czasów pierwotnych i zweryfikować teraźniejszość w odniesieniu do przeszłości. „Z powrotem do czasów czystości – mówią zwolennicy teorii – zanim ludzki błąd albo ambicja, albo niedowierzanie, albo przesąd zaczęły atakować i niszczyć depozyt wiary”.

Można byłoby bardziej ufać takiemu odwołaniu do okresu pierwotnego, gdyby nie stwierdzono, że od czasu do czasu konieczne okazywało się odwrócenie tego procesu i skorygowanie przeszłości przez teraźniejszość. Na przykład podczas Przesłuchań w Lambeth (1) jeden z arcybiskupów powiedział nam, że przechowywanie Najświętszego Sakramentu zaczęło być praktykowane w sposób zabobonny już w dość wczesnym okresie życia Kościoła – argument, który oczywiście całkowicie podważa odwoływanie się (przez tegoż arcybiskupa – przyp. tłum.) do pierwotnego chrześcijaństwa.

Zatem teoria odwoływania się do czasów pierwotnych zakłada, że obecnie Kościół jest zewnętrznie podzielony, a wiele jego gałęzi dotknęło zepsucie. Na przykład w kwestii wstawiennictwa świętych ci, którzy odwołują się do Kościoła pierwotnego, są przyzwyczajeni postrzegać całe chrześcijaństwo wschodnie i ponad dwustumilionową rzeszę zachodnich chrześcijan jako beznadziejnie skażonych. Według tej samej teorii, prawie cała reszta chrześcijaństwa zachodniego jest jeszcze bardziej beznadziejnie zagubiona w takich sprawach, jak bierzmowanie, władza biskupia, itp. Pozostaje tylko znikoma cząstka świata chrześcijańskiego, która zachowuje satysfakcjonujące poglądy na wszystkie te kwestie i jest to ich własna grupa. Zdumiewające, że osoby, które cechuje niewątpliwa świętość i duchowa pokora, zadowalają się przyjęciem takiej postawy.

Jednak kiedy przetestujemy Bożą społeczność z tej teorii pod kątem naszego pierwszego wymagania, że Kościół powinien być rozpoznawalny i widoczny dla świata, to ponosi ona rozpaczliwą porażkę. Być może wspomniane odwołanie się do czasów pierwotnych robi wrażenie na historykach i teologach i z pewnością jest dla nich interesujące, ale dla nikogo więcej. Świat uważa je za niepraktyczne i świat ma rację. Co się tyczy zagadnień czysto historycznych, zawsze znajdą się znakomite osoby, stojące po przeciwnych stronach barykady. W takich praktycznych kwestiach, jak wstawiennictwo świętych, uczestnictwo w Mszy świętej bez przyjmowania Komunii, wiek odpowiedni do przyjęcia bierzmowania, potrzeba i okoliczności spowiedzi sakramentalnej, relacja księży do biskupów, pozycja laikatu – we wszystkich tych punktach i wielu innych pomiędzy znakomitymi badaczami okresu pierwotnego panuje zdecydowana różnica zdań, a są to kwestie nie spekulatywne czy czysto intelektualne, ale praktyczne i domagające się autorytatywnego rozwiązania. Opinia na temat wiary i praktyki pierwotnych chrześcijan w tych sprawach stale się zmienia – to, co nasi traktariańscy przodkowie negowali lub uważali za podejrzane, na to ich dzieci pozwalają i do tego zachęcają.

