Rozdział drugi. Pobożny braciszek

„Chcę zostać zakonnikiem”

Pewnego dnia Franciszek Forgione, chłopiec skupiony i rozmodlony, usłyszał w czasie nabożeństwa w kościele kazanie o świętym Michale Archaniele. Kazanie głosił Giuseppe Orlando, młodziutki kapłan z Pietrelciny. Kazanie to rzuciło pierwszy promień światła na jego powołanie.

Parę lat później, jako ojciec Pio, spotykając księdza Giuseppe Orlando, wyznał mu:

– To, że jestem kapłanem zawdzięczam tobie. Gdy słuchałem twego kazania o świętym Michale Archaniele, w pewnym momencie poczułem w sercu „powołanie”.

Franciszek mógł mieć wtedy może dziesięć lat. W tym momencie odczuł wyraźne i silne wołanie Boga do życia konsekrowanego.

Lecz wtedy nic jeszcze nie powiedział swoim rodzicom. Wolał poczekać na dogodną okoliczność, która pchnęłaby go do wyjawienia swojego powołania.

Był wtedy rok 1898. W tym czasie wstąpił do zakonu kapucynów w Morcone młodziutki mieszkaniec Pietrelciny, Rodolfo Masone, wywodzący się ze znakomitej rodziny. Przybył do Pietrelciny, by chodzić po kweście, zbierając jałmużnę w całej okolicy, po miasteczkach i wioskach. Braciszek miał na imię Kamil, miał rozłożystą brodę, nosił torbę na ramieniu, zawsze potrafił być życzliwy dla innych.

Charakterystyczna jest, jak wiadomo, postać zakonnika kwestarza u kapucynów. Trudno nie pamiętać wspaniałych postaci świętych: Feliksa z Cantalice, Serafina z Montegranaro, Ignacego z Laconi, i jeszcze wielu innych. Skromni i dzielni, niezmordowani i pogodni, bracia kwestarze kapucyni zapisali się na chlubnych stronach historii świętości seraficznej, tej najpokorniejszej i najbardziej heroicznej.

Tego ranka brat Kamil przybył także na Piana Romana, a mama Maria Giuseppa dała mu w jałmużnie znaczną ilość zboża. Jeszcze tylko kilka słów pozdrowień, kilka zapewnień o modlitwie, po czym brat Kamil oddalił się ze swoim słodkim ciężarem jałmużny.

Franciszek był obecny przy całej scenie. Wpatrywał się w poczciwego braciszka i nie odrywał wzroku od niego, aż do momentu kiedy ten opuścił dom. Potem otrząsnął się i, zwracając się do ojca, rzekł zdecydowanym tonem:

– Tato, chcę zostać zakonnikiem.

Dla ojca było to wyznanie zupełnie nieoczekiwane i nie mniej kłopotliwe. Poza tym, trudno było w tym wieku wytrwać w powołaniu. Dlatego też, na słowa Franciszka, ojciec najpierw zaniemówił, potem zamyślił się.

Tymczasem mama, która stała obok, podeszła do nich i natychmiast wtrąciła się do rozmowy zwracając się do syna:

– Zgoda, Franciszku, ale zostań zakonnikiem w Paduli, tu blisko, w ten sposób często będziemy cię widywać.

W Paduli, położonej w niewielkiej odległości od Pietrelciny, był zakon braci mniejszych, dobrze znany w okolicy.

– Nie – odparł zdecydowanie Franciszek – ja chcę zostać zakonnikiem z brodą.

W ten sposób Franciszek, niemal przez przypadek, wyjawił bliskim sekret o powołaniu Bożym, które już od pewnego czasu czuł w sercu. Oczywistym wydaje się, że to właśnie „broda” brata kapucyna wprawiła go w osłupienie. Ta broda brata Kamila była niemal znakiem dla małego Franciszka, tym właśnie oczekiwanym znakiem ujawniającym dar seraficznego powołania. Bo czy może nie zostało potwierdzone, że kapucyna zazwyczaj poznaje się po brodzie, jako, że bywa ona wyrazem czegoś czcigodnego a zarazem tajemniczego? Albo też, czy może nie należy sądzić, że zakonnicy z brodą – kapucyni – przez to, iż najbardziej pokutujący i żyjący w największej surowości, byli przez to ulubieni przez Franciszka, który już wtedy dążył do szczytów doskonałości?

Jakkolwiek było, od tego dnia w domu Forgionów zaczęto coraz częściej mówić o seraficznym powołaniu Franciszka. Z czasem te sprawy będą nabierały właściwego kierunku i zaowocują daleko idącymi konsekwencjami dla rodziny.

Ojciec w Ameryce

Nawet jako starzec, ojciec Pio powtarzał z wielkim wzruszeniem:

– Żeby umożliwić mi realizację powołania, mój ojciec dwukrotnie przemierzał ocean.

