Rozdział drugi. Ratowanie zachwianej nadziei

Rok spędzony w Castelnuovo okazał się, w pewnym stopniu, porażką, jeśli chodzi o edukację Jana, więc jego matka podjęła ważną decyzję. Powinien pójść na nauki do Chieri. Ale to z kolei było bardzo droga szkoła. Małgorzata dała mu wszystko, co mogła wysupłać – około pięćdziesięciu funtów kukurydzy i sześć buszli prosa, a przyjaciele z sąsiedztwa dorzucili garść tego i owego. Jeden z nich zaproponował, że przetransportuje to wszystko swoim wozem do Chieri. Janek, który teraz był już wysokim szesnastolatkiem, poszedł pieszo ze swoją matką do Castelnuovo, niosąc na plecach dwa worki zboża, które sprzedali na targu, żeby kupić książki i przybory do pisania. Potem ruszyli do Chieri.

Ziarno stało pod drzwiami niewielkiej chatki Łucji Matty – wdowy, u której Janek miał zamieszkać.

– To jest zapłata za pokój i wyżywienie – rzekła Małgorzata. – Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy.

Uzgodniono, że jako uzupełnienie opłaty za kwaterę Janek będzie służącym wdowy i pomoże jej dziewięcioletniemu synkowi w nauce. Małgorzata wróciła z lekkim sercem do domu. W końcu jej ukochany syn wstąpił na drogę do duszpasterstwa. Pewnego dnia przyjmie Ciało Chrystusa z jego ręki; pewnego dnia pochyli przed nim głowę, żeby ją pobłogosławił.

Dla Janka początek nie był łatwy. Wiele już umiał, ale w jego nauce nie było ciągłości, więc umieszczono go w czwartej klasie, razem z małymi dziećmi. Nauczyciel był jednak dla niego miły i udzielał mu prywatnych lekcji. Janek pracował ciężko, jak zwykle, i po dwóch miesiącach przeniesiono go do piątej klasy. Po kolejnych dwóch był już w szóstej, ale nawet tam wyróżniał się wzrostem. Nauczyciel był surowym służbistą.

– Ten wielkolud musi być albo głupcem albo geniuszem – stwierdził.

Janek się zaśmiał.

– Albo kimś pomiędzy – powiedział. – Zwykłym chłopcem, który lubi ciężko pracować i wypełniać swoje obowiązki.

Nauczycielowi spodobała się ta bystra odpowiedź.

– Pracy ci nie zabraknie – powiedział. – A jeśli będziesz pracował dobrze, to możesz liczyć na moją pomoc.

Chłopcy w szkole od razu polubili Janka, a jego popularność wzrosła jeszcze bardziej po zdarzeniu, które miało miejsce pewnego dnia. Po przyjściu do szkoły zorientował się, że zapomniał swojej Cornelius Nepos, lektury, którą akurat przerabiali. Nie chcąc, żeby nauczyciel to zauważył, otworzył na stole podręcznik do gramatyki łacińskiej i uważnie słuchał, jak uczniowie czytają i wyjaśniają trudniejsze ustępy. Niektórzy z najbliżej siedzących sąsiadów zaczęli się śmiać. Wkrótce dołączyli do nich inni, a rozzłoszczony nauczyciel, widząc, że wszystkie oczy są zwrócone na Janka, kazał mu wstać i powtórzyć wszystko, co przeczytali. Janek bez wahania wstał i powtórzył tekst książki wraz z objaśnieniami, na co klasa zgotowała mu hałaśliwe owacje, które jeszcze bardziej rozjuszyły nauczyciela. Nigdy przedtem nie spotkał się z takim brakiem dyscypliny. Jeden z chłopców wyjaśnił:

– Bosko czyta Corneliusa z książki do gramatyki.

Nauczyciel najpierw nie mógł uwierzyć, a potem dołączył do aplauzu.

– Bóg dał ci niepowtarzalny dar – powiedział. – Nie zmarnuj go.

Autorytet Janka wśród kolegów stał się wkrótce bardzo wyraźny, chociaż na początku nauki w Chieri – jak w przypadku każdego chłopca w grupie rówieśników – musiał zdecydowanie przeciwstawić się złu. Zapraszano go do udziału w hazardzie, namawiano, by plądrował pola i sady, a jeden zapaleniec nawet zasugerował, żeby Janek ukradł zegarek swojej gospodyni i za pieniądze ze sprzedaży kupił cukierki.

