Rozdział drugi. Pąsowy liść klonu. Tatarzy, cz. 2

Następnego dnia rankiem, zanim świt rozjaśnił widnokrąg, stary przeor Sadok długo klęczał przed krucyfiksem.

Ręce splótł tak silnie, że aż zbielały mu knykcie, oczy utkwił w postaci Ukrzyżowanego i bezgłośnie poruszał ustami:

„Niech zmartwychwstanie Bóg, a będą rozproszeni nieprzyjaciele Jego. Niech uciekną sprzed oblicza Jego, którzy Go nienawidzą. Jako ginie dym, tak niech przepadną. Jako wosk się rozpływa od ognia, tak niech zginą szatani sprzed oblicza miłujących Boga, żegnających się znamieniem św. Krzyża i z weselem głoszących: Pozdrowiony bądź Krzyżu, Najczcigodniejszy i Ożywiający Krzyżu Pański, który rozpędzasz szatanów mocą na tobie Ukrzyżowanego. O przezacny, o czcigodny, o życiotwórczy Krzyżu Chrystusowy, bądź nam ku pomocy z Przeczystą Bogarodzicą i wszystkimi świętymi na wieki”.

Modlitwę przeora przerwał dźwięk sygnaturki, wzywający zakonników na Mszę poranną. Podźwignął się tedy z kolan i wyszedłszy z celi, skierował do kościoła.

Przyoblókłszy się w zakrystii w szaty kapłańskie, w asyście diakonów Stefana i Mojżesza wyszedł do ołtarza. Przed rozpoczęciem liturgii, po otwarciu mszału, chciał odczytać, jak to było w zwyczaju, których to świętych Kościół wspomina owego dnia.

Lecz gdy zajrzał do księgi, ogarnął go lęk. Oto z pergaminowej karty bił w oczy, nasycony własnym światłem, pozłocisty napis: „Dziś Sadoka i czterdziestu ośmiu braci w Sandomierzu przez Tatarów pobitych”.

Skurcz go jakowyś chwycił za gardło, chciał przełknąć ślinę i nie mógł. Litery tańczyły mu przed oczami. Przetarł je grzbietem dłoni myśląc, iż to pewnie omamienie jakieś, ale napis nie znikał. Próbował go tedy odczytać na głos, lecz ten mu drżał i łamał się.

Zgromadzeni mnisi z niepokojeni patrzyli na przeora nie wiedząc, co też z nim dziać się może. A ów skinął wreszcie na diakona Stefana i wskazując ręką na stronę otwartego mszału, wychrypiał jedno słowo:

– Czytaj…

Młodzieniec wsparł ręce o boki księgi, pochylił się, by lepiej widzieć, i drżąc z przejęcia odczytał:

– Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu braci dominikańskich, w Sandomierzu przez Tatarów pobitych.

Cisza martwa zawisła nad zgromadzonymi. Jedni spoglądali na drugich przerażeni.

Oto cud, oto znak, oto pewność, iż odziedziczą szczęście wiekuiste w Królestwie Bożym, a oni, miast radować się z tego, dyszą ciężko, zdjęci lękiem. Boją się bólu, boją się oddać żywot tak lichy, tak nikczemny, w zamian za nieustające rozkosze rajskich ogrodów.

Aż nagle ową ciszę przerwał czyjś głośny szept, zakończony urywanym szlochem:

– Ale czemu czterdziestu ośmiu, kiedy jest nas czterdziestu dziewięciu braci?

Na tę uwagę podniósł się szmer licznych głosów:

– Właśnie!

– Czemu?!

– Kto ocaleje?!

– Dlaczego tylko jeden?!

Na to Sadok, który już odzyskał spokój, uniósł obie ręce w górę, w geście nakazującym milczenie i rzekł:

– Nie wstyd wam, bracia? Uspokójcie się! Czyż nie widzicie widomego znaku łaski Bożej?! Uspokójcież się zatem. Wszak korony męczeńskie, jakie dziś tutaj przyjąć mamy, to nie tylko wielkie wyróżnienie, nie tylko dowód zaufania okazany nam przez Zbawiciela, lecz również pewność, że dziś jeszcze będziemy w raju. A dlaczego nie znajdzie się tam jeden z nas? Któż to wie?