By wstąpić do nowicjatu kapucynów, konieczne było ukończenie gimnazjum. Ale gdy przyszło posłać Franciszka do szkoły, ojciec spostrzegł, że nawet umiarkowany miesięczny wydatek pięciu lirów, żeby zapłacić za książki i nauczyciela, za bardzo ciążyłby na rodzinie. Dochody ze zbiorów i sprzedaży owoców pracy na roli nie wystarczyłyby na pokrycie tej stałej miesięcznej opłaty. Ojciec Grazio powziął więc silne a zarazem szlachetne postanowienie wyjazdu do Ameryki, by zapewnić niezbędne pieniądze. Czego nie byłoby w stanie zrobić kochające serce ojca?

Przypłynął do Stanów Zjednoczonych, gdzie z łatwością znalazł pracę na farmie. Pracowity i wielkoduszny, dał się polubić i wkrótce został szefem robotników.

Od czasu do czasu przesyłał czeki do domu, informował systematycznie rodzinę, a będąc daleko, interesował się sprawami kraju, wioski, rodziny, i zawsze pragnął być informowany.

Tym, kto utrzymywał kontakty z ojcem, był Franciszek. Także i w tym był pilny i pełen troskliwej gorliwości.

Pisał do niego informując, jak sobie tego życzył, o sprawach związanych z domem, gospodarstwem, o nowościach z kraju. Przekazywał mu wiadomości od mamy i braci. Przesyłał pozdrowienia i życzenia, by wracał „cały i zdrowy”, i nie omieszkał zapewniać go o nieustannie kierowanych modlitwach do pięknej Panny.

Staranny i uczuciowy, Franciszek w tych listach okazuje się również głęboko uprzejmy i delikatny: zwracał się do ojca przez „wy”, podpisywał się „wasz najposłuszniejszy syn”, a w zakończeniu listu prosił o błogosławieństwo.

Uznanie dla ciężkiej pracy, synowska miłość do tak wielkodusznego ojca, poczucie wdzięczności i szacunku dla tego, który dał mu życie, duch wiary, pokory i uległości ojcu ziemskiemu, który jest odbiciem i przedstawicielem Ojca Niebieskiego; wszystkie te uczucia nosił Franciszek w sercu i okazywał je, pozostawiając przepiękny przykład ludzkiej i chrześcijańskiej postawy w stosunkach między synem i ojcem.

Od nauczyciela do nauczyciela

Na początku nauki w gimnazjum, Franciszek został posłany do szkoły profesora Domenico Tizzano.

Przeciwnie do oczekiwań, Franciszkowi jednak nie szło w nauce, nie radził sobie, nie mógł się odnaleźć. Także profesor zdecydowanie i szorstko wydał swój negatywny osąd, kiedy mama Giuseppa zapytała o wyniki:

– Pani syn jest kawałem osła. Lepiej byłoby posłać go z baranami na pastwisko.

Rozczarowanie i przerażenie dla biednej matki. Jak to? Franciszek był tak pojętny i pilny pod każdym względem! Co mogło się za tym kryć?

Tajemnica została wyjawiona przez przyjaciółkę Forgionów, Liberę Venturelli, która poświadczyła, iż Franciszek nie uczęszczał chętnie do szkoły Tizzana, ponieważ ten kiedyś był księdzem, a teraz zamieszkał z kobietą: ta przerażająca prawda ciążyła tajemniczo na Franciszku i udaremniała mu jakiekolwiek postępy w nauce. Fakt ten, po ludzku niewytłumaczalny, lecz niezwykle znaczący, by zrozumieć obieg łaski i grzechu między świętobliwymi i grzesznymi członkami Ciała Mistycznego jakim jest Kościół.

Matka, pod natchnieniem łaski Bożej, postanowiła zmienić mu nauczyciela, i udało jej się uzyskać na to zgodę u profesora Angelo Caccavo, bardzo znanego w okolicy.

Zmiana szybko przyniosła pożądane skutki: Franciszek szybko się poprawił i niewiele było potrzeba, gdyż okazał się zdolny, zdyscyplinowany i pilny, szanowany przez nauczyciela i kolegów.

Miejscem, gdzie najczęściej udawał się by się uczyć, i gdzie prawie niemożliwe było by ktoś mu przeszkodził, był pokój „na wieżyczce”. Kiedy jednak szedł w pole, by pomagać w pracach na roli, w przerwach oddalał się, aby uczyć się pod drzewami.

Nierzadko, by dostać się do szkółki wiejskiej z Piana Romana musiał pokonać długą drogę w słońcu bądź deszczu.

Istnieją liczne świadectwa tych, którzy widywali zawsze uprzejmego i skupionego Franciszka przemierzającego wiejskie dróżki z książkami pod pachą, by zdążyć na czas na zajęcia. Przywiązywał dużą uwagę także do punktualności.

Pewnego razu, jedna przyjaciółka rodziny Forgione, widząc Franciszka przechodzącego przed jej domem, zawołała go:

– Franciszku, Franciszku, podejdź tu na chwilkę!

Lecz chłopiec, nawet nie zatrzymując się, odparł:

– Nie, nie mogę, muszę iść do szkoły.

Kiedy owa przyjaciółka spotkała mamę Giuseppę, nie mogła zrobić inaczej jak tylko jej pogratulować:

– Twój syn jest naprawdę porządnym chłopcem, mój natomiast sprawia mi dużo przykrości.

