Rozdział drugi. Ogólne spojrzenie na religię angielską, cz. 2

John jest szczerze szczęśliwy w swoim nowym domu. Znajduje w nim wszystko to, co obiecał mu przyjaciel – niezmienne wyznania wiary, udzielanie sakramentów i modlitewnik w niezrównanej angielszczyźnie. Pociąga go skromny ceremoniał, kultura duchowieństwa, muzyka chórów i piękna architektura kościoła, w którym się modli.

Odnajduje tam również coś, co stanowi dla niego daleko ważniejszą wskazówkę, że dokonał właściwego wyboru. Odkrywa autentyczną pobożność członków Kościoła, szczerość, entuzjazm, miłość Boga i samozaparcie. Widzi wspólnoty mężczyzn i kobiet, którzy porzucili wszystko, aby lepiej służyć Jezusowi Chrystusowi, widzi duchownych i damy pracujących pośród biedoty, widzi ogromne i hojne darowizny na obiekty kościelne. Wydaje mu się, że Bóg na setki sposobów położył swą pieczęć na Kościele anglikańskim. Sprawił, że Kościół ten rozrasta się i pomnaża. Ma swoje gałęzie co najmniej we wszystkich krajach anglojęzycznych, a także misje dla pogan. Z jednej strony jest zamożny i szanowany, z drugiej – wierny i autentycznie religijny.

Jego pierwsza wątpliwość, co do Bożego powołania tego Kościoła pojawia się w wyniku kazania, którego wysłuchuje w kościele uniwersyteckim. Kiedy siedzi tam pewnej niedzieli, jest zaskoczony, słysząc, jak kaznodzieja, który jest wybitnym dostojnikiem kościelnym i uczonym, oznajmia otwarcie (jeśli słowa cokolwiek znaczą), że cielesne zmartwychwstanie Chrystusa nie stanowi w swym dosłownym sensie artykułu wiary. Dalej słyszy, że co do kwestii narodzenia Syna Bożego z Dziewicy, postawa Kościoła anglikańskiego nie jest tak wiążąca, aby laikat, a nawet duchowieństwo nie mogli w to nie wierzyć, jeśli zechcą.

John spodziewa się oczywiście, że władze zwrócą w jakiś sposób uwagę na to kazanie, ale poza zaprzeczeniem, jakie biskup diecezji, w której posługuje ów kaznodzieja, zawarł w kazaniu, wygłoszonym kilka tygodni później, nic się nie wydarzyło. Powstało pewne niezadowolenie pośród przyjaciół Johna, pewne szemranie, protest – i sprawa się zakończyła.

Johnowi udało się zatrzymać swoją konsternację dla siebie, ale po wysłuchaniu innego dostojnika swego Kościoła, który proponuje zamianę kazalnic ze swymi braćmi w kapłaństwie – nonkonformistami i stwierdza niemal wprost, że święcenia biskupie to jedynie obyczaj pewnej grupy, nie może dłużej ukrywać swych trudności. Konsultuje się zatem z przyjacielem, duchownym o szerokich sympatiach, ale należącym do stronnictwa Wysokiego Kościoła i otrzymuje następującą odpowiedź:

„Nie możesz być skonsternowany, mój drogi, musisz pamiętać, że ludzie są tylko ludźmi, a zwłaszcza Anglicy, którzy dążą do wolności za wszelką cenę. Zgadzam się z Tobą, że jest to okropnie smutne, iż nasi biskupi nie podejmują żadnego działania i że to skandaliczne, iż takie doktryny mogą być podważane, ale zawsze sobie powtarzam i tobie mówię to samo, że nie dotyczy nas to, co ten czy ów może powiedzieć, dotyczy nas tylko to, co sam Kościół mówi wyraźnie w swoich wyznaniach wiary, swoim modlitewniku i swoich artykułach”.

John oponuje, że kaznodzieje, którzy go zgorszyli, sami deklarują posłuszeństwo wypowiadanym wyznaniom wiary i modlitewnikowi, ale podają ich całkowicie fałszywą interpretację.

„Powiedziałeś to – odpowiada jego przyjaciel – «całkowicie fałszywa interpretacja». Wyznania wiary są dostatecznie jasne, jak przyznajesz. Innymi słowy, Kościół anglikański jako całość jest ortodoksyjny, to tylko jego poszczególni pastorzy są niewierni, a to jest sprawa biskupów, nie twoja, ani nawet moja”.