Znów nastała cisza. Mnisi pochyliwszy głowy czekali, aż przeor pocznie odprawiać Mszę. A on zbliżywszy się do stopni ołtarza głosem mocnym i pewnym rozpoczął modlitwy:

– Introibo ad altare Dei.

– Ad Deum qui letificat iuventutem meam.

„Przystąpię do ołtarza Bożego. Do Boga, który uweselił młodość moją”.

Przez okna prezbiterium wpadła szeroka smuga słonecznego światła, kładąc się pozłocistą plamą na posadzce. Oświetliła głowy stojących przy ołtarzu, tak iż wyglądały, jakby otaczały je promieniste aureole.

I oto naraz do uszu dominikanów dobiegł gwar licznych głosów, szczęk broni, okrzyki, płacz, dzikie wycie, rzężenie konających. To Tatarzy wdarli się bez przeszkód na niechronione wały, a znalazłszy się w mieście, wywlekali z domów znajdujących się tam ludzi. Silnych oddzielali i wiązali, przeznaczając na niewolników, a starych, chorych i dzieci mordowali na miejscu. Kościół Panny Maryi płonął, a ci, co szukali w nim schronu, nie żyli. Żołdacy wlekli później owe ciała pobitych i ciskali je do fosy oddzielającej gród od miasta.

I stało się wreszcie, iż pierwsze ciosy spadły na drzwi kościoła Świętego Jakuba – mocne, dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami – w chwili, gdy stary przeor unosił w górę białą hostię.

Podczas Komunii puściła jedna zawiasa, a gdy wyrzekł: „Ite missa est” – „Idźcie, Msza skończona” – puściła druga, a za chwilę drzwi runęły pod naporem nacierających, otwierając wolny dostęp do wnętrza świątyni.

Mnisi stojący w dwuszeregu na środku prezbiterium spokojnie czekali na razy jataganów, na męczeńską śmierć.

Lecz naraz Mojżesz, subdiakon, stojący przy ołtarzu obok Sadoka, zaintonował pieśń za zmarłych:

– Salve Regina, Mater misericordiae… Witaj Królowo, matko miłosierdzia…

I oto wzniósł się ów śpiew, zrazu nieśmiały, przerywany, ale potężniejący z każdą chwilą, by wreszcie wybuchnąć całą mocą z wszystkich piersi. I odbijał się pogłos od stropu, od surowych nieotynkowanych ścian z czerwonej cegły, powtarzając echem ostatnie sylaby wersów w chwilach przerw.

Zatrzymali się Tatarzy zdziwieni i wylęknieni. Nikt bowiem do tej pory tak ich nie witał, lecz jękiem, skamleniem o litość, bądź obelgami. I żaden nie odważył się podnieść miecza na tych dziwnych, białych zakonników.

Dopiero po pewnym czasie jeden z wojowników zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu prostą, smukłą strzałę i posłał ją z brzękiem cięciwy w stronę śpiewających. I oto dwuszereg się załamał, gdy jeden z zakonników rażony śmiertelnie ową strzałą, która aż po bełt utkwiła w jego piersi, zachwiał się, opadł na kolana, a później runął twarzą do przodu, brocząc szare piaskowe płyty posadzki gęstą, parującą na zimnie krwią.

Teraz jedna po drugiej strzały mknęły ku zakonnikom, a oni padali jak ścięte kłosy. Wreszcie oddział tatarski wyzbył się lęku widząc, iż nie dzieje się nic niezwykłego, iż nie grożą im czary. Dobyto krzywych mieczy i tnąc nimi na prawo i lewo, odrąbując ręce, rozplątując czaszki, uciszono wreszcie ów śpiew dziwny, niepokojący, budzący w ich sercach grozę.

Ale nie wszyscy mnisi spoczęli na środku kościoła. Jeden z nich bowiem, lękiem zdjęty, gdy Msza dobiegała końca, chyłkiem wymknął się i schował na chórze. Stamtąd, ukryty, obserwował wszystko, co się działo, zatykając sobie usta dłońmi, by nie krzyczeć z trwogi.