Ziemniaki, kabaczki i nauka

Często zdarzało się, że Franciszek musiał zostać w domu sam, podczas gdy wszyscy domownicy byli w polu. Wtedy sam przygotowywał sobie coś do jedzenia, by później znów kontynuować naukę.

Naturalnie, zadowalał się byle czym; nigdy się nie uskarżał i zawsze był pogodny mając przed sobą tak ubożuchny stoliczek.

Niektórzy z sąsiadów donosili, że Franciszek jadał zazwyczaj porcyjkę ziemniaków lub kabaczków, owoce mozolnej pracy rodziców, które przynosili z pola.

Po jedzeniu, Franciszek, pogodny i obowiązkowy, udawał się na „wieżyczkę”, zupełnie samiutki, unikając w ten sposób roztargnienia czy też towarzystwa, które by mu przeszkadzało.

W ten sposób mijały w większości jego uczniowskie dni: dom, szkoła, kościół, w takim porządku. Był przy tym wytrwały, staranny i konsekwentny.

Z pewnością nie można powiedzieć, żeby ta obowiązkowość u niespełna piętnastoletniego chłopca była czymś powszechnym. Wszystkie naturalne cnoty, jakie posiadał i praktykował, wyjątkowo nas zaskakują.

Jest u Franciszka prawość moralna, poczucie obowiązku, powaga w zachowaniu, które to cechy wyrażają nieprzeciętną dojrzałość w jego poglądach na życie i w ocenie ludzi i rzeczy.

Jest przykładem dla młodzieży, wzorem dla zwykle nadpobudliwych nastolatków; przykładem obowiązkowości i dokładności dla studentów; wzorem dla dzieci, wezwanych do uległości, szacunku i miłości względem rodziców. Franciszek uczy nas tego wszystkiego również dzisiaj i będzie uczył zawsze, ku wsparciu tych wszystkich młodych, którzy pragną sami się wybawić „z tego świata ciemności” (Ef 6, 12), żyjąc „według Ducha”, a nie zaś „według ciała” (Rz 8, 8), strzegąc czystości serca, dążąc do rzeczy szlachetnych i wielkich, do rzeczy wiecznych i Bożych, do „tego, co w górze” (Kol 3, 1).

Dwa brzydkie psikusy

Jak wiadomo chłopcy miewają często złośliwe upodobanie do stwarzania kłopotliwych sytuacji innym kolegom, szczególnie tym przykładnym i szanowanym przez otoczenie.

Tak też przydarzyło się Franciszkowi. Kilku kompanów postanowiło zrobić mu brzydki kawał, by wpędzić go w kłopoty.

Napisali więc krótki liścik miłosny z podpisem „Franciszek Forgione” i posłali do jednej z koleżanek. Ta z kolei źle go odebrała i natychmiast zaniosła nauczycielowi. O nieba! Nauczyciel – zaskoczony, ale i zasmucony, gdyż nie spodziewał się podobnej rzeczy po swoim najlepszym uczniu – po zajęciach zatrzymał Franciszka w klasie i pokazał mu karteczkę z jego podpisem.

Po czym, nawet nie czekając na odpowiedź, począł okładać go solidnie rózgą, krzycząc:

– Łobuzie! Na co ty sobie pozwalasz…!

Biedny chłopiec nawet nie miał chwili, by wykrztusić słowo obrony czy wyjaśnienia. Mógł jedynie szlochać: „To nieprawda, to nieprawda!”, biegając pomiędzy ławkami, by uchylić się od ciosów.

Kiedy, po pewnym czasie prawda wyszła na jaw, nauczyciel mógł jedynie żałować tego wydarzenia; ale wzrósł w nim podziw dla tego poczciwego i cierpliwego chłopca, który wcale nie miał zamiaru zemścić się za ten fatalny psikus swoich kolegów.

Wyjaśnienie tego faktu było następujące: koledzy chcieli spowodować mały skandalik, który miał zaszkodzić Franciszkowi, gdyż spostrzegli znaczną różnicę między jego i ich zachowaniem w stosunku do kolegów, a w szczególności do koleżanek.

Podczas gdy koledzy znajdowali upodobanie w psikusach i dowcipach, Franciszek był wszędzie absolutnie nienaganny: w szkole, w kościele, na ulicy.

Oczywistym było dla niego, że w towarzystwie dziewcząt należy być skromnym, spuszczać wzrok, nie wchodząc z żadną w poufałości.

Zdarzało się, że to nie on, lecz dziewczynki wpatrywały się w niego, a potem traciły głowy. I nic dziwnego. Franciszek był pięknym chłopcem, o szczególnie ślicznych oczach. Wiele lat później, jego koleżanki wyznały, iż zauroczone jego pięknem i powagą, próbowały zwrócić na siebie jego uwagę.

Jednej udało się nawet wrzucić mu do kieszonki bilecik z wyznaniem miłosnym. Doprawdy, porządek rzeczy się poprzestawiał!

Zaś Franciszek zupełnie się o te sprawy nie troszczył; nie dostrzegał ich i nie chciał dostrzegać. W ten sposób tłumaczy się jego staranie o zachowanie dziewiczej czystości przez całe życie.