Janek unikał takich kolegów, ale nie był świętoszkiem. Zebrał swoich przyjaciół w grupę, którą nazwał Wesołą Kompanią. I rzeczywiście, byli weseli, chociaż Janek kazał wszystkim członkom złożyć przysięgę, że nie będą robili nic, co jest niegodne chrześcijanina. W niedziele i święta po Mszy świętej napychali kieszenie chlebem i orzechami i szli całą grupą na wzgórza, śpiewając po drodze. Wracali, zmęczeni, późnym wieczorem. Janek nie zapomniał akrobatycznych sztuczek, a jego sposób opowiadania był tak samo żywy jak kiedyś. Od czasu do czasu śpiewał albo grał na skrzypcach. Umiał zapewnić innym rozrywkę, a motto „Baw się i raduj, o ile unikasz grzechu” towarzyszyło mu do końca życia. Towarzystwo rozwijało się i wciąż przybywało nowych członków, a Janek był jego duszą. Każdego członka zachęcano, by wykorzystał swój talent dla dobra innych, by wszystkim się cieszył, a przede wszystkim żeby zawsze stawiał Boga na pierwszym miejscu. Oczywiście, bycie „wesołym” znaczyło, że przyjmuje się wszystko takim, jakie jest, i robi się z tego jak najlepszy użytek. Janek coś o tym wiedział.

Po dwóch latach mały uczeń Janka już nie potrzebował pomocy. Trzeba więc było rozejrzeć się za nową kwaterą, która znalazła się na tyłach sklepu piekarza, prowadzącego też małą restaurację. Codziennie przed pójściem do szkoły Janek musiał posprzątać sklep, a po powrocie znów było dużo pracy. W zamian dostał małą, ciemną alkowę pod schodami, w której studiował do późnych godzin nocnych przy świetle świecy. Co niedzielę matka przywoziła mu bochen chleba i trochę orzechów i warzyw, ale i tak często głodował. Jeden z jego młodych towarzyszy, syn zamożnego właściciela sadu, zauważył to i czasami podrzucał mu jabłka do kieszeni. To był miły gest, którego Jan nigdy nie zapomniał.

Ulubionymi niedzielnymi wycieczkami Wesołej Kompanii były wyprawy do Turynu, gdzie – po wizycie w słynnej kaplicy Całunu i innych zabytkach – zawsze po południu trafiali do kaplicy jezuitów, żeby wysłuchać cotygodniowych nauk dotyczących doktryny chrześcijańskiej. Pewnej niedzieli jakiś akrobata rozstawił swój kramik na sąsiednim placu i przygotowywał się do występu w tym samym czasie, kiedy miała trwać Msza święta. Słabsi członkowie kompanii zawahali się – instrukcje były popularne, ale akrobacie też trudno było się oprzeć. Janek podjął szybką decyzję. Zmówił krótką modlitwę i wyzwał akrobatę na pojedynek umiejętności. Mężczyzna nie odmówił, bo wiedział, że takie wydarzenie mogło przyciągnąć więcej gapiów.

– Najpierw wyścig – zaproponował. – I dwadzieścia lirów dla zwycięzcy.

Janek nie miał pieniędzy, ale jego przyjaciele błyskawicznie się zrzucili. Ruszyli do wyścigu, który wygrał Janek. Zawodowiec poczuł się urażony, ale porażka go nie zniechęciła.

– Skok w dal! – krzyknął. – Czterdzieści lirów!

– W porządku – zgodził się Janek. – Czterdzieści lirów.

Wybrali miejsce, gdzie rzeka nie tylko była dość szeroka, ale odgrodzona po drugiej stronie niskim murkiem. Bardzo trudny skok. Akrobata wykonał go bardzo zręcznie, lądując bezpiecznie na wąskim pasku ziemi pod murkiem.

– Niełatwo będzie poprawić ten wynik – powiedział i uśmiechnął się szyderczo, kiedy Janek przygotowywał się do skoku. Jego radość nie trwała długo. Jednym skokiem Janek przefrunął nad rzeką i murkiem. To było miażdżące zwycięstwo, ale jego rozdrażniony rywal koniecznie chciał go jeszcze w czymś pokonać.

– Wybierz własną dyscyplinę, a ja cię w niej pobiję – powiedział.

– Czarodziejska różdżka – powiedział Janek, przechodząc do ofensywy. – Osiemdziesiąt lirów.