Według tej zasady, jedność Kościoła ma podwójną naturę. 1) Widzialna jedność Kościoła pierwotnego. Światu wydaje się ona czymś bardzo niepraktycznym – może stanowić obraz złotego wieku, który już nie wróci, a który został skutecznie zaciemniony przez ludzkie grzechy popełniane od tamtego czasu. Obraz ten ma niewielki lub żaden wpływ na gorącokrwisty świat, który dziś żyje intensywnie, ze wzrokiem zwróconym ku przyszłości, a nie na przeszłość sprzed piętnastu stuleci. Niektórzy uczeni w rozpaczy rzeczywiście zaczynają mówić, że Kościół nigdy jeszcze nie był zjednoczony w sposób widoczny. Trudno sobie wyobrazić bardziej żałosne wyznanie nieskuteczności modlitwy Naszego Pana. 2) Nadnaturalna, niewidzialna jedność dzisiejszego Kościoła. Teraz doktryna obcowania świętych stanowi artykuł wiary, ale powyższy artykuł niewiele znaczy, jeśli jest wszystkim, do czego ma się sprowadzać. Ci, którzy odwołują się do przeszłości, mogą powiedzieć o teraźniejszości jedynie tyle, że gdzieś daleko w głębi, poza zasięgiem wzroku, jest jedność, której nie może złamać żaden grzech i na istnienie której nie ma praktycznie żadnych dowodów. Z pewnością głupio jest mówić, że Nasz Pan modlił się właśnie o tę lub o jakąś podobną jedność, ponieważ modlił się, aby natura tej jedności pozwoliła światu rozpoznać za jej pośrednictwem Jego własne Boskie pochodzenie oraz misję. Natomiast obecnie podziały w chrześcijaństwie stanowią najlepsze usprawiedliwienie, jakie może znaleźć świat, aby od mówić podporządkowania się prawom Chrystusa. Jeśli rację mają ci, którzy odwołują się do Kościoła pierwotnego i Kościół jest tym, za co go uważają, możemy tylko powiedzieć, że nadeszło dokładne przeciwieństwo tego, o co modlił się Nasz Pan. „Spójrz – mówi dziś świat – jeśli ci wszyscy są prawdziwymi uczniami, Chrystus nie może być Bogiem, ponieważ Jego dzieło zgromadzenia ludzi w jedną owczarnię skończyło się całkowitym podziałem Jego zwolenników. Jak może się spodziewać, że Jego wrogowie poddadzą się Jego rządom pokoju, jeśli nie czynią tego Jego przyjaciele?”

Jeśli posłuszeństwo, a także wzajemne podporządkowanie stanowią niezbędne składniki tej jedności, znowu, zgodnie z tymi zasadami, obserwujemy tutaj całkowitą katastrofę. Albowiem Kościół tych, którzy odwołują się do czasów pierwotnych, zamiast być stawiany za wzór dyscypliny, spotyka się z sugestiami, aby uczył się jej od angielskiej armii i marynarki. W tym Kościele, który przez trzy wieki odwoływał się i nadal odwołuje w swym modlitewniku do Kościoła pierwotnego, anarchia jest tak wybujała, że parlament próbuje przywrócić porządek w sprawach Kościoła, a wiele z jego własnych dzieci przyjmuje tę ingerencję z zadowoleniem.

Według naszego kolejnego kryterium, Kościół Jezusa Chrystusa powinien być zrozumiały zarówno dla prostych, jak i dla inteligentnych. Zauważyliśmy już, że nawet dla bystrych osób Kościół działający zgodnie z opisanymi zasadami jest prawie niezrozumiały, zwłaszcza w odniesieniu do zasad sprawowania władzy. Dawna teoria, że wszyscy biskupi są równi, funkcjonowała tak źle, że dziś na naszych oczach zachodzi proces, za który, jak się często mówi, winę ponosi wspólnota rzymska – a mianowicie, przyzwalanie na to, aby jeden urząd nadmiernie dominował nad innymi. Canterbury szybko staje się patriarchatem, a nawet „papiestwem” i dzieje się tak po prostu siłą zbiegu okoliczności, a nie wskutek przemyślanego programu. Ale ten tok rozumowania można z większą korzyścią przedstawić później.