Po raz drugi, tuż przed wstąpieniem do zakonu, wycięto mu innego psikusa. Jeden z kolegów puścił w obieg plotkę, że Franciszek zalecał się do córki zawiadowcy stacji. Plotka dotarła aż do prałata, który przedsięwziął drastyczne środki zaradcze, wykluczając Franciszka z grupy ministrantów i zakazując mu służyć tak do Mszy świętej jak i do innych nabożeństw. Franciszek natomiast nie domyślał się powodu i tak przez miesiąc widywał zasmuconego prałata, szorstkiego w stosunku do niego, nie mogąc niczego wytłumaczyć.

Całe szczęście, że proboszcz przeprowadził krótkie śledztwo i cała prawda o psikusie wyszła na jaw!

Wtedy proboszcz wytłumaczył Franciszkowi powód swojego surowego zachowania, ponownie przyjął go do grupki ministrantów i, aby zrekompensować bolesną karę, darmo skompletował mu wszystkie dokumenty niezbędne do wstąpienia do zakonu.

„Dwie siły rozdzierały mi serce”

Tymczasem zbliżała się chwila wstąpienia do nowicjatu kapucynów w Morcone w Benevento.

W duszy Franciszka następowały jeden po drugim, momenty światła i bolesnej ciemności. Skoro jako mały chłopiec był zawsze baczny i rozważny, również w błahych sprawach, o ile bardziej musiał być teraz, gdy od tej decyzji miało zależeć całe jego życie. Czuł, że musi działać z wielką rozwagą i statecznością.

Sam później wyjawił dramatyczność tej ostatecznej decyzji, jeszcze przed wstąpieniem do nowicjatu, mówiąc:

– Dwie siły rozdzierały mi serce.

Jakie? Z jednej strony miłość do Boga, któremu pragnął oddać się bez zastrzeżeń, bez ograniczeń, a z drugiej przywiązanie do stworzeń, które przyciągały go wraz z ich powabami.

Walka wewnętrzna nie była ani krótka ani bezbolesna.

Franciszek przeczuwał ograniczoność i mierność stworzeń, pojmował ich nietrwałość i zawodność. Z drugiej jednak strony natura nie zaprzestawała domagać się swoich praw do rozkoszowania się radościami życia, buntując się przeciwko wybraniu stanu duchownego, który pociągał za sobą wyrzeczenia i poświęcenia na całej linii.

Istota dramatu była więc bardzo jasna w jego umyśle: powołanie z jednej strony, przywiązanie do tego świata z drugiej.

Franciszek nie robił sobie złudzeń, że może łatwo przezwyciężyć to rozdarcie. Obawiał się, jak często to się zdarza, że siła zmysłów z biegiem czasu może przezwyciężyć duszę i zagłuszyć dobre ziarno Bożego powołania.

Przez ustawiczną modlitwę i rozważania, Franciszkowi w końcu udało się osiągnąć wewnętrzny spokój. Sam później przypisywał to postanowienie mocy, którą Bóg mu udzielił, „by opuścić świat i drogę wiodącą do potępienia, a poświęcić się całkowicie służbie Bożej”.

Wszystko to było przypieczętowaniem cudownego zatopienia się w Bogu, którym został obdarowany podczas pewnego rozmyślania.

W tym uniesieniu zobaczył postać, niezwykle majestatyczną i piękną, która wzięła go za rękę i zaprowadziła na pole, gdzie stały dwa wojska: jedno anielskie, a drugie szatańskie.

Pomiędzy tymi dwoma wojskami pojawiła się postać monstrualnych wymiarów, tak olbrzymia, że wydawała się niczym góra.

Franciszek poczuł, że przewodnik, który trzymał go za rękę, popycha go, by wkroczył do walki z bezkształtnym potworem.

Początkowo wycofuje się przepełniony trwogą i przerażeniem. Lecz później, podtrzymywany przez przewodnika, przystępuje do walki.

Starcie było straszliwe, ale ostatecznie Franciszek wychodzi zwycięsko, a olbrzym wraz z szatańskim wojskiem, zdesperowany, rzuca się do ucieczki, podczas gdy aniołowie się weselą.

Wtedy przewodnik kładzie na głowie Franciszka świetlistą koronę i mówi:

– Mam przeznaczoną dla ciebie inną koronę, jeszcze piękniejszą, pod warunkiem, że zawsze będziesz walczył z tym osobnikiem, z którym walczyłeś przed chwilą. Będzie on często powracał, znienacka, żeby odzyskać utracony honor. Walcz dzielnie i nie wątp w moją pomoc.

„Nie należysz już do mnie”

Po tym niezwykłym widzeniu, Franciszek odzyskał głęboki spokój ducha. Teraz miał już tylko jedno pragnienie: zerwać definitywnie i jak najszybciej ze światem.

Natychmiast złożył prośbę o przyjęcie na ręce ojca prowincjała kapucynów. Został przyjęty i ustalono datę wstąpienia do zakonu na 6 stycznia 1903 roku.

Wewnętrzny głos, wyraźnie usłyszany podczas dziękczynienia po Komunii, utwierdził go w dokonanym wyborze i umocnił w zapale ducha.

Na dzień przed wyjazdem Franciszek doświadczył ostatniej głębokiej i męczącej udręki. Była to konieczność rozstania się na zawsze z rodziną. Tak bardzo ich kochał! Jakże ich opuścić? Ta myśl wstrząsała nim do głębi.