Położył swoją czapkę na końcu patyka i balansował nim na kciuku jednej ręki, potem na kciuku drugiej, na każdym palcu, na łokciu, na ramieniu, podbródku, ustach, nosie i na głowie. Potem z powrotem tą samą drogą.

– Daj mi to – powiedział mężczyzna. – Zaraz ci pokażę.

Szło mu bardzo dobrze. Patyk zdawał się tańczyć, ale akrobata miał dość duży nos. W drodze powrotnej pałeczka zahaczyła o jego koniuszek i straciła równowagę. Akrobata musiał przytrzymać ją ręką. Dawid trzeci raz pokonał Goliata, a Goliat wpadł w furię.

– Sto lirów dla tego, kto dosięgnie wyższej gałęzi tego wiązu! – zawołał.

– Bardzo dobrze – zgodził się Janek, zadowolony ze swojej wygranej. – Sto lirów.

Akrobata zdjął płaszcz i kamizelkę, szybko wspiął się na drzewo, aż dosięgnął gałęzi, która ugięła się pod jego ciężarem. Zdawało się niemożliwe, żeby ktoś mógł wejść jeszcze wyżej. Zszedł na dół, gdzie czekał na niego aplauz zgromadzonych.

– Biedny Janku, tym razem przegrałeś – szepnął jeden z przyjaciół.

– Zobaczymy – odparł Janek.

Przeżegnał się i zaczął się wspinać. Zręcznie dotarł do miejsca, gdzie zatrzymał się jego rywal. Nagle zaskoczył wszystkich, gdy chwycił gałąź obydwiema rękami i, szybkim ruchem młodego, zwinnego ciała, odepchnął się, balansując przez chwilę z nogami do góry tak, że stopy wystawały ponad czubek wiązu. Tym razem aplauz był ogłuszający. Janek wygrał wszystkie konkurencje. Wściekły rywal zbliżył się i stanął tuż przed nim. To nie spodobało się Wesołej Kompanii, więc zaprosili akrobatę na skromny poczęstunek w pobliskiej gospodzie i po skończonym obiedzie kazali zapłacić za rachunek i obiecać, że już nie będzie pojawiał się na placu o tej godzinie.

W klasie Janka było kilku Żydów, którzy mieli problem z przychodzeniem na zajęcia w sobotę. Dla nich był to dzień święty, szabat, i nie wolno było im wykonywać żadnej pracy. Ale starsi chłopcy wyśmiewali ich, mówiąc, że szukają pretekstu dla dodatkowego dnia wakacji. Janek, który wiedział, że to kwestia wiary, wysyłał im listę zadanych tematów wraz z opracowaniami. Oni zaś w zamian zobowiązali się, że zawsze będą jego kolegami, a jeden z nich, który często odwiedzał restaurację, gdzie Janek pracował, został jego bliskim przyjacielem. Pewnego dnia ten młody człowiek – miał na imię Jonasz – wdał się w szkolną bójkę i bojąc się konsekwencji, przyszedł do Janka po radę.

– Gdybyś był chrześcijaninem, zabrałbym cię od razu do spowiedzi, ale to rozwiązanie odpada.

– Dlaczego? Możemy iść do spowiedzi, jeśli chcemy.

– Być może. Ale nie macie sakramentu pokuty, żadnej mocy odpuszczania grzechów ani gwarancji dochowania tajemnicy spowiedzi.

– Pójdę do katolickiego księdza, jeśli chcesz.

– Nie możesz. Chyba że przyjąłbyś chrzest i uwierzył w Jezusa Chrystusa.

– Co by na to powiedzieli moi rodzice?

– Jeśli wzywa cię do tego Bóg, to na pewno cię uchroni.

– A co ty byś zrobił, gdybyś był na moim miejscu? – zapytał młody Żyd.

– Zacząłbym czytać katechizm – odparł Janek.

Jego rada została wysłuchana. Janek się modlił. Na Jonasza spłynęło światło i wiara, ale jego rodzice odkryli katechizm. Rozgniewani, zanieśli go rabinowi, a potem oskarżyli Janka o zdradę przyjaźni i zły wpływ na ich syna. Przyjaciele musieli wiele wycierpieć. Padły nawet groźby użycia siły. Jonasz musiał opuścić dom, ale nie stracił determinacji, by zostać katolikiem. W końcu z pomocą przyszli koledzy. Młodego Żyda ochrzczono i sprawa przycichła. Kilku innych podążyło jego śladem.