I oto naraz, gdy wszyscy legli już nieżywi, a Tatarzy rozbiegli się po świątyni i klasztornych zakamarkach w poszukiwaniu łupów, ujrzał, iż aniołowie niebiescy unoszą się nad pobojowiskiem i na nieruchome ciała męczeńskie rzucają palmy, gałązki oliwne i wieńce uplecione z gałązek wawrzynu.

Wówczas zawstydzony zszedł z chóru, a widząc go jakiś spóźniony wojownik, który dopiero co przekroczył próg kościoła, ciął zakonnika mieczem na odlew i pozbawił życia.

Ale chociaż aniołowie wciąż byli w świątyni, to żaden z nich nie zrzucił na to ostatnie martwe ciało ni palmy, ni gałązki, ni wieńca z lauru. I tak wypełniło się dokładnie wszystko, o czym mówił złoty napis w mszale.

***

W zdobytym mieście działy się rzeczy straszne. Krzyki i rzężenie mordowanych, wycie obłąkanych z trwogi, przekleństwa najeźdźców mieszały się ze sobą, czyniąc wrzask nie do opisania. Krew płynęła strugami po ulicach, aż śnieg, rozdeptywany setkami nóg wpół roztajał, przybierając szkarłatną barwę.

W powietrzu czuć było odór krwi i surowego mięsa. Stos ciał w fosie grodowej rósł z godziny na godzinę, tak iż pod wieczór wypełnił ją prawie całą, a na rano była zasypana zupełnie i bez przeszkód po tym makabrycznym moście można było dostać się pod wały grodowe.

Nocą Tatarzy jęli podpalać domy, by grzać się i piec w zgliszczach kawały mięsiwa wykrawane ze zdobycznego bydła, którego sporo wybili na ucztę.

Tymczasem ludzie zamknięci w grodzie patrzyli na te przerażające sceny z wałów pełni wściekłości i świadomi swojej bezsiły.

Ale rychło musieli zająć się samymi sobą, bo skoro tylko pierwszy brzask rozświetlił niebo na wschodzie, poczęli pod wały napływać, najpierw pojedynczo, a później grupami, Tatarzy i Rusini, próbując się dostać do grodu. Około południa rozpoczął się regularny atak, trwający aż do czasu, gdy niebo spowiła zupełna ciemność.

Ręce obrońców mdlały od wysiłku, pot zalewał im oczy, lecz za każdym razem udawało im się odepchnąć owo morze głów, które przypuszczało szturm za szturmem. Nikt nie siedział bezczynnie, nawet kobiety i dzieci brały udział w walce, donosząc obrońcom kamienie i sagany z wrzątkiem.

Tak mijały dnie i noce. Tak minął jeden tydzień i minął drugi. A na początku trzeciego tygodnia Zbigniew, brat Piotra z Krępy, poprosił go o chwilę rozmowy na osobności.

– Czy to ważne, bracie? Widzisz, że tu na wałach jestem nieodzowny.

– Gdyby to nie było ważne, nie zawracałbym ci głowy i nie zabierał czasu. Wiesz o tym dobrze.

– A zatem dokąd pójdziemy?

– Udaj się za mną – powiedział Zbigniew i ruszył w kierunku zamku.

Gdy znaleźli się w jego wnętrzu, Zbigniew miast do komnat, skierował się do podziemi. W wielkiej, sklepionej sali, będącej niejako przedsionkiem lochów, zdjął ze ściany dwie pochodnie i zapaliwszy je, jedną podał bratu.

Schodzili po szerokich, kamiennych schodach, w mroczną głąb. Światło pochodni pełgało po oślizgłych ścianach, na których osiadły gęste kożuchy białych kryształków saletry. Podziemia przytłaczały swą tajemniczością. Grube ściany nie dopuszczały do wnętrza najmniejszego nawet dźwięku, a blask ognia, drżący i rozmigotany, budził po kątach i załomach fantastyczne cienie. Kasztelanowi zdawało się, iż znalazł się raptem w innym, zaklętym świecie, i mimo woli ściszył głos:

– Dokąd mnie wiedziesz, Zbigniewie?