John nie jest całkowicie usatysfakcjonowany tą rozmową o szkołach myślenia. Wydaje mu się, że duchowny, z którym się konsultował, jest bardziej tolerancyjny, niż to przyznaje, ale na ten moment jego wątpliwości zostały uciszone.

Kiedy jednak kilka miesięcy później, w kolejne dwie niedziele wysłuchał dwóch kazań, z których jedno stwierdzało, że sakrament pokuty to Boża instytucja, konieczna do przebaczenia grzechów śmiertelnych, popełnionych od momentu chrztu, a drugie demaskowało ten sakrament jako bluźnierczą baśń, wymyśloną przez kochających władzę księży, jawne przeciwieństwo czystej Ewangelii Chrystusa, jego trudności umocniły się. Wyruszył więc w podróż do Londynu, aby przedłożyć je słynnemu autorytetowi, znanemu ze swej pobożności, wiedzy i wyrzeczenia się samego siebie.

„Gdzie – zaczyna John – jest świadectwo Kościoła anglikańskiego, o którym tak wiele słyszałem? Rozumiałem, że przemawia on jasno w dyskutowanych kwestiach i rzeczywiście wydaje mi się, że jest dość wyrazisty w tych tematach, które sprawiają mi kłopot – przynajmniej jego modlitewnik jest precyzyjny. Jak zatem jest możliwe, że nie ucisza swych duchownych, kiedy zdradzają wiarę, którą podaje nam do wierzenia?”

Duchowny uśmiechnął się.

„Jest pan na niewłaściwej drodze”, odpowiedział. „Nie wolno patrzeć na Kościół anglikański w tak wąski i ograniczony sposób. Nie jest on odrębny, ale stanowi część ciała, albo, mówiąc językiem technicznym, składa się tutaj z dwóch prowincji Kościoła katolickiego. Ja jestem kapłanem, a pan świeckim Kościoła katolickiego jako całości. W nim właśnie musimy szukać przewodnictwa. Jak pan mówi, prowincje na tej wyspie są na tyle ortodoksyjne w zbiorach stosowanych przez nie formuł, że pozwala to nam pozostawać z nimi we wspólnocie, ale posłuszeństwo winniśmy Niepodzielonemu Kościołowi, który w sposób nadprzyrodzony jest jeden na świecie”.

John pyta, czy Kościół rzymski stanowi część Kościoła katolickiego i dowiaduje się, że stanowi – a co więcej – najważniejszą jego część. Kościół rzymski jest bardziej wyrazisty w swych wyznaniach wiary – być może nawet zbyt śmiały w szczegółowym traktowaniu pewnych doktryn, w każdym razie jednak daleko bardziej efektywny w ich proklamowaniu. Angielskie duchowieństwo powinno szukać przewodnictwa właśnie w ceremoniale Kościoła rzymskiego i to jego książki religijne i teologiczne powinno studiować. Tylko w jednym punkcie Kościół rzymski jest z całą pewnością nieortodoksyjny, a mianowicie w swym twierdzeniu, że koniecznie wszyscy są winni posłuszeństwo papieżowi Rzymu.

John pomija ten ostatni punkt, ponieważ wydaje mu się dziwaczny i powraca raz jeszcze do swoich trudności w związku z kazaniami, których właśnie wysłuchał.

„Drogi panie – odpowiada jego przyjaciel – nie możesz być bardziej zasmucony ode mnie, ale zapewniam cię, że to jest stosunkowo nieistotne. Trzymaj się mocno faktu, że jesteś katolikiem, włączonym w nadprzyrodzone życie Kościoła i trwającym w nim poprzez sakramenty samego Chrystusa. Bramy piekieł nie mogą go przemóc. Pamiętaj, że zostałeś postawiony przez Opatrzność Boga, aby bronić trudnego posterunku. Zachowuj swoją osobistą wiarę i odwagę, korzystając często z tych samych sakramentów i szukaj przewodnictwa nie w ścierających się nawoływaniach poszczególnych kaznodziejów, ale w głosie samego Boga, przekazującego prawdy objawienia ustami całego Kościoła katolickiego”.