Janek, jak wiemy, był wytrawnym „magikiem” czy też iluzjonistą. Zdarzało mu się psocić i wypróbowywać sztuczki na swoim gospodarzu, który w końcu zaczął podejrzewać, że jego lokator jest w zmowie z diabłem. Człowiek ów wnioskował na podstawie swej, dość powierzchownej, znajomości katechizmu, że ludzie nie potrafią czynić takich cudów, a Bóg by nie marnował czasu na takie bzdury. Poszedł w tej sprawie do swojego księdza.

– Ojcze, obawiam się, że mam pod dachem młodego człowieka, który utrzymuje konszachty z diabłem – powiedział i zaczął wyliczać długą listę dziwnych zjawisk. Ksiądz przekazał te rewelacje wikariuszowi katedry, szacownemu kanonikowi, który kazał Jankowi przyjść na rozmowę. Poddał Janka egzaminowi z katechizmu – który ten miał w małym palcu. Wypytywał go o życie i znajomych. Janek odpowiadał szczerze – nie próbował zmyślać ani oszukiwać.

– Mój młody przyjacielu – powiedział poważnie kanonik. – Słyszałem o tobie dziwne plotki. Powiedziano mi, że potrafisz czytać w myślach innych ludzi, wiesz co się dzieje w odległych miejscach, w których cię nie ma, i umiesz przemienić czarne w białe i odwrotnie. Kto cię tego nauczył?

– Wielebny ojcze – odparł Janek. – Czy da mi ojciec pięć minut na odpowiedź? Która godzina?

Kanonik pomacał nadgarstek, szukając zegarka, ale go nie znalazł.

– Czy ksiądz mógłby dać mi parę groszy? – poprosił Janek.

Kanonik włożył rękę do kieszeni. Była pusta.

– Łobuzie! – krzyknął. – Zabrałeś mój zegarek i sakiewkę!

– Wielebny ojcze – powiedział Janek. – Takie rzeczy wymagają tylko szybkości i odrobiny zręczności. To dość łatwe. Widziałem, jak ojciec dał parę miedziaków żebrakowi, którego spotkałem przy drzwiach. Zostawił ojciec sakiewkę na klęczniku. Wchodząc do gabinetu, położył ojciec zegarek na stole w korytarzu. Wziąłem obydwie te rzeczy, kiedy tu wchodziłem. Proszę bardzo, są tutaj, pod lampą.

Przesłuchanie skończyło się salwą śmiechu.

W przypadku większości ludzi powołanych do duszpasterstwa prędzej czy później przychodzi moment zwątpienia i wahania – poczucie braku własnej wartości. Kusiciel wykorzystuje te chwile, przekonując, że taka odpowiedzialność jest ponad siły zwykłych śmiertelników, że ludzka natura jest słaba, a wygodne życie doczesne jest bezpieczniejsze i daje więcej zadowolenia. Janek, tak jak inni, nie oparł się zwątpieniu. Wspomnienie snów stawało się coraz bledsze, bardziej odległe. Przerażała go świadomość własnej słabości. Czuł się zawstydzony swoją małością. Zwrócił się do spowiednika po radę, ale ten nie chciał wziąć na siebie ciężaru odpowiedzialności za decyzję.

– W sprawach powołania każdy musi robić to, co mu podpowiada dusza – powiedział.

„Co mi podpowiada dusza?” pytał siebie Janek. Czy miał zostać franciszkaninem jak bracia, których tak bardzo szanował, czy może dominikaninem jak jego mistrzowie w szkole? Czy życie nie toczyłoby się spokojniej i bezpieczniej, gdyby wstąpił do zakonu, zamiast być księdzem parafialnym? Postanowił, że porozmawia o tym z matką – najlepszym, najmądrzejszym doradcą, który zawsze pozwalał mu wybierać według własnego uznania. Zbliżały się wakacje, a wraz z nimi okazja do rozmowy.

– Jedyne, czego pragnę, to zbawienie twojej duszy – powiedziała matka. – Idź za głosem Boga.

Po długich modlitwach Janek zdecydował się na franciszkanów i postanowił wstąpić do zakonu, ale ktoś mu poradził, by przedtem porozmawiał z don Cafasso (św. Józefem Cafasso), świątobliwym młodym księdzem, który miał dar wpływania na dusze. Ten się nie wahał: od razu stwierdził, że Janek został stworzony dla duchowieństwa świeckiego.