– Zobaczysz – odparł zagadnięty.

Minęli jeszcze jeden zakręt i oto ich oczom ukazała się ogromna komnata. Nie była zbyt wysoka, lecz tak rozległa, iż światło pochodni nie rozjaśniało jej całej i przeciwległy kraniec spowijała nieprzenikniona ciemność.

Zbigniew skierował się ku jej środkowi, a tam, jak zobaczył kasztelan, znajdowała się płytka studnia, na której dnie połyskiwała woda.

– Spójrz, Piotrze. Owa studnia jest podziemnymi kanałami połączona ze wszystkimi studniami w grodzie. Tę ogromną, wspaniałą pracę wykonano bardzo dawno temu. Ponoć jeszcze w czasach księcia Sandomira, przed podbojem naszego sandomierskiego grodu przez polańskich Piastów.

– Tak, widzę, ale po co mnie tu przywiodłeś i po co to pokazujesz?

Westchnął Zbigniew głęboko i ciągnął dalej:

– Owoż ona studnia mówi nam, ile jeszcze wody zostało. Przed rozpoczęciem oblężenia jej lustro sięgało prawie po cembrowinę, a teraz ledwo zakrywa dno. Jeszcze dzień, najwyżej dwa i skończy się zupełnie.

– Dlaczego? Przecież zawsze mówiono, iż grodowych studni nie da się wyczerpać, że sięgają poziomu Wisły i że z niej to przenika do nich woda.

– Obyż to była prawda! Ale sam widzisz, że nie jest… Wody ubywa, bo wyczerpujemy ją szybciej, niż zdąży napłynąć z podziemnych źródeł czy strumieni. Powtarzam: jeszcze dzień, dwa i studnie wyschną!

– Boże, Boże… To już koniec – rzekł Piotr Krępa. – Może czas jakiś da się wytrzymać bez jadła, ale bez wody?

– Tak, nie strzymamy i dwu dni. Po to cię tu przywiodłem, aby owo pokazać. Teraz, gdy znasz sytuację, będziesz musiał podjąć jakąś decyzję.

– Chryste! Jakąś! A jakąż tu można? Muszę poddać gród! Dwa dni wcześniej, dwa dni później, co za różnica?…

Zbigniew się nie odezwał i zapadła pełna napięcia cisza. Piotr usiadł na cembrowinie, objął głowę rękoma i zrozpaczony kołysał się miarowo w tył i w przód. Dopiero po dłuższej chwili począł mówić, ni to do siebie, ni to do brata:

– Nie ma wyjścia, ale ot tak, po prostu iść do Tatarów i powiedzieć po dwu tygodniach walki: „Poddajemy się”? Tego nie można uczynić. To oznacza jedno – wyrok śmierci na nas wszystkich, na zbrojnych, na mieszczan, na kobiety, na dzieci. Śmierci strasznej, w mękach i boleści.

– Trzeba czekać, choćby nawet języki miały nam popękać z pragnienia. Trzeba czekać, aż Tatarzy zaproponują, byśmy się poddali – ciągnął dalej. – Może wówczas uda się wytargować życie jako warunek poddania? A jeśli nawet się nie uda, to przynajmniej nie będę miał wyrzutów sumienia, że nie próbowałem… Co o tym myślisz, Zbigniewie? – zapytał na końcu.

– Myślę, że masz rację, że niczego lepszego, ani mądrzejszego nie da się uczynić.

– Czy ktoś prócz nas dwu wie o tym, co mi powiedziałeś? – zapytał kasztelan.

– Nie, nikt. I lepiej, by nadal pozostało to tajemnicą. Po cóż dodatkowo dręczyć i tak już ponad miarę udręczonych ludzi? Po co doprowadzać ich do rozpaczy albo i czego gorszego? – odrzekł Zbigniew.

– Ale jeśli woda się skończy, nim ja poddam miasto? Co wówczas?

– Nie myśl teraz o tym, Piotrze. Da Bóg, a wszystko się ułoży. Może książę nadciągnie z odsieczą?

– Nie nadciągnie – kasztelan pokręcił głową. – Gdyby miał nadciągnąć, już by tu był. Albo tedy wstrzymują go jakieś ważniejsze niż nasz los sprawy, albo posłaniec nie dotarł do Krakowa.