Inna sprawa, że Kościół oparty na tych zasadach jest nieczytelny. Prosta dusza wymaga, aby gdzieś na ziemi istniał autorytet, zdolny powiedzieć jej, w które ze sprzecznych twierdzeń wokół ma wierzyć. Na przykład Anglik chciałby wiedzieć, czy ma wyznawać swoje grzechy przed pastorem raz w miesiącu, czy też nie. Pyta różnych przedstawicieli duchowieństwa oraz biskupów i otrzymuje następujące opinie: że spowiadanie się przed pastorem wcale nie jest dobre; że raz w miesiącu to nie dość często, zaleca się czynić to raz w tygodniu; że musi spowiadać się zawsze, jeśli popełni naprawdę ciężki grzech, ale w innych wypadkach nie; że nie powinien wyznawać grzechów, chyba, że zrobił wszystko, aby uspokoić swoje sumienie i nie udało mu się to; że może robić, co mu się podoba, ponieważ Kościół anglikański pozostawia swym dzieciom swobodę. Pyta tych, którzy odwołują się do pierwotnego Kościoła i słyszy, że istnieją różne opinie. Słyszy o „aspektach” i „szkołach myślenia”. Krótko mówiąc, wpadł pomiędzy „uczonych w Piśmie”, podczas gdy pragnie jednej osoby, która „przemówi autorytatywnie”. Każda prosta dusza wymaga przede wszystkim, aby istniał gdzieś autorytatywny głos, sam w sobie spójny i zrozumiały w swych poglądach. Niemniej nie wiąże się to oczywiście z ingerencją w prawa jednostki, ale z wyznaczeniem tego, co powinno pozostać niepodważalne. Upragniony autorytet nie musi stosować więcej zbiorów formułek czy katechizmów niż przedtem, natomiast bez lęku stwierdza, że istnieją pewne granice, których jego dzieciom nie wolno przekraczać – pewne interpretacje, które są zakazane – i jasno określa, co dotyczy wiary, a co – opinii, tak, że prosta dusza może sobie powiedzieć: „W to i to muszę wierzyć, jeśli mam pozostać wierny. W to i to mogę wierzyć lub nie, jeśli chcę i wciąż pozostanę wierny. To jest konieczne, tamto – obojętne”.

Następnie, zgodnie z tą teorią, Kościoła w ogóle nie można należycie porównać do organizmu. Ludzie, którzy odwołują się do pierwotnego Kościoła, postrzegają bowiem jedną z absolutnie podstawowych cech organizmu – „zmianę” – jako wadę, a nie jako konieczność. Ta teoria odrzuca rozwój, rozumiany jako długi, stały wzrost, jako przechodzenie – w miarę upływu stuleci – z jednego rodzaju doskonałości w inny, z dziecięctwa do dojrzałości. Jedyny rodzaj rozwoju, na jaki pozwala omawiana teoria, lepiej oddaje słowo „ujawnienie”. Proces ten, jak się uważa, został praktycznie zakończony w ciągu pierwszych trzech lub czterech wieków i w tym punkcie wytyczono arbitralną linię. Człowiekowi pozostaje jedynie obowiązek zachowania tej ujawnionej Ewangelii w czystości, bronienia jej przed skazą czy zepsuciem. Ludzie, którzy odwołują się do Kościoła pierwotnego, stale odsyłają nas wstecz. Wołają: „To powiedziano o ludziach z dawnych czasów”, a nigdy: „Ale ja mówię do ciebie”. Kościół, według ich oceny, nie posiada obecnie autorytetu, a jedynie dawne orzeczenia, do których musimy się odnosić. Jeśli zadajesz Kościołowi pytanie, może udzielić ci jedynie odpowiedzi pochodzącej „z fotografii”, a nie z żywego, wnikliwego umysłu. Może wciąż powtarzać stare prawdy, nie może przekuć ich w nową formę, dostosowaną do obecnych potrzeb. Jednostki faktycznie mogą i próbują to robić, ale nie ma dziś autorytetu, który sprawdziłby efekty ich poczynań, zachęcił je do wysiłków albo powiedział, czy są wierne, czy nie w swojej interpretacji dawnych norm. W kwestii takiej jak „wyższy krytycyzm”, proces, za którym podążają, może być lub nie być zgodny z wiarą pierwszych wieków, która na ten temat nic wyraźnie nie wiedziała. W każdym razie, nikt nawet nie zwraca się z żądaniem do żadnego żyjącego autorytetu w obrębie Kościoła, który mógłby dać przyzwolenie na ten proces i wnioski z niego płynące albo nie wyrazić na nie zgody.