– Ucz się dalej – powiedział. – Potem idź do seminarium i czekaj na znak od Boga.

Dla Janka ten głos był decydujący. Wrócił do Chieri, by kontynuować naukę, i pracował jeszcze ciężej niż zwykle. W szkole był najpopularniejszym chłopcem, najlepszym uczniem w klasie, sportowcem, muzykiem, przyjacielem wszystkich, zawsze chętnym do pomocy – prawdziwym „dobrym duchem”.

Piętnaście miesięcy później, w październiku 1835 roku, w kościele w Castelnuovo – tym samym, w którym dwadzieścia lat wcześniej go ochrzczono – Janek otrzymał z rąk proboszcza sutannę kleryka i po pięciu dniach pożegnał się z matką. W przeddzień wyjazdu do seminarium, gdy już się rozeszła grupka krewnych i przyjaciół, którzy pomogli mu w przygotowaniach, Małgorzata Bosko położyła dłonie na jego ramionach.

– Mój mały Janku – powiedziała, unosząc głowę, żeby spojrzeć na swojego syna, który był już o wiele wyższy niż ona. – Moje serce rozpiera radość, kiedy widzę cię w sutannie. Ale pamiętaj, to nie dzięki sutannie będą cię szanować, tylko dzięki cnotliwym uczynkom. Gdybyś kiedyś zwątpił w swoje powołanie, zaklinam cię: zrzuć wtedy sutannę. Wolę, żeby moim synem był biedny chłop niż nierzetelny ksiądz. Kiedy przyszedłeś na świat, poleciłam cię Matce Bożej; gdy zacząłeś się uczyć, kazałam ci czcić Ją i zwracać się do Niej ze wszystkimi troskami, a teraz chcę cię błagać, żebyś wziął Ją za swoją Królową.

Obydwoje objęli się, głęboko wzruszeni.

– Matko – powiedział Jan, przerywając długie milczenie. – Zanim zostawię cię, żeby zacząć nowe życie, proszę, pozwól, że podziękuję ci za wszystko, coś dla mnie uczyniła. Twoje nauki pozostaną wiecznie żywe w mojej duszy. To skarb, dzięki któremu zawsze będę bogaty.

Nadzieje Jana Bosko wreszcie się spełniły. Osiągnął cel, który zdawał się niemożliwy. Don Guala, rektor seminarium duchownego w Turynie, zaproponował, że pokryje koszty pierwszego roku nauki. Przez kolejne dwa lata zdobywał nagrody w wysokości sześćdziesięciu lirów za osiągnięcia w nauce i wzorowe zachowanie. Na drugim roku filozofii otrzymał stypendium przyznawane potrzebującym, a obiecującym słuchaczom. W cudowny sposób pieniądze zawsze skądś się znalazły. Możliwe, że modlitwy Małgorzaty miały z tym faktem coś wspólnego.

Jan uwielbiał swoich wykładowców, ale uważał, że są dość nieprzystępni. Zgodnie z panującym zwyczajem, studenci odwiedzali profesorów, kiedy zaczynali i kończyli studia. W innych wypadkach nie nadarzała się okazja do rozmowy, chyba że zostali wezwani na reprymendę. Jan często chciał zapytać o radę albo omówić jakiś problem, ale nie mógł tego zrobić. Postanowił, że kiedy zostanie księdzem, dopilnuje, by jego drzwi zawsze były otwarte dla chłopców i młodzieńców. Miał zamiar być ich przyjacielem i towarzyszem.

Sześć lat spędzonych w seminarium okazało się owocnie spędzonym czasem. Jan ciężko pracował, a poza tym odznaczał się wyjątkową bystrością umysłu, więc udawało mu się szybko dopełniać codziennych obowiązków, co zostawiało mu dużo wolnego czasu, który pożytkował ucząc się obcych języków i historii Kościoła. Jak zwykle, był dobrym kolegą, nigdy nie męczyła go pomoc innym. Szczera wiara i silna miłość do Boga nie zmieniły go w posępnego alumna. Przeciwnie – był najweselszym, najbardziej aktywnym z kleryków. Jego dobroć przyciągała inne osoby. Nigdy się nie boczył i nie obrażał na kolegów. Codzienne troski były dla niego ofiarą, składaną Bogu. Czy wszystko przychodziło mu łatwo? Nie. Musiał o wszystko walczyć i zawsze zwyciężał o włos – wygrana w wyścigu należy do najszybszych, a w walce do najsilniejszych. Stoczył wiele ciężkich bitew jak każdy, kto dąży do spełnienia wygórowanych ideałów.