W nocy Franciszek doznał nieoczekiwanego pocieszenia w formie niebieskiego widzenia: Pan Jezus i Najświętsza Maryja Panna ukazali mu się i dodawali odwagi zapewniając, że jest ich ulubieńcem i że powierzają mu wielką misję znaną tylko Bogu i jemu. Pan Jezus położył mu dłoń na głowie, przekazując szczególną siłę w znoszeniu zbliżającej się nieuchronnej rozłąki z rodziną.

Rankiem, wraz ze swoim mistrzem i z dwoma innymi aspirantami do życia duchownego, Franciszek wyjechał z Pietrelciny w kierunku Morcone. Był spokojny i umocniony nocnym widzeniem; ale któż zdoła wyrazić męczarnie serca w momencie, gdy żegnał się z matką i rodzeństwem?

Matka była nie mniej heroiczna. W chwili gdy go żegnała wypowiedziała następujące słowa płynące z głębokiej wiary:

– Od tej pory nie należysz już do mnie, lecz do świętego Franciszka.

Być może chciała dorzucić jeszcze kilka innych słów, ale płacz ścisnął ją w gardle i zabrakło jej sił.

Kiedy później ojciec Pio wspominał swoją mamę, zawsze mówił: „moja święta mama”. I nie bez racji. Rzeczywiście mama Giuseppa była kobietą nieprzeciętnej wiary, pokorną i głęboko mądrą, wielkoduszną i powszechnie lubianą. Dostąpiła więc łaski i zaszczytu posiadania niezwykłego syna.

„Żaden habit nie wydawał mi się piękniejszy”

W odosobnionym i mistycznym klasztorze w Morcone, Franciszek i inni zostali ciepło przyjęci przez braci. Zjedli posiłek, obeszli siedzibę klasztoru, rozległy ogród i ujmujący kościółek poświęcony Matce Bożej Łaskawej. Po czym mistrz Caccavo powrócił do Pietrelciny, zabierając ze sobą jednego z dwóch aspirantów, jeszcze nieletniego, podczas gdy Franciszek i drugi kandydat zostali w klasztorze.

Franciszek przybył więc do tego tak upragnionego miejsca, by przynależeć do Chrystusa i Ojca Serafickiego, w codziennym trudzie konsekwentnego i gorliwego uświęcania się.

Dwa tygodnie później, 22 stycznia, w obecności całej wspólnoty braci, przywdział uroczyście habit i rozpoczął pierwszy rok nauki, gdyż uprzednio zdał pomyślnie egzamin przeprowadzony przez przełożonego i został zakwalifikowany do nowicjatu.

Odziany w habit świętego Franciszka, uszyty w formie krzyża, czuł, że od tego momentu jego życie powinno być „przybite do krzyża z Chrystusem” (Gal 2, 19), na podobieństwo żywota Biedaka z Verny, obdarzonego stygmatami.

A tenże habit powinien być nędzny i szorstki niczym krzyż, jak razu pewnego ujął to sam ojciec Pio.

– Gdybyście wiedzieli jak nędzny habit przywdziałem, wtedy, w roku 1903… A mimo to, żaden inny nie wydawał mi się piękniejszy od tego. Był strojem Nędzy, strojem Nędzarza. Był przyodziewkiem pokutnika. Był odzieniem Krzyża, mundurem Milicji Serafickiej!
Ojciec Pio zawsze będzie gorąco miłował habit duchowny. Nosił go ciągle, dniem i nocą. „Habit świętego Franciszka”, tak właśnie go nazywał, i nosił z taką wiarą i miłością! Kiedy – około 1968 roku – wnoszono habit świętego Franciszka do San Giovanni Rotondo, zaledwie ojciec Pio ujrzał relikwię, wzruszył się głęboko, uklęknął przed nią, uczcił całując z zapałem i łzami.

Od dnia obłóczyn, Franciszek Forgione rozpoczął nowe życie, przybierając imię brata Pio z Pietrelciny. Był jeszcze bardzo młody, nie ukończył nawet szesnastu lat.

„Albo pokuta, albo piekło”

Na drzwiach nowicjatu kapucynów w Morcone, od wewnętrznej strony widniał poruszający napis, zdolny wstrząsnąć każdego, ktokolwiek tam wchodził: „albo pokuta albo piekło”.

Napis ten ujawniał zasadniczy charakter nowicjatu: wzbudzić pragnienie ofiary w wybrańcach Bożych.

Życie duchowne jest w istocie dla wytrwałych i wielkodusznych, nie zaś dla nikczemnych i letnich. Jest przeogromnym darem, ale i wymaga wielkiego męstwa.

W nowicjacie kapucynów z Morcone, jak sami starsi zakonnicy przyznają, twarda a czasami nadmiernie surowa reguła narzucana była w wyjątkowy sposób. Lecz to właśnie ten skrajny rygor przyciągał aspirantów. Nowicjat w istocie był zawsze przepełniony. Wabił zdrowych i śmiałych młodzieńców.

