Rozdział drugi. O szarzyźnie ludzi niereligijnych

Odprowadziłem właśnie do drzwi frontowych, rozpływając się w uśmiechach, jednego z mych dalszych krewnych, który uczynił mi ten zaszczyt i złożył wyrazy uszanowania w mym ubogim domu podczas swego tygodniowego pobytu w mieście. Muszę przyznać, że byłem coraz bardziej przyjaźnie usposobiony raczej w perspektywie jego wyjazdu, niż przyjazdu. Rzadko kiedy bywałem tak bardzo znudzony, a przecież jest to wyjątkowo inteligentny człowiek, prowadzi przyjemną konwersację i słucha tyle, ile sam mówi. Teraz, kiedy znów jestem sam, czuję się zmuszony do przeanalizowania tajemnicy jego przeraźliwej przeciętności.

Jednym słowem, uważam, że bierze się ona z jego braku zmysłu religijnego.

Nie będziemy tu mówili o religii (ani nawet o sztuce, którą uważam za rodzaj religii „w roztworze”). Faktycznie rzadko kiedy mam ochotę zaangażować się w rozmowę o Bogu. Jestem wystarczająco zajęty myśleniem o Nim. Religia to jedna z tych kwestii, co do których mój osąd znajduje się w stanie całkowitego zawieszenia, tak, że rozmowa na ten temat może być jedynie ważeniem przeciwstawnych opinii. Jest to, aby tak rzec, sub iudice (1), a usta sędziego zostały w rezultacie zapieczętowane. Nie jestem kontrowersjalistą. Nie chcę ani rozdawać razów, ani ich przyjmować w tym sporze. Nie interesuje mnie dogmat, oprócz jednej kwestii – czy może się on nie okazać prawdziwy – a wiem, że George nie ma w tym punkcie nic do zaoferowania. Nie doszedł do pytania, czy dogmat jest prawdziwy, ponieważ już ogłosił werdykt, z którego wynika, że nie może to być nic innego, jak fałsz. Zatem dyskutowanie z Georgem nie ma więcej sensu, niż gdyby saduceusz zajął stanowisko w dyspucie scholastycznej, co do liczby aniołów zdolnych jednocześnie tańczyć na czubku szpilki (2).

Nie jestem zatem urażony jego milczeniem. Przeciwnie, doceniam jego uprzejmość. Moje przygnębienie jest raczej spowodowane kontemplacją tej jałowej pustyni, którą on nazywa swoim umysłem.

Umysł ten jest pełen faktów, starannie wyselekcjonowanych i ułożonych. George ma znakomity gust w zakresie architektury mieszkaniowej. Kraina, w której mieszka, płynie mlekiem ludzkiej dobroci i miodem przyjacielskiej sympatii, ale rzecz w tym, że nie jest to Ziemia Obiecana. Nie ma tam niczego „ponad” – ani widoku zasnutych chmurami gór, ani skrawka jaśniejącego nieba, ani pieśni ukrytych ptaków, ani szeptu wiatru, który przychodzi nie wiadomo skąd i tchnie, kędy chce. Nie jest nawet pogrążona w smutku, który pewnego dnia mogłaby rozwiać trąba gniewu. Nie ma szczytu, na którym mogłyby stanąć stopy Boga, kiedy przyjdzie wstrząsnąć ziemią. Nie ma dymu, wskazującego ukryte moce, które pewnej nocy mogą zapłonąć. Kraina ta jest jak krajobraz, który można zobaczyć we śnie komiwojażera o Raju. Ma brukowane ulice, z godną podziwu kanalizacją, liniami domów zaplanowanymi jak najskromniej, za którymi oko śniącego dostrzega płaską równinę, nawodnioną przez prosto płynącą rzekę, która niesie w swym łonie nie wspaniałe okręty z rufami i złoceniami, ale praktyczne barki, wyładowane po brzegi towarami niezbędnymi do życia. Pola uginają się od zboża, ale tak, że nikogo nie skłania to do śmiechu, ani do śpiewu. Owce George’a idą tysiącami i dziesiątkami tysięcy, ale nie po ulicach, ponieważ mogłoby to przeszkadzać w ruchu ulicznym. Jego synowie są jak młode rośliny, ale odpowiednio formowane, aby rosły równo przy murze. Jego córek nie można porównać do wypolerowanych narożników świątyni, ponieważ George nie rozpoznałby świątyni, gdyby jakąś zobaczył. Sądziłby, że to Giełda Zbożowa.