Pewnego roku, w letnie wakacje, które w seminarium duchownym w Turynie zaczęły się wcześniej niż zwykle, bo w mieście wybuchła epidemia cholery, poproszono Jana, żeby poprowadził wykłady z greki dla starszych studentów. Ci byli oczytanymi, inteligentnymi młodzieńcami, niektórzy pochodzili z zamożnych rodzin, ale Jan szybko się przekonał, że jego posłannictwo było skierowane gdzie indziej. Porównywał ich ze swoimi niesfornymi, często brudnymi małymi przyjaciółmi z Becchi, Castelnuovo i Chieri, którzy – zawsze mu oddani – zbierali się tłumnie w niedziele i święta w salach szkoły, śmiejąc się i rozmawiając, a potem szli z nim na modlitwę do kaplicy. Kiedy klerycy szli w uroczystym pochodzie na sumę w katedrze, przystawali i czekali na niego.

– Widzisz tamtego młodego kleryka? Tego z kręconymi włosami. To nasz przyjaciel. Nie masz pojęcia jaki jest dobry!

Ich przyjaciel. Tak, bo nie mieli innych przyjaciół, ale też dlatego, że wiedział, iż jest im przeznaczony.

Pod koniec nauki w seminarium, pewnej letniej nocy spłynął na niego kolejny sen, który potwierdził przesłanie poprzednich. Niedaleko farmy brata, gdzie spędzał parę dni, rozpościerała się szeroka dolina. Nagle zmieniła się w wielkie miasto. Wszędzie dookoła, na ulicach i placach biegali chłopcy, młodzi opryszkowie. Nikt o nich nie dbał. Wyli, przeklinali i wciąż się bili. Jan, tak samo jak kiedyś, rzucił się między nich, żeby ich powstrzymać, bo świętokradcze słowa raniły jego słuch, ale chłopcy zaciekle się bronili, więc musiał czym prędzej się wycofać. I znów pojawiła się przed nim tajemnicza postać.

– Wracaj – powiedziała zjawa. – Spróbuj z nimi porozmawiać. Oto moja matka. Niech cię poprowadzi.

To była ta prześliczna pasterka, którą spotkał poprzednim razem. Patrzyła na niego łagodnie.

– Jeśli naprawdę chcesz zdobyć serca tych młodych wyrzutków – powiedziała – możesz to osiągnąć tylko dobrocią i spokojem.

Chrystus i Jego Błogosławiona Matka pochylili się troskliwie nad swoimi dziećmi, wybrali Jana Bosko na ich pasterza i jeszcze raz we śnie wskazali mu drogę.

Jan wyróżniał się spośród innych studentów; miał dar pięknego wysławiania się – jasno i elokwentnie. Swoje pierwsze kazanie wygłosił dwa lata przed przyjęciem święceń. Miał też talent do improwizacji, który ilustruje przypadek, jaki zdarzył się rok później w Cinzano, kiedy kaznodzieja, zaproszony by wygłosić kazanie podczas święta świętego Rocha, z jakiegoś powodu nie przyjechał. Współczując proboszczowi, Jan próbował namówić kilku z obecnych księży, żeby wyratowali go z opresji.

– Myślisz, że tak łatwo zaimprowizować kazanie na świętego Rocha? – dziwili się. – Jeśli tak ci się zdaje, to dlaczego sam nie spróbujesz, zamiast zawracać głowę innym?

– Nie śmiałbym – odparł Jan. – Ale jeżeli nikt się nie odważy, to spróbuję.

W późniejszych latach często wspominał, że nigdy nie udało mu się wygłosić lepszego kazania. Był jednak dość roztropny, by wiedzieć, że to, co łatwo przychodzi, może okazać się pułapką, więc skonsultował się z zaprzyjaźnionym księdzem, któremu ufał.

– Twoje kazanie było, zaiste, piękne – usłyszał. – Przemyślałeś je, przytoczyłeś odpowiednie cytaty, a twojej dykcji nie można nic zarzucić. Tak trzymaj, a osiągniesz sukces jako kaznodzieja.

– Sukces? – powtórzył z powątpiewaniem Jan. – A czy ludzie w ogóle mnie zrozumieli?