Nędzna i surowa cela, twarde łóżko, na którym się spało w ubraniu, marne i mało pożywne jedzenie, klasztor zimny, a zimą wręcz mroźny, sen przerywany o północy modlitwą nocną, chodzenie w sandałach na bosych stopach, stosowanie „dyscypliny” trzy razy w tygodniu (czyli okładanie się batem po nagim ciele, rozmyślając o męce Jezusa) poszczenie przez trzy Quaresime (1) ponadto we wszystkie piątki roku, spędzanie na wspólnej modlitwie kilku godzin dziennie, resztę na modlitwach prywatnych (nawet robiąc przepiórkę), zachowywanie bezustannej ciszy, poświęcanie krótkiego czasu na wspólną rekreację, chodzenie zawsze ze spuszczonymi oczami po klasztorze i na zewnątrz: wszystkie te zasady i praktyki surowości wypełniały życie młodych nowicjuszy, którzy musieli pozwolić się kształtować swojemu mistrzowi duchownemu w coraz pełniejszym zapieraniu się „dawnego człowieka” (Rz 6, 6).

Rozmyślania nad Ewangelią, nad Męką i Śmiercią Jezusa oraz nad życiem świętego Franciszka, wykłady o Regule, liturgii i o dobrym zachowaniu stanowiły solidne wsparcie szkieletu modlitwy i pokuty, a wszystko to miało na celu zaprowadzić nowicjusza do doskonałego zjednoczenia z miłością Jezusa ukrzyżowanego, na przykładzie i po śladach Serafina z Asyżu.

Nienaganny nowicjusz

Mistrz nowicjatu, to znaczy ten, który miał zaleconą formację duchową młodych nowicjuszy, mawiał, że brat Pio był „nienagannym nowicjuszem”.

Jeśli pomyślimy o nadzwyczajnym rygorze życia w nowicjacie, po czym dodamy do tego informację, że brat Pio był nowicjuszem „nienagannym”, możemy wyobrazić sobie sumienność w zdążaniu do doskonałości i szereg trudów jakie brat Pio musiał ponosić na pierwszym roku.

Bycie nienagannym oznaczało, że każda, nawet najmniejsza reguła życia nowicjusza była przez niego przestrzegana z całkowitą i nieskazitelną dokładnością.

Na przykład, chodzenie ze spuszczonym wzrokiem było przestrzegane przez niego zawsze, bez zastrzeżeń i bez ustępstw. Nawet kiedy mama przyszła go odwiedzić i przyniosła mu mały prowiant, co podyktowało jej matczyne serce, brat Pio, rozmawiając z nią miał cały czas spuszczone oczy, a dłonie schowane w rękawach.

Matka nie odebrała tego dobrze, odeszła ze ściśniętym sercem. Nie potrafiła zrozumieć takiej postawy, gdyż Franciszek nigdy nie zachowywał się w ten sposób.

– Gdybym wiedziała, że będzie się tak zachowywał – rzekła – wcale bym tam nie poszła.

Kiedy mama Peppa opowiedziała to wszystko ojcu Grazio, który właśnie powrócił z Ameryki, ten aż podskoczył i zdecydował natychmiast pójść i przyprowadzić Franciszka zanim zupełnie zniszczy sobie zdrowie w zakonie, albo zupełnie „zgłupieje”.

Gdy ojciec Grazio przybył do klasztoru w Morcone, trzeba było włożyć wiele trudu by zrozumiał, że brat Pio zachowywał się w taki sposób jedynie przez wierność dyscyplinie nowicjatu, a nie dlatego, że słabuje na zdrowiu czy „głupieje”.

Pewnym jest, że brat Pio był nieprzejednany i całkowicie oddany w swej gorliwości. I rzeczywiście nie akceptował żadnych półśrodków. Zaparcie się siebie, umartwianie zmysłów, cierpliwość i wytrwałość, skrupulatna dokładność: wszystko to było na poziomie maksymalnego wytężenia, nawet jeśli było ożywione głęboką pobożnością i uprzejmością.

Skwapliwość w posłuszeństwie – przykładowo – uwidaczniała się w ten sposób, że gdy przełożony wydawał rozkaz, to zanim jeszcze skończył, brat Pio już znikał, by wypełnić polecenie. Żadnych kompromisów czy przeciętności. Cały się oddawał, do końca, bez wytchnienia. W ten sposób brat Pio przygotowywał się do ślubów, które musiał złożyć po ukończeniu roku nowicjatu.

22 stycznia 1904 roku, w piątek, pod wejrzeniem Matki Bożej Łaskawej, brat Pio poświęcił się Bogu jako ofiara, składając trzy śluby, posłuszeństwa, ubóstwa i czystości, w ślad za świętym Franciszkiem, Ojcem Serafickim.

Ku kapłaństwu

Po ukończeniu nowicjatu brat Pio podjął naukę przygotowującą do kapłaństwa.

Na początek został posłany do klasztoru Sant’Elia w Pianisi (Campobasso). Liczne będą klasztory, do których się uda by kontynuować naukę. W tych czasach nowicjusze posyłani byli tam, gdzie wcześniej byli ich profesorzy.

Tak też brat Pio, podczas sześciu lat przygotowań do kapłaństwa, był sukcesywnie posyłany do: Sant’Elia w Pianisi, do San Marco la Catola (Foggia), do Serracapriola (Foggia), do Montefusco (Avellino).