Postaw obok tego umysł, powiedzmy, tańczącego derwisza albo walijskiego kaznodziei – cóż za odpoczynek! Domy są źle zaplanowane, gnojowisko może spływać do nich, jak w wielu irlandzkich wioskach. Dzieci są brudne, mają skołtunione włosy opadające im na oczy i trzymają palec w ustach. Nie ma oszczędności, nie ma zapobiegliwości, nie ma organizacji zasobów. Nie ma nic, co wyglądałoby choćby jak pierwsza litera postępu. Nie ma ziarna zdrowego rozsądku w zniszczonych stodołach. A jednak mógłbym spędzić życie tutaj, a nie tam, z powodu zamiłowania do śmiechu, łez, tajemnicy i nadziei. Ponieważ niebo jest ciężkie od chmur deszczowych i przeorane błękitem. Wiatr zdmuchuje ci kapelusz, być może, ale porusza także rosę na żywopłotach i podnosi długą trawę. Pod stopami jest błoto, ale mogą tam też być klejnoty, a może guzik, albo kawałek świecznika, albo ołowiany żołnierzyk, albo stary but. Z tyłu widać góry, po których mogą chodzić święci, albo tańczyć elfy, gdzie mieszkają jelenie i kozły, i dziwne, dzikie stworzenia, które uciekają na widok człowieka lub gdy wyczują jego zapach. Splątana nitka wody, która chce, byś ją wziął za strumień, nie byłaby w stanie unieść żadnej barki, nawet nie obróciłaby młyńskiego koła, ale wystarczy, żeby nieść ukosem papierowe łódeczki, a nocą muzykować, żeby opowiadać ci o dalekich bagnach, z których bierze swój początek i o morzu, które będzie miejscem jej przemienienia i jej grobem.

Jednak kiedy odwracamy się od widoku George’a ku perspektywie widzianej z katolickiego okna, cała ta kwestia staje się kolejnym śmiertelnym ciosem dla już raz zabitego.

Spójrz, jeśli chcesz, najpierw na krętą ulicę poniżej, źle wybrukowaną, być może, ale przecież położono ją dziewiętnaście stuleci temu. Nie ma chodników, ale czyż potrącanie się chłopa i księcia, wózka straganiarki i lektyki piękności, nędznego osiołka i pancernego rycerskiego rumaka nie jest zaskakująco przyjemne? Czy naprawdę zamieniłbyś to na bulwar z tramwajami elektrycznymi i lipami ukrytymi wśród torowisk? Nie, żeby to miasto nie miało otwartych przestrzeni. Popatrz daleko w dół, poza rozkołysane godła i przewracające się domy, ku wielkiemu rynkowi, gdzie sprzedaje się wizerunki świętych i kapustę, rybę na piątek i soczewicę na Środę Popielcową, a także pozostałą zawartość cuchnącego wózka. Czasami prowadzi się tam handel wymienny ciosami, również dobrze, jak zamienia się cebulę na pensy. Błyskają noże, a małe strużki serdecznej krwi biegną pomiędzy kostkami bruku, ale poza wszystkim, czy jest to dużo gorsze, niż policjant o poważnej twarzy, „Black Maria” (3) i beznamiętne powieszenie szalonego człowieka? Spójrz także na drugą stronę, w okno naprzeciwko, odległe ledwie o jard. Diamentowe szybki są tłuste od kurzu, ale jakże przyjemny jest padający z wnętrza blask kominka, na którym płonie drewno, i niewyraźne linie rzeźbionego łoża, i groteskowy cień starego człowieka, siedzącego nad swoją fasolą w kącie przy kominku. Czy wolałbyś koronkowe zasłonki i doniczkę z geranium?

Spójrz na tę datę i inicjały wycięte w dębie pod twoim łokciem, wydrapane trzysta lat temu, być może przez kochanka ze sznurem paciorków w jednej ręce i nożem w drugiej, z sercem pełnym żądzy, ośmielam się powiedzieć, ale też ze szkaplerzem ponad nim, który może go jeszcze ocalić. Czyż to nie lepsze, niż obelżywe słowo nagryzmolone na płocie, które wszyscy potępiają, a nikt nie usuwa?

Spójrz na ten kiczowaty wizerunek na rogu ulicy – przed nim mała lampka, a u stóp wyblakły nagietek. Czy zdjąłbyś go i wzniósł w zamian marmurowy posąg człowieka w surducie i spodniach, który mógł się pochwalić bokobrodami i życiem bez zarzutu, i sercem z ciała, zamiast z ognia, i oczami, które patrzą na księgę bankową, zamiast na Boga, ku jego trwałemu i wiecznemu wstydowi? Mówię ci, że miasto George’a pełne jest takich i sądzę, że modliłby się do nich każdego ranka, gdyby miał wystarczającą wyobraźnię i gdyby nikt nie patrzył.

A teraz, co się tyczy wyjątkowego widoku tego zdumiewającego miasta. Spójrz tam, na prawo i zobacz te gigantyczne masy, te fruwające łuki, te niewiarygodne wieżyczki, wznoszące się w niebo z pereł i bursztynu. Czy kiedykolwiek widziałeś taki widok? Przyjrzyj się dobrze, ponieważ niektórzy mówią, że jest ono zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Rozpadnie się, kiedy zajdzie słońce. To iluzja chmur. (Ale, ze swej strony, wolę myśleć, że jest zbyt piękne, aby nie było prawdziwe, chociaż nie chciałbym wpływać na twój stosunek do tego świata.)