Wracali w milczeniu. Byli zbyt przejęci grozą położenia, by chciało im się rozmawiać o czymś innym niż o oblężeniu, a o tym ostatnim nie chcieli już mówić.

Wyszedłszy z zamku wpadli znów w wir walki. Naraz Piotr spostrzegł, iż pali się dom, w którym mieszkał. Przerażony pobiegł tam czym prędzej. Halina z piastunką stała na zewnątrz z naręczami ubrań na rękach i z bezsilnością patrzyły w ogień, który z trzaskiem pożerał smolne bierwiona. Przepalony dach zapadł się z łoskotem do środka, wzbijając tumany iskier.

Domu kasztelana nikt nie próbował ratować. Sypano rozmiękły śnieg i lano wodę na zabudowania stojące obok, aby ogień nie rozniósł się po grodzie, chociaż i tak wiadomo było, że wcześniej czy później ogień rozpełznie się wokoło.

Krępa wziął córkę na ręce i zaniósł ją do zamku. Z tyłu za nimi podążała truchcikiem stara, tłusta piastunka, blisko siedemdziesiąt lat licząca. Gdy znaleźli się we wnętrzu książęcego dworzyszcza, kasztelan zwrócił się do niej:

– Pilnujcie mi Haliny, matko. Pilnujcie, jak największego skarbu. Kto wie, co się jeszcze wydarzyć może. Kto wie, co się ze mną stanie. A gdyby doszło do najgorszego, gdyby Tatarzy dostali się tutaj, uciekajcie do zamkowych lochów. Lepiej zginąć tam z głodu w zawikłaniu mrocznych korytarzy, niż oddać życie w boleściach i hańbie.

Staruszka rozpłakała się i przypadła do kolan Krępy.

– Nie opuszczajcie nas, panie! Nie opuszczajcie! Wyście jedyna nasza obrona!

– Nie mogę, matko. Nie mogę. Tam gród na mnie czeka i ludzie, którymi dowodzę.

A widząc, iż Halina lada chwila się rozpłacze, zawołał:

– Nie wolno ci płakać! Rycerską jesteś córką!

Przycisnął ją do serca, a później, nie odwracając głowy wybiegł na dwór.

W obozie tatarskim rosło zniecierpliwienie. Oblężenie się przedłużało, coraz więcej ginęło niewolników, nadzieja na bogate łupy oddalała się.

Rozgniewany Burundaj niczym pantera pomykał po namiocie, wyłamywał z trzaskiem palce i przeklinał z cicha. Czekał na swych dowódców i na ruskich kniaziów, których wezwał tego ranka, by ich zapytać o zdanie.

Gdy przyszli i ustawili się rzędem przy wejściu, kornie chyląc głowy na znak szacunku, rzucił przez zaciśnięte zęby:

– Co czynić dalej?! Zbyt długo tu stoimy. Kto wie, czy nie nadejdzie odsiecz?

– Myślę – powiedział kniaź Roman – że trzeba próbować rozmów z Krępą. On nie głupi, on wie, że już długo nie strzyma, jeśli go książę Bolko nie wesprze.

– No właśnie – powiedział Burundaj. – Jeśli go Bolko nie wesprze.

– Czyż nie widzisz, panie, że się na to nie zanosi? Gdyby tu miała przybyć odsiecz, już by przybyła.

– Tak, tak. Ale Sandomierz to gród mocno warowny. Jadła też im pewnikiem nie brakuje, ni napitku.

– Owszem, wielki Burundaju – ozwał się kniaź Lew – ale przecie Lachy nie są z żelaza, wykruszają się powoli, a ci, co żyją, muszą już być nadludzko zmęczeni. Wciąż brak im snu, wciąż brak czasu, by spokojnie najeść się do syta, odetchnąć pełną piersią, do końca ugasić pragnienie.

– Cóż zatem proponujecie?

Znów ozwał się książę Roman:

– Pójdziemy obaj z Lwem do grodu, namówimy Krępę, żeby poddał Sandomierz.