We wszystkich tych klasztorach życie duchowe toczyło się niemal identycznie: wszędzie ta sama surowość, ubóstwo, wyobcowanie, harmonogram dnia i zwyczaje typowe dla tradycji kapucyńskiej, które brat Pio dobrze wpoił sobie w nowicjacie i o których już nigdy nie zapomni, nawet w późnej starości.

Jego sumienność w nauce, nie ma co mówić, była bardzo gorliwa. A jeśli do wysiłku jaki wkładał, by być jak najwierniejszym surowości kapucyńskiego życia dochodzącego aż do skrupulatności, dorzucić gorliwe przykładanie się do nauki, łatwo zrozumieć dlaczego brat Pio zaczął poważnie słabnąć na zdrowiu.

Przełożeni zatroskani o jego zdrowie zezwalali mu na spędzanie krótkich okresów wypoczynku w jego rodzinnej miejscowości, w nadziei, że zdrowe tamtejsze powietrze wzmocni jego siły.

Mimo niepewnego zdrowia, brat Pio uczył się, robiąc postępy z godną podziwu wytrwałością, uczęszczając na wykłady lub pracując samotnie, zaliczając egzaminy, nie powtarzając nigdy żadnego roku, by jak najszybciej przybliżyć się do upragnionego celu, do kapłaństwa.

Ktoś inny może by się już zniechęcił, ale brat Pio nigdy. Wszystko u niego szło do przodu, pod znakiem krzyża. Również nauka.

Wśród profesorów byli i tacy, którzy aż do przesady przywiązywali uwagę do błahostek. Taki też był ojciec Giustino di San Giovanni Rotondo, który obsesyjnie cierpiał z powodu drobnostek, do tego stopnia, że odmawiając oficjum trzymał w dłoni kamień, na wypadek gdyby nieopatrznie się zdrzemnął; wtedy kamień upadał i budził go silnym stukiem.

Pewnego razu ten właśnie ojciec Giustino spowiadał brata Pio i trzymał go na klęczkach przez trzy godziny. Kiedy koledzy widzieli jak odchodził, zdumieni, pytali co zaszło; brat Pio odrzekł, że spowiednik wyliczył mu i wyjaśnił wszystkie grzechy, jakie można popełnić w ciągu całego życia…

Modlitwa, łzy i pokuta

Po ukończonym okresie ślubów czasowych, brat Pio został przyjęty do złożenia uroczystych ślubów wieczystych. Uroczystość złożenia ślubów miała miejsce w Sant’Elia w Pianisi, 27 stycznia 1907 roku. Brat Pio miał wtedy prawie dwadzieścia lat.

Jego zdrowie było bardzo niepewne, ale to nie stawiało przeszkód na drodze jego powołania, a wręcz służyło, by ze swej ofiary uczynić rzeczywiste wyniszczenie złożone z doświadczeń i cierpień duszy i ciała.

Może wyda się dziwnym, ale nawet te momenty, które musiał spędzić w rodzimej Pietrelcinie ze względów zdrowotnych były dla niego powodem cierpienia. W rzeczy samej, był tak przywiązany do kapucyńskiej formy życia, że kiedy był poza klasztorem czuł się jak ryba wyciągnięta z wody.

Ta sytuacja zaczęła mu przysparzać subtelnych problemów wewnętrznych, które doprowadziły go do cierpienia okrutnych duchowych prób, jakimi są drobiazgowe wyrzuty, w szczególności te dotyczące Komunii świętej.

Fizyczne wycieńczenie postępowało. Odtąd bezpodstawnie zaczęto uważać go za gruźlika, a nie brakowało i takich, którzy odsuwali się od niego z obawy przed zarażeniem.

Ale pośród tak wielu prób, Pan udzielał mu nadzwyczajnych łask. On sam napisze do swego duchowego przewodnika, ojca Benedykta, zakonnika o wielkiej głębi duchowej: „Jezus zaczął okazywać względy swojemu nędznemu stworzeniu poprzez niebiańskie wizje, już po roku nowicjatu”.

Z pewnością modlitwa brata Pio była zawsze żarliwa, a szczególnie gorliwe były jego rozważania nad Męką Chrystusa. A towarzyszyły im często obfite łzy, które nie tylko zalewały mu twarz, ale też spadały na klęcznik i podłogę.

Pewnego dnia jego ojciec duchowny zapytał go o powód tego płaczu, na co brat Pio odparł:

– Opłakuję moje grzechy i grzechy wszystkich ludzi.

Modlił się dużo, także poza godzinami wspólnych modlitw. Natknąć się na niego w chórze, kiedy nie przebywał w celi, było czymś zwyczajnym. Odtąd wielką wagę przykładał do odmawiania Różańca. W jednym z jego postanowień na piśmie czytamy, że każdego dnia odmawiał piętnaście Różańców!

Zdarzyło mu się wejść w zawody z jednym współbratem, Anastasio; kto odmówi więcej Różańców.

Pewnej nocy usłyszał stukot kogoś poruszającego się w celi obok. Zbudził się i pomyślał, że to tylko brat Anastasio może hałasować, czuwając jeszcze i odmawiając Różaniec. Więc również on zbudził się by kontynuować modlitwę różańcową… ciągle współzawodnicząc ze współbratem.