Mówią, że wewnątrz tych długich murów, przeprutych oknami, mieszkają dziwni ludzie w białych habitach, o smutnych twarzach i miarowym kroku. Cudowne rzeczy szepcze się o nich w sobotnie noce przy kominku. Mówi się, że znaleźli klucz do królestwa niebieskiego, które, jeśli to, co opowiadano dawno temu, jest prawdą, można odnaleźć w twoim i w moim sercu, gdybyśmy tylko znali sekret jego otwarcia. Przynajmniej mówi się o nich, że tam mieszkają, a przynajmniej z tamtego kierunku czasami nadchodzą i tą ulicą powracają. Ale nikt, kogo znam, nie był z nimi. Na szczycie owego tysiąca schodów powietrze jest zbyt ostre, odgłosy ścierających się chmur zbyt okropne, twarze, które wyglądają z okien po drugiej stronie, zbyt blade dla ciebie, czy dla mnie.

Przynajmniej jedno jest pewne – Pan miasta mieszka w tym zamku poniżej, ponieważ czasami przybywa tutaj, jadąc na białym mule, sam w bieli i czerwieni, powiewając znakami i uśmiechając się do tłumów, które klęczą po obu stronach drogi. Nie wiem, czy to, co o nim mówią, jest prawdą – że jest kimś więcej niż tylko starym człowiekiem o miłej twarzy i w białej czapce, że ma skarby, o których nikomu się nie śniło, że na jego skinienie anioły zstępują, aby się modlić, a kiedy przemawia, w chmurach następuje poruszenie. To może być nieprawda, może nie ma aniołów, ani chmur, ani skarbów, ale cóż to musi być za uczucie, wychylać się zawsze z okna i wierzyć w każde słowo z tego, co mówią, kiedy on przejeżdża przy dźwięku dzwonów i powiewaniu wachlarzami, wśród szlochu tłumu!

Oto miasto dzwonów. Słońce zaraz zajdzie, a z wielkiej wieży zamku Pana słychać trzy uderzenia i przerwa. W jednej chwili cały świat milknie. Poprzez te szerokie płaszczyzny złotego światła ponad dachami i wykrzywionymi kominami przychodzi dźwięk niezliczonych odpowiedzi, z kaplicy i z kościoła, z klasztoru, z ratusza. Ale ten fantastyczny lud pod nami, nagle skamieniały, stoi w ciszy, poruszając wargami. Sam Pan, tam na górze, podniósł się od kolacji i odłożył widelec. Poganiacz mułów przestaje kląć i kładzie dłoń na grzbiecie swego zwierzęcia. Stary człowiek odłożył swoją fasolę. Matka przerywa bujanie kołyski i spogląda na płaczące dziecko, jakby go nie słyszała.

Czy jest to zatem alarm pożarowy, czy ostrzeżenie o armii nadchodzącej od morza, czy sygnał do masakry? Mogę ci powiedzieć, że nic z tych rzeczy. Ale nie bardzo rozumiem, co to jest i niezbyt wierzę w to, co mi powiedziano. Musisz zapytać kogoś innego. To się wiąże z dziewicą i dzieckiem, i z aniołem – nic więcej…

Czyż nie jest to coś niedorzecznego? Ponieważ znowu jestem sam w moim pokoju, a resztka tytoniu z fajki George’a dopiero co przestała dymić na osłonie paleniska i świece nie spaliły się jeszcze o pół cala, od kiedy mnie opuścił. Jednak nie mam wątpliwości co do tego, gdzie prędzej zechciałbym zamieszkać – na bulwarach George’a, w meczecie Al Aksar, czy w mieście marzeń, gdzie, jak przekonują niektórzy z moich przyjaciół, może rozwijać się życie.

W tej chwili nie jestem przekonany, czy to jest prawdą czy tamto, ponieważ nie mam sposobu, aby to ustalić. Być może pewnego dnia zobaczę to wyraźniej. Wiem tylko jedno – że lepiej jest mieć nadzieję, niż rozpaczać, lepiej jest wątpić, niż być pewnym, lepiej jest otwierać drzwi, niż je zamykać, lepiej jest potwierdzać, niż odrzucać, wierzyć raczej w najlepsze, niż w najgorsze. A w końcu, jeśli żyć oznacza być jak mój daleki kuzyn – jest znacznie, znacznie lepiej umrzeć, niż żyć…

Ks. Robert Hugh Benson

(1) (Łac.) sub iudice – sprawa jeszcze rozważana przez sąd, nierozstrzygnięta.

(2) Ten tradycyjny przykład wymierzony był w przesadną rzekomo subtelność rozważań scholastycznych. W istocie rozumowania tego rodzaju miały jednak na celu wyostrzenie sądu, a nie podejmowanie absurdalnych kwestii.

(3) Nazywano tak policyjne więźniarki; według tradycji nazwa pochodzi od imienia czarnej kobiety, która prowadziła pensjonat w Bostonie i była osobą bardzo surową oraz budzącą powszechny strach.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.