Raz jeszcze te słowa podnoszą Johna na duchu i pomagają mu. Wraca do domu utwierdzony w swym stanowisku i zainspirowany myślą, że jest katolikiem w szerszym znaczeniu, niż to sobie wymarzył, postawionym przez Boga na zaszczytnym i trudnym posterunku.

Następnego lata zabiera swoją rodzinę do Francji i zgodnie z tym, jak go pokierował jego doradca, uczestniczy w Mszy w kościele rzymskokatolickim. Ale nie jest z tego zadowolony. Ponieważ jest katolikiem, ma prawo do sakramentów, tak samo tutaj, jak w Anglii i w sobotę wieczorem pojawia się przy konfesjonale.

Zaledwie wypowiedział kilka słów, głos księdza zapytuje go, czy jest katolikiem. John, po chwili wahania, odpowiada z całą szczerością, że jest, ale ksiądz nie wydaje się usatysfakcjonowany. Czy jest rzymskim katolikiem? Czy trwa we wspólnocie z papieżem Rzymu?

Nie, odpowiada John, jest katolikiem anglikańskim, we wspólnocie z Canterbury i Yorkiem (1). Jest członkiem tej gałęzi, którą Bóg ustanowił w Anglii.

Ksiądz, rozumiejąc jego dobrą wiarę, wyjaśnia mu uprzejmie, że nie może dać mu rozgrzeszenia. Anglik ten nie jest katolikiem w katolickim znaczeniu tego słowa. A naciskany nieco bardziej przyznaje, że żaden ksiądz katolicki we Francji, Niemczech, Włoszech, Hiszpanii, Meksyku – nigdzie na świecie – nie może dać rozgrzeszenia żadnemu człowiekowi, który nie trwa w posłuszeństwie i w otwartej wspólnocie z papieżem Rzymu. John, zaprotestowawszy przeciwko tym niekatolickim zasadom wspólnoty, wychodzi z kościoła.

Odkrył zatem, zanim powrócił do Anglii, że teoria proponowana przez jego ostatniego duchowego doradcę jest odrzucana przez resztę Kościoła, z którym, wedle twierdzenia tegoż doradcy, istnieje nadprzyrodzona jedność. John składa mu zatem wizytę, aby zażądać dalszych wyjaśnień.

Wtedy właśnie uzyskuje pełną prezentację tego, co nazywane jest „chrześcijaństwem geograficznym”.

Dowiaduje się raz jeszcze, że Kościół istnieje w wielu krajach. W Anglii prawowitym członkiem Kościoła jest Kościół anglikański, we Francji jest to Kościół francuski, chociaż, nawiasem mówiąc, zjednoczony ze stolicą rzymską. Jednak i tu, i tam jest to ten sam Kościół, ta sama wiara, te same sakramenty.

„W jaki sposób wiara jest ta sama – pyta John – skoro we Francji katolicy wierzą, że unia z papieżem jest sprawą zasadniczą, a w Anglii nie?”

„To nie jest kluczowy problem”, odpowiada jego przyjaciel. „W tej kwestii rzymscy katolicy dodali coś do wiary. Musimy zgodzić się na różnice”.

Wspomnienie powraca jak echo z przeszłości. Czy John nie słyszał tego już przedtem? Czy nie dokładnie to samo mówili jego bezwyznaniowi znajomi o takich kwestiach jak chrzest i Komunia? I czy w ogóle można jeszcze powiedzieć akurat o tej sprawie, a nie o jakiejś innej, że nie jest kluczowa?

„Wobec tego, kto decyduje?”, woła.

„Kościół katolicki”, odpowiada duchowny.

„Ale to wymaga postawienia pytania”, odpowiada John w przebłysku olśnienia. „Dokładnie o tym trzeba zadecydować – czym jest Kościół katolicki? Ponieważ widzę konieczność jego istnienia!”

Duchowny znów się uśmiecha.

„To kwestia wiary”, mówi. „Kwestia przekonania.”

Ale John mu przerywa.

„Czy opowiesz mi nieco o rzymskich katolikach? Czuję się zmuszony o to prosić”.

Kiedy John wychodzi tego wieczora, jest w większym kłopocie, niż kiedykolwiek przedtem. Wydaje się, że rzymscy katolicy to ludzie niebezpieczni. Ich księża nie są w ogóle godni zaufania, a ich wierni są niewyrobieni intelektualnie i niewykształceni. Wydaje się też, że istnieje coś, co w odniesieniu do nich przyjaciel Johna nazwał „przepychem”. Ludzie są oślepieni i oszołomieni ich liturgią, atmosferą ich kościołów i okazałością ich rytuału.