– I myślicie, że was usłucha? – z niedowierzaniem i z kpiną w głosie warknął Burundaj.

– Może posłucha, może i nie. Próbować warto.

– A zatem próbujcie. Idźcie już, skoro nic mądrzejszego nie macie mi do powiedzenia!

– A co możemy obiecywać Lachom? – zapytał Lew.

– Co chcecie. To wasza sprawa – uśmiechnął się, odsłaniając ostre białe zęby Burundaj.

Tego ranka po raz pierwszy od bardzo dawna nie przypuszczono szturmu na wały. Polacy zdziwieni i zaniepokojeni ową ciszą, czekali na dalszy bieg zdarzeń.

Nie czekali długo. Z obozu tatarskiego, na rosłych, innych niż mongolskie, rumakach wyjechali dwaj kniaziowie ruscy: Roman i Lew haliccy. Krzycząc już z daleka, iż są posłami, zbliżyli się do zawartej bramy grodowej.

Krępa dał znak ręką, by nie strzelać do nich z łuków, ani też ciskać kamieniami i opuścić most zwodzony, by przybywający nie musieli jechać po trupach zalegających fosę. Oto bowiem, jak sądził, nadarzyła się sposobność poddania grodu na jakichś godziwych warunkach.

Gdy przybysze stanęli u wrót, zapytał spoza częstokołu:

– Czego tu szukacie? Czego tu chcecie?

– Rozmawiać z tobą – odrzekli.

– Jeśli się w waszych sercach nie kryje zdrada, to wejdźcie.

Zeskoczyli obaj posłowie z wierzchowców, które przywiązali do rosnącego u wrót krzewu dzikiego bzu czarnego i weszli poza obwarowanie małą furtką, którą Krępa kazał swoim ludziom rozewrzeć.

Rusini bacznie i z ciekawością rozglądali się wokół. Zniszczeń było sporo i obrońcy zmęczeni, ale nic nie wskazywało na to, by gród rychło mógł być zdobyty.

– Pójdźmy na zamek – rzekł Krępa i udał się przodem.

Skoro znaleźli się na miejscu, zapytał:

– Jakież to wieści, czy propozycje nam przynosicie, kniaziowie?

– Nie będziemy kręcić, wprost rzekniem: – Poddaj gród, kasztelanie – powiedział Roman.

Zaśmiał się ochryple Krępa:

– Żarty się was trzymają! Nadłamaliście zęby na Sandomierzu, połamiecie je ze szczętem!

– Albo i nie połamiemy! Ludzi masz zmordowanych, rannych, a i pobitych sporo! Strzymasz jeszcze tydzień, może trochę dłużej i co potem?

– Książę Bolko przybędzie!

– Łudzisz się, kasztelanie? Nie łudź się zatem! Schwytali Tatarzy waszych posłańców i sam Burundaj gardła im poderżnął! – ozwał się na to kniaź Lew.

Piotr Krępa głośno przełknął ślinę, któryś z obecnych przy rozmowie sandomierzan westchnął głęboko, a inny wyszeptał:

– Boże, bądź nam miłościw…

– Tedy widzisz – ciągnął Lew – że darmo wierzgasz. Rychło gród zdobędziemy, a wtedy nie będzie już dla was litości.

– Grozisz?! – krzyknął Zbigniew Krępa.

– Nie, nie grożę. Ja ostrzegam – odrzekł Lew. – Nie udaj głupca, który nie wie, co czynią Tatarzy z opornymi.

– A jeślibym poddał Sandomierz, to co mi obiecasz, książę? – zapytał kasztelan.

– Cóż, puścimy z życiem ciebie i twoją familię.

– To mało!

– A czego chciałbyś nadto?! Winieneś się cieszyć, że całą uniesiesz głowę!

– Poddam gród tylko wówczas, jeśli wszyscy – obrońcy, mieszczanie, kobiety i dzieci będą mogli odejść wolno.

Zaśmiał się na to Roman:

– Nie jesteś aby nazbyt chciwy? Będziesz musiał zapłacić okup. W złocie i w niewolnikach! A ty żądasz, by twoi ludzie mogli odejść wolno!