– Nie sądzę. To, co tobie zdaje się dziecinnie proste, dla nich jest zwykle nieczytelne.

– Co mam więc zrobić?

– Oto moja rada: porzuć literacki styl, mów, o ile to możliwe, językiem zwykłych ludzi i uprość swoje wypowiedzi. Nie rozwlekaj tematu, nie odbiegaj od sedna. Pamiętaj, że ludzie niewiele wiedzą o prawdach wiary, i że nigdy nie będziesz mógł im dokładniej tego objaśnić.

– Te słowa przyświecały mi przez całe życie – powtarzał później Jan. – Od razu zauważyłem, jak bardzo pretensjonalne były moje wczesne kazania i ile kryło się w nich próżnej okazałości.

W seminarium w Chieri panował zwyczaj, że przy nazwisku każdego alumna pisano parę słów komentarza. Przy nazwisku Jana Bosko można było przeczytać: „Pełen zapału; dobrze się zapowiada”. Taka była opinia wszystkich.

– Ten człowiek dokona wielkich rzeczy – powiedział jeden z wykładowców, który przez pięć lat miał z nim bliski kontakt.

W 1840 roku, w Turynie, Jan otrzymał święcenia niższe, w 1841 roku, w Wielki Post, został diakonem, a w maju tego samego roku rozpoczął rekolekcje, by zostać księdzem. Warto przypomnieć kilka jego myśli i postanowień z tamtego okresu modlitwy i przygotowań. Spisał je w starym, sfatygowanym notatniku, który przechowywał do końca życia.

„Żaden ksiądz nie idzie sam do Nieba ani Piekła. Bez względu na to czy jest dużej wiary czy małej, zabiera wiele innych dusz ze sobą. Jeśli chodzi o zbawienie dusz, będę zawsze gotowy, by się upokorzyć, by cierpieć i działać.” „Będę nieść wszędzie słodycz i łagodność mojego patrona, świętego Franciszka Salezego.” „Praca to najpotężniejsza broń przeciwko pokusom duszy, dlatego nie będę spał dłużej niż cztery godziny dziennie.”

Pierwszego dnia po święceniach Jan odprawił swoją pierwszą Mszę świętą w kościele pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu. Chciał, żeby była cicha, skromna, by mógł całą duszą podziękować Bogu, który w ten sposób ukoronował jego dziecięce marzenia. Przez całą Mszę świętą po głowie krążyła mu myśl o stadku ze snu, które czekało na niego gdzieś, w danej przez Boga przyszłości. W ważnej chwili Konsekracji poprosił więc Boga o łaskę zdobywania dusz.

W następny czwartek – w Boże Ciało – spełnił prośbę swoich przyjaciół i bliskich i odprawił sumę w Castelnuovo. Potem na plebanii odbyło się wielkie święto, na które zaproszono wszystkich krewnych, dobroczyńców i duchownych z pobliskich parafii. Wszyscy z całego serca mu gratulowali, ale świeżo upieczony ksiądz był rad, kiedy wszystko wreszcie się skończyło i został sam z matką. Pod nocnym niebem szli pieszo do domu w Becchi, a każdy krok przynosił im nowe wspomnienia. Tak wiele marzeń, tak dużo nadziei – często poddawanej próbie – a teraz, wreszcie, wspaniałe spełnienie. A wraz z nimi silna, ale łagodna, kobieca dłoń, która prowadzi go przez wszystkie przeciwności losu, przez wszystko, co zdawało się niemożliwe – ukochana dłoń matki, idącej u jego boku. Jej serce było tak przepełnione szczęściem, że brakowało jej słów.

Znów byli w domu – małej chatce, w której spędził dzieciństwo. Matka zapaliła świeczkę, przygotowała wszystko na nadejście nocy, potem razem uklękli do wieczornej modlitwy. Kiedy wstali, Małgorzata, która przez cały dzień milczała, ujęła jego dłonie.

– Janku – powiedziała. – Teraz jesteś księdzem i każdego dnia spotka cię szczęście odprawiania Mszy świętej. Ale zapamiętaj jedno: celebrować Mszę świętą to znaczy połączyć się z Ukrzyżowanym i zacząć cierpieć. Na początku tego nie zauważysz, ale z upływem czasu zrozumiesz, że mam rację. Wiem, że codziennie będziesz się za mnie modlił. To wszystko, o co proszę. Odtąd myśl tylko o zbawieniu dusz.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.