A jednak John czuł, że musi zasięgnąć o nich informacji.

Po pierwsze, nie można ich było traktować jak małą sektę. Było ich pięć do sześciu milionów w Anglii i około dwustu pięćdziesięciu milionów na całym świecie (2).

Po drugie, okazało się, iż charakteryzują się zaskakującą jednomyślnością w sprawach wiary – tak zaskakującą, że nazywano ją „nieugiętą i żelazną jednolitością”, i to pomimo faktu, iż obejmują wszystkie rasy, narody, charaktery, języki i kolory skóry pod słońcem. Szkoły myślenia wydawały się praktycznie nie istnieć. A John był już zmęczony wysłuchiwaniem, że zdecydowane sprzeczności są tylko aspektami jednej prawdy.

Po trzecie, Johnowi wydawało się, że jeśli autorytet nie znajduje się tutaj, to nie ma go nigdzie.

„To wszystko może być prawda – powiedział do siebie – wszystko, co usłyszałem dzisiejszego wieczoru. Możliwe, że dodali coś do wiary, że są niegodnymi zaufania fałszerzami historii, prześladowcami, nieprzejednanymi schizmatykami. Wiem, że nie podobają mi się ich obyczaje, ich mamrotanie w czasie nabożeństwa eucharystycznego, ich niezliczone ceremonie, ich formalizm, ich lekceważenie, wygląd ich księży, brud w ich kościołach. W ogóle mi się nie podobają. Jednak nie mogę zaniedbać zasięgnięcia informacji o tym, co sami mają do powiedzenia. Z pewnością wydaje mi się, że domagają się olbrzymich przywilejów dla swego papieża. W rzeczywistości zdają się go sadzać na tronie samego Boga, jak to przewidział św. Paweł (2 Tes 2, 3 i 4). Jednak wydaje mi się też, że na tyle, na ile się dowiedziałem, nigdzie indziej nie znajdę pomocy. Stwierdziłem, że Biblia jest niewystarczająca jako traktat dogmatyczny, a bezwyznaniowcy – zwodniczy w swym prawie do jej interpretowania. Kościół anglikański nie posiada bardziej wyrazistego świadectwa, ponieważ nie posiada żywego głosu, aby objaśniać znaczenie swoich własnych zbiorów formuł, kiedy są dyskutowane przez jego pastorów – a w każdym razie nie używa tego głosu.

„Chrześcijaństwo geograficzne jest dla mnie po prostu niezrozumiałe. To prawda, nie jestem uczonym, ale wierzę, że Chrystus przyszedł nauczyć mnie prawdy tak samo, jak przyszedł do uczonych. Nie rozumiem, w jaki sposób to, co jest katolickie we Francji, może być heretyckie w Anglii. Wydaje mi się zatem, że jeśli nie ma gdzieś autorytetu, upoważnionego przez Boga, aby powiedzieć mi, co robić i w co wierzyć, autorytetu, który może uciszyć swoje sługi, kiedy atakują jego wypowiedzi, autorytetu, który posiada swój głos i używa go, aby odpowiadać na nowe pomysły lub potwierdzać nowe odkrycia – jeśli tego gdzieś nie ma, to religia chrześcijańska jawi mi się jedynie jako farsa. Nakazuje mi się wierzyć, ale Bóg nie informuje mnie, w co wierzyć.

Muszę zatem przeanalizować tę nową kwestię. Muszę przeczytać raz jeszcze Ewangelie pod kątem praw rzymskich. Nie mogę odsunąć, jako niewartych uwagi, dwustu pięćdziesięciu milionów chrześcijan, którzy są zjednoczeni, podczas gdy moi przyjaciele są rozproszeni.

Wreszcie, jest też oczywiście po prostu możliwe – chociaż niezmiernie nieprawdopodobne – że w tych prawach tkwi coś więcej, niż mnie dotychczas przekonywano. Po prostu to możliwe, że oni mają rację!”

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Canterbury i York – dwie główne stolice biskupie w Anglii.

(2) Ks. Benson podaje dane statystyczne z okresu przełomu XIX i XX wieku.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Religia zwykłego człowieka.