– Jeśli nie darujecie im życia i wolności, będziemy się bronić dalej! – zawołał z pasją w głosie Zbigniew.

Lew obrzucił go ironicznym spojrzeniem.

– Nie bądźcie, panie, naiwny.

– Tak! I ja to samo myślę, co mój brat. Możecie brać złoto, srebro i wszelki dobytek, ale zostawcie ludzi. Jeśli przyrzekniecie, że wyjdą z grodu żywi i wolni, pomyślimy o tym, czy by go nie poddać! – dorzucił kasztelan.

– Moglibyśmy co najwyżej przyobiecać, że puścimy z życiem twoich zbrojnych – powiedział kniaź Roman. – Cóż cię, panie, obchodzą mieszczanie i ich rodziny? Pośledni to stan, nie masz w ich żyłach szlachetnej krwi. Na sługi się narodzili i na naszych rabów.

– Mniemam, że winieneś się zadowolić, iż sam i twoje krewieństwo cało uniesiecie głowy – dorzucił Lew.

– Zamilczcie! – krzyknął Piotr Krępa. – Com powiedział na początku, mówię i teraz. Albo puścicie nas wszystkich w dobrym zdrowiu i wolno, albo nie mamy o czym ze sobą rozmawiać!

Skinął dłonią na pachołków i dodał:

– Wyprowadźcie książąt do furty. Nie możemy się – widzę – porozumieć!

Na to porwał się Lew i czerwony z wściekłości zawołał:

– Pożałujesz tego, głupcze! Chodźmy, bracie, do naszych!

Lecz Roman nie podniósł się z zydla.

– Uspokój się, bracie – powiedział – i nie obrażaj kasztelana.

– A czy istotnie poddałbyś gród – zwrócił się do Krępy – gdybyśmy przyrzekli, że wszystkich znajdujących się w nim, i waszych i przybyłych tu w poszukiwaniu schronienia, ludzi puścimy wolno?

– Owszem, bo zdaje mi się, że dosyć już rozlanej krwi. Lecz wpierw musielibyście mi przysięgnąć, iż rzeczywiście puścicie wolno nas wszystkich – odrzekł kasztelan.

Na owe słowa, których się nikt nie spodziewał, zapadła cisza, a później jeden z obrońców, stary, wysłużony rycerz zapytał:

– Czy myślisz o tym poważnie, panie Piotrze?

– Wybaczcie, kniaziowie – powiedział Krępa. – Wyjdę z moimi na naradę. – I skinąwszy ręką na zebranych sandomierzan opuścił komnatę.

Gdy znaleźli się sami, wszczął się gwar nie do opisania. Zarzucano kasztelanowi tchórzostwo, dbałość o własną skórę, ba! zdradę nawet! A on siedział z pochyloną głową, milczący i dopiero gdy ucichło nieco, powiedział:

– Nie macie racji, gdy mnie oskarżacie. Jeden jest tylko powód, dla którego myślę o poddaniu naszego grodu.

– Jakiż to powód? – z ironią w głosie zapytał jakiś młodzik z głową obwiązaną płótnem przesiąkniętym zaschłą, sczerniałą krwią.

Krępa wpił się w niego oczyma i wyrzekł głośno i dobitnie, siląc się na spokój:

– Ten tylko, iż kończy się woda.

– Jakże? To niemożliwe! – zakrzyknięto wokół.

– Owszem, możliwe – ozwał się Zbigniew, brat kasztelana, i opowiedział o wszystkim dokładnie.

Zebrani zamilkli spoglądając na siebie z przerażeniem.

– A zatem dalej uważacie, że mamy się bronić? – spytał Piotr z Krępy.

– Nie ma wyjścia!

– Trzeba się poddać!

– Bez wody zginiemy!

Wrócono tedy do komnaty, w której zostawiono Rusinów. Kasztelan wysunął się przed swoich i powiedział:

– Uradziliśmy poddać gród, ale pod warunkiem, jaki wam postawiłem wcześniej, a który macie zaprzysiąc w kościele. Czy jesteście gotowi na to?

Spojrzeli po sobie ruscy kniaziowie i zgodnie odrzekli:

– Gotowi.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Pąsowy liść klonu.