Zatem jeśli ta teoria jest prawdziwa, Kościołowi temu brak mocy asymilacji. Nie ośmiela się on asymilować nowego materiału w obawie przed trucizną. Nie może skorzystać, przynajmniej bez żadnych zabezpieczeń, z nowych, oferowanych mu odkryć. Nie może na przykład autorytatywnie przyjąć lub odrzucić wniosków współczesnej nauki. Kościół ten nie rości sobie prawa do owego nieomylnego smaku, który poinformuje go, co jest śmiertelnym fałszem, a co życiodajną prawdą, dlatego, ze strachu przed wchłonięciem jakiegoś składnika śmiertelnego dla swej egzystencji, wzbrania się on przed włączeniem do systemu Kościoła nowych sposobów sprawowania kultu, nowych filozoficznych szkół myślenia, które mogłyby służyć wyrażaniu jego adoracji i wiary wobec młodego pokolenia. A jeśli, pomimo swej niechęci, Kościół ten przyjmie jakąś nową metodę, wepchniętą mu siłą do gardła, nie rości sobie nawet prawa do posiadania mocy definiowania, dzięki której może odrzucić ze swego systemu to, co zagrozi jego zdrowiu, jeśli w nim pozostanie.

Znowu, jeśli postrzegamy Kościół jako ciało duchowe, złożone z poszczególnych dusz, zgodnie z tą teorią nie jest w stanie wydalić ze swego systemu żadnej duszy, która kiedyś miała prawo w nim się znajdować, a teraz je utraciła. Na przykład w roku 200 po Chrystusie było możliwe, że człowiek, który miał stosunkowo nieokreślone wyobrażenia na temat znaczenia Boskiej natury Naszego Pana, domagał się prawa pozostania we wspólnocie Kościoła tak długo, aż był gotów przyjąć jej credo w takiej postaci, w jakiej wtedy istniało i ponieważ nie wymagano wówczas od niego bardziej dokładnej definicji. Ale w roku 400 po Chrystusie, kiedy zostało nakreślone i przyjęte Credo Nicejskie przeciwko arianom, ktoś taki zostałby zmuszony do jego przyjęcia, wraz z dodatkowymi definicjami, albo odrzucony jako heretyk. Widać z tego, że to, co jest dozwolone w nierozwiniętym ciele, później staje się zabronione. Ale jeśli nie ma żywego głosu, który – w miarę jak wyrastają nowe herezje i fałszywe interpretacje – umożliwia usuwanie ich zwolenników, wtedy dusze mogą nadal przyjmować stare zbiory formułek w całkowicie nieortodoksyjnym sensie. Że nie jest to fikcja, pokazuje stała przewaga poglądów ritschlańskich w Kościele anglikańskim, stosownie do których kler i inne osoby nadal powtarzają stare wyznania wiary, ale interpretują je w nowatorskim i heretyckim sensie.

Zatem według tej teorii, jeśli prześledzi się ją aż do jej logicznego końca, Kościół staje się rodzajem mechanicznej figury, założonym po to, by głosić, zawsze w tych samych kategoriach, pewne ustalone i nierozwijające się dogmaty, bez względu na stale zmieniające się potrzeby świata. Kościół nie jest, zgodnie z tą teorią, organizmem, który wyrasta od nasienia do dębu, od dziecka do „miary wielkości według Pełni Chrystusa” (Ef 4, 13). Raczej jest całkowicie rozwinięty przy narodzinach i pozostaje możliwie Boży, ale z pewnością nie ludzki, mniej lub bardziej niezmienny, ale zawsze podlegający zepsuciu, niezdolny do rozstrzygania nowych problemów, a jedynie do powtarzania starych prawd w archaiczny sposób i wypowiadania ich do świata, który pragnie, aby jego problemy zostały zrozumiane i rozwiązane przez kogoś, kto jest gotów, tak jak nasz Zbawiciel, uniżyć się do poziomu tych, których umysły mają otrzymać naukę.