W pewnym momencie, zawołał przez okno brata Anastasio. Ale oto zamiast brata Anastasio na parapecie okiennym pojawił się ogromny czarny pies o brązowych ślepiach. Brat Pio stanął jak wryty, a psisko potężnym skokiem wskoczył na frontowy dach, i znikło. Brat Pio szybko zbliżył się do łóżka, i padł na wpół nieprzytomny. Na drugi dzień dowiedział się, że cela obok, była niezamieszkała, i że brat Anastasio zajmował inną.

Kiedy przebywał w Pietrelcinie, z powodów zdrowotnych, poza przestrzeganiem modlitwy i pilnością w nauce, starał się najlepiej jak mógł przestrzegać reguł życia kapucyńskiego.

Nie zaniedbywał nigdy dyscypliny trzy razy w tygodniu, mimo że w Castello, łatwo mogło to wyjść na jaw, ponieważ chłopcy zabawiali się w śledzenie go.

Ale również młodzi księża utrzymywali, iż przesadza w rygorze i współczuli mu tylko dlatego, że był poważnie chory.

Raz jeden, dla przykładu, musiał oberwać solidną naganę od don Giuseppe Orlando, ponieważ mama Giuseppa skarżyła się, że syn, zamiast w łóżku, wolał spać na ziemi z kamieniem służącym za poduszkę.

Czy zdrowy, czy chory, nie pozwalał sobie na wytchnienie w wyniszczaniu się.

Kapłan i ofiara

Brat Pio pragnął ze wszystkich sił tylko jednej rzeczy: zostać kapłanem. I tym bardziej tego pragnął, im bardziej czuł, że jego zdrowie słabnie.

Odtąd nie miał już nadziei na wyzdrowienie, a nawet śmierć nie miała znaczenia, jeśliby tego chciał Pan Bóg. Pragnął jednak żarliwie móc odprawić choćby jeden raz Mszę świętą, po czym chętnie mógłby umrzeć.

Dowiedział się, że dla poważnych przyczyn zdrowotnych, święcenia kapłańskie mogą zostać przyśpieszone, temu kto złoży o to prośbę. Przełożeni sprzyjali mu w tym, jako że mocno niepokoili się o niego i obawiali nieuchronnego końca.

Brat Pio, już po otrzymaniu święcenia diakonatu 18 lipca 1909 roku, złożył prośbę o przyśpieszenie święceń kapłańskich, i wkrótce otrzymał przychylną odpowiedź.

Zdał egzaminy święceń w kurii biskupiej w Benewencie i został przyjęty do kapłaństwa. W ten sposób doszedł do wigilii upragnionego celu, i przygotowywał się do tego wielkiego dnia przez żarliwą modlitwę, podczas gdy drżenie i radość wypełniały jego młodzieńcze serce.

W końcu 10 sierpnia 1910 roku, w katedrze benewenckiej brat Pio został wyświęcony na księdza przez biskupa Paolo Schinosiego. Była obecna mama, z sercem przepełnionym wzruszeniem, rodzeństwo i prałat z Pietrelciny, don Salvatore Pannullo. Niestety brakowało ojca, który po raz drugi wyemigrował do Ameryki, by sprostać finansowym potrzebom rodziny.

Ojciec Pio nigdy nie zapomni intensywnych doznań, jakich doświadczył w czasie święceń kapłańskich i podczas całego tego niezwykłego dnia. Nie mogło być inaczej, jeśli weźmiemy pod uwagę żarliwe pragnienie, które go popychało i podtrzymywało wśród tysiąca trudności w drodze do tego wydarzenia niezwykłej łaski. Teraz jego serce mogło tylko upajać się błogością kapłaństwa niezatarcie wyciśniętego w jego duszy.

Cztery dni później, w wigilię Wniebowzięcia odprawił swoją pierwszą Mszę świętą w kościele w Pietrelcinie, na ołtarzu Matki Bożej della Libera.

Ojciec Agostino z San Marco in Lamis, jego profesor teologii, miał przemówienie w czasie uroczystości, mówiąc do niego między innymi:

– Masz mało zdrowia, dlatego też nie będziesz mógł być kaznodzieją. Życzę ci jednak byś był wielkim i gorliwym spowiednikiem.

Były to prorocze życzenia, które za kilka lat zaczną się w sposób nadzwyczajny urzeczywistniać.

W tym dniu ojciec Pio ułożył krótką modlitwę, którą można byłoby uznać za zapowiedź świętości kapłańskiej, na poziomie miłości ofiarnej: „O Jezu, moje wytchnienie i moje życie, kiedy dziś unoszę Cię w tajemnicy miłości, błagam Cię bym mógł być dla Ciebie świętym kapłanem i doskonałą ofiarą”.

cdn.

Ks. Stefano Maria Manelli

(1) Dwa posty czterdziestodniowe (od święta Trzech Króli i Wielki Post) oraz jeden dłuższy (od 2 listopada do Bożego Narodzenia).

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Stefano Marii Manelliego Św. Ojciec Pio z Pietrelciny.