Drugą teorię w Kościele anglikańskim, która dotyczy miejsca autorytetu, można by nazwać odwołaniem się do istniejącego konsensusu. Według tej teorii Kościół składa się z różnych członków, pomiędzy którymi nie istnieje wspólnota zewnętrzna, a jedynie nadnaturalna i niewidzialna. Ta teoria, nazywana zwykle teorią „gałęzi”, obecnie jest szybko wypierana przez coś, co można by nazwać teorią „prowincji”. Z tego punktu widzenia Canterbury i York stanowią dwie prowincje Kościoła katolickiego. Kościoły wschodnie tworzą kilka następnych prowincji, a Kościół rzymskokatolicki – jeszcze następne. Według tej teorii nieomylne przewodnictwo Ducha Świętego nie zostało przyrzeczone żadnej z tych gałęzi indywidualnie, a jedynie wszystkim kolektywnie. Jeśli zatem jedna lub więcej prowincji wydają się różnić od reszty, ich działanie należy interpretować, tak dalece, jak to możliwe, poprzez działanie pozostałych. Mówiąc ogólnie, cokolwiek Rzym, Moskwa i Canterbury uzgodnią w jakimkolwiek momencie historii, stanowi nieomylną prawdę, niezależnie od tego, czy można wykazać, że cały Kościół dokładnie wierzył w daną doktrynę w czasach pierwotnych, czy też nie. I dalej, na cokolwiek Kościół (w powyższym rozumieniu) się nie zgodzi, nie jest to podane do wierzenia.

Zanim przejdziemy do zbadania tej teorii według naszych wymagań, dobrze będzie przywołać wnikliwą obserwację W. H. Mallocka na ten temat. Czy to nie absurd, pyta on, opierać liczne doktryny na czymś, co nie może stanowić oparcia samo dla siebie? Cała ta teoria jest samobójcza, ponieważ jeśli pytać tak ukonstytuowaną władzę – a mianowicie Rzym, Moskwę i Canterbury w porozumieniu – ona sama zdecydowanie wypiera się tej teorii. Rzym, Moskwa i Canterbury, każde z osobna i wszystkie razem, odmawiają przyjęcia swego porozumienia jako podstawy wiary. Jak więc jest możliwe budowanie pewnej liczby innych doktryn na tak kruchym fundamencie? Cała budowla wiary jest postawiona w powietrzu.

Ale odkładając na bok tę kluczową obiekcję i zakładając, że teoria ta jednak się utrzyma, zweryfikujmy ją według naszych założeń. Czy Boża społeczność, rozumiana w ten sposób, jest rozpoznawalna i widoczna dla świata? Jest ona tak mało rozpoznawalna czy widoczna, że świat nawet nie wierzy w jej istnienie na takich zasadach. Pomimo istnienia tejże teorii, świat z ogromnym uporem pragnie widzieć wspólnoty Rzymu, Moskwy i Canterbury jako trzy odrębne i różne podmioty. Nawet ci, którzy zapewniają o swym poparciu dla omawianej teorii, z największą trudnością są w stanie uchwycić, a tym bardziej określić w zrozumiały sposób jej naturę i sposoby działania. Kiedy tylko teoria ta ze sfery teoretycznej przechodzi do praktyki, pojawiają się niezliczone i nierozwiązywalne problemy. Kiedy zapytamy, czy konsensus wymaga większości, czy jednomyślności, spotykamy się z różnymi odpowiedziami. Pogmatwane odpowiedzi pojawiają się też, gdy wskazujemy, że jeśli większości – to w czwartym wieku arianie mieli rację, a jeśli jednomyślności – to na początku XIX wieku takie doktryny jak wstawiennictwo świętych, Rzeczywista Obecność, spowiedź sakramentalna, sakrament chrztu były wszystkie doktrynami niekatolickimi (nawet jeśli teraz jest inaczej), ponieważ brakowało im poparcia Canterbury. Kiedy pytamy, kto decyduje – czy jedynie hierarchowie, biskupi, czy też cała wspólnota wiernych, albo co się dzieje, jeśli, jak to jest w tym przypadku, większość biskupów opowiada się za zwierzchnictwem papieża, a reszta jest podzielona w odniesieniu do teorii jedności – otóż kiedy pojawiają się takie praktyczne pytania, teoria ta okazuje się dziwnie nierzeczywista i niewykonalna.

Gdyby rozumieć w ten sposób organizację Kościoła, posłuszeństwo pomiędzy jego członkami jest równie niespoiste. W rzeczywistości można by powiedzieć, że w Kościele nie ma żadnego posłuszeństwa poza tym, które odnosi się do wszystkich biskupów o jednakowej władzy. W takim przypadku Kościół nie byłby niczym więcej, jak tylko zbiorem „komórek”, pozbawionym organicznej jedności i centralnego zarządzania. Ale niezależnie od tego, czy byłby organizmem, czy też nie, świat w każdym razie nie postrzegałby go – i faktycznie nie postrzega – jako jedności. Głoszona w tej teorii nadprzyrodzona jedność, nie robi wrażenia na świecie, ponieważ w jego rozumieniu nic nie mogłoby być bardziej nieadekwatne, nieprzekonujące, niepraktyczne i anarchiczne, niż duża liczba jednostek o równej władzy, z których wiele rządzi wbrew swoim towarzyszom, bez choćby nominalnego przywódcy – nie mówiąc już o rzeczywistym – potrzebnego, aby przywrócić porządek albo narzucić prawa, albo załagodzić podziały, a nawet, aby ustalić podstawową kwestię – kto ma prawo do podejmowania decyzji, a kto nie. Szaleństwem jest twierdzić, że taki system może być dla „wędrowca” (2) czymś więcej niż tylko nierozwiązywalnymi puzzlami. To prawda, że niektórzy ze zwolenników tej teorii swobodnie twierdzą, iż następca Piotra powinien być przywódcą, chociaż nie z Boskiego prawa. To tak, jakby powiedzieć, że okoliczności, które nie zostały zaplanowane przez Boga, zmusiły człowieka do poprawienia już istniejących, nieadekwatnych Boskich ustaleń.

Otwiera się tu zatem nieskończona perspektywa dalszych trudności, ale wystarczy może wspomnieć jeszcze o jednej. Pobożni uczeni, zwolennicy tej szkoły, twierdzą, że obecnie autorytet żywego konsensusu posiadają właściwie jedynie słowa Credo. Inaczej mówiąc – że od końca czwartego wieku w ogóle nie istnieje żadne rzeczywiste twierdzenie, wypływające z konsensusu, żadna decyzja, która miałaby inne niż tylko lokalne lub czasowe znaczenie. Wydaje się zatem, że poza wszystkim musimy zadowolić się odwołaniem do pierwotnego Kościoła.

Co się tyczy zdolności rozwoju w tak rozumianym Kościele, wydawałoby się, że nie ma dla nich granic. Według tej oceny Kościół byłby w takim stanie, jak ogród bez ogrodnika. Można zasadzić każdy nowy chwast, każdy stary korzeń może się rozprzestrzenić, tłumiąc sąsiadów, a nie istnieje żaden głos, który może zadecydować, aby coś wyrwać, przyciąć lub zasadzić. Kościół ten nie ma zatem mocy prawdziwej asymilacji, ponieważ nie może przyjąć wyników współczesnej myśli i zapewnić im właściwego miejsca w swoim systemie. Czy można podać jakikolwiek tego typu przykład z historii w ciągu ostatniego tysiąca lat? Kościół ten nie może realizować swojej mocy definiowania, nawet jeśli ją posiada, albo przynajmniej jest pewne, że nie realizował jej od czasów pierwotnych. Nie może też praktycznie stosować swojej mocy odrzucania, ponieważ nie przemawia wspólnym głosem i to, co jedna jego część odrzuca, inna może zaakceptować, a nie istnieje autorytatywna władza zdolna stwierdzić, kto ma rację. Na koniec, jest wreszcie wyjątkowo nieprawdopodobne, by Kościół ten posiadał jakieś zabezpieczenie przeciwko śmiertelnemu zepsuciu, ponieważ nie został na to uodporniony poprzez jedność. Według najbardziej życzliwej oceny, jak dotąd zepsucie zwyciężało w tym Kościele, rujnując jego zewnętrzną jedność, tak, że jest ona całkowicie nierozpoznawalna, chyba że dla oczu kilku członków najmniejszej i najbardziej podzielonej części tegoż Kościoła, którzy są zarazem jedynymi osobami, podtrzymującymi istnienie tej teorii.

(1) Lambeth – dzielnica Londynu, w której znajduje się siedziba arcybiskupa Canterbury.

(2) Wędrowiec – łac. viator – człowiek pielgrzymujący przez życie, poszukujący prawdy religijnej.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Miasto położone na górze.