Rozdział drugi. Nowe życie

Wkrótce czterech nowicjuszy zamieszkało w klasztorze Świętej Sabiny, który podarował Dominikowi papież Honoriusz III. Byli bezgranicznie szczęśliwi.

– Tak jakbyśmy znów stali się dziećmi! – zawołał któregoś ranka Jacek. – Och, ojcze Dominiku! Jak dobrze, że oddaliśmy się całkowicie w twoje ręce!

Dominik potrząsnął głową.

– W ręce Boga – sprostował łagodnie. – Zobacz, mój bracie, że nikt w tym klasztorze nie zrzekł się swej własności ani swobody wchodzenia, wychodzenia i działania, żeby zadowolić mnie. Każdy to uczynił, by zadowolić Ojca w niebie i stać się lepszym narzędziem Bożej woli.

Czesław z nadzieją podniósł wzrok.

– A z pewnością jest Jego wolą, byśmy któregoś dnia wrócili do Polski, czy tak, ojcze Dominiku? Żebyśmy stali się misjonarzami naszych rodaków?

Święty mnich uśmiechnął się.

– Być może uczynisz jeszcze więcej – powiedział powoli. – Może zobaczysz więcej krajów niż Polska, synu. Ale cokolwiek zrobisz, gdziekolwiek pójdziesz, musisz się najpierw wiele nauczyć. Co na to powiesz? Czy jesteś gotów zacząć?

Młody ksiądz odpowiedział mu z entuzjazmem.

– O tak, ojcze Dominiku! Powiedz nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć.

Tak więc każdego ranka czterej nowicjusze uczyli się zasad i zwyczajów zakonu braci kaznodziejów. Odkryli, że jednym z powodów, które skłoniły Dominika do założenia wspólnoty zakonnej, było wykorzenienie herezji albigensów we Francji. Było to pięć lat temu, w roku 1215, choć rzeczywisty początek miał miejsce jeszcze wcześniej.

– W roku 1206 otworzyłem z Bożej łaski konwent w Prouille we Francji – powiedział. – Dziewięć szlachetnych dam, wszystkie nawrócone z herezji, zgodziły się poświęcić życie modlitwie i ofierze, żeby praca naszych kaznodziejów mogła zyskać przychylność w oczach Boga. A chciałbym, żeby każdy z was, moi bracia, zapamiętał: ludzie mogą głosić kazania, pisać i studiować, a nawet zyskać sławę zdobywając dusze dla Boga, ale łaska czynienia tych rzeczy nie jest osiągana poprzez własne zasługi. Pochodzi w dużej mierze z modlitwy i cierpień nieznanych dusz.

Modlitwa i cierpienie! Wkrótce Jacek i jego towarzysze zrozumieli jeszcze lepiej znaczenie tych duchowych narzędzi i przyczynę wielkich sukcesów Dominika w zdobywaniu dusz dla Chrystusa. Bo chociaż starał się utrzymywać swoją pokutę w tajemnicy, nowicjusze zobaczyli go parę razy w nocy, jak modlił się przed tabernakulum i ofiarowywał Bogu swój sen. Odkryli też, że niemal nieustannie pościł i opasywał się ciężkim żelaznym łańcuchem.

– Nasze siostry w Prouille żyją według reguły, którą dla nich napisał – powiedział Jacek. – Modlą się i cierpią, by nasze kazania mogły poruszać wiele serc. Ale na pewno mają w tej pracy stałego towarzysza. Ojciec Dominik poświęcił się całkowicie Bogu i żadne cierpienie nie jest dla niego zbyt wielkie, jeśli prowadzi do zdobycia duszy. O moi bracia! Prośmy o łaskę naśladowania tak dobrego ojca!

Czterej nowicjusze modlili się więc gorliwie o łaskę hartu ducha. Prosili, by umieli cierpliwie znosić wszystkie cierpienia zesłane im przez Opatrzność, a także o to, by nauczyli się być naprawdę wartościowymi narzędziami woli Bożej. To prawdopodobnie będzie oznaczać dodatkowe cierpienia, takie, jakie zadawał sobie ojciec Dominik. Ale ocalenie choćby jednej duszy od piekła było warte każdego wyrzeczenia.

– Bóg obdarzy nas taką miłością dla dusz, jeśli Go o to poprosimy, że zapomnimy o wszelkich cierpieniach – powiedział z przekonaniem Jacek. – Jestem pewien, że Bóg zawsze wysłuchuje takiej modlitwy. Jaka szkoda, że niewielu ludzi o niej myśli!

Mijały dni. Każdy ranek widział nowicjuszy asystujących przy Najświętszej Ofierze Mszy Świętej, odprawianej najpierw przez Dominika, a później przez innych księży należących do wspólnoty. Potem w określonych porach dnia zbierali się w kaplicy, aby śpiewać oficjum. Sporo czasu poświęcali też na samodzielne czytanie i studia.

– Czy wiecie dlaczego? – zapytał ojciec Tankred, przeor Świętej Sabiny, gdy czwórka nowicjuszy spacerowała z nim któregoś dnia po klasztornym ogrodzie.

Czesław sądził, że wie.

– Ojciec Dominik chce, żebyśmy mieli dużą wiedzę, kiedy wyjdziemy do heretyków – powiedział szybko. – Nasze motto to przecież Veritas – prawda. A trzeba czytać i studiować, by móc odeprzeć fałszywe argumenty. Czyż nie tak, ojcze przeorze?

Przeor skinął głową.

– Tak – i mamy też drugie motto – Contemplare, et contemplata aliis tradere. Co to znaczy, bracie Henryku?

Młody Czech, pamiętając, że przed wstąpieniem do zakonu był tylko sługą, zawahał się przed przetłumaczeniem łacińskiej sentencji w obecności ojców Jacka i Czesława. Jednak pomny nakazu posłuszeństwa przełożył powoli:

– Kontemplować… i dawać innym… owoce swojej kontemplacji.
Przeor uśmiechnął się, widząc wyraz napięcia na twarzy młodego człowieka.

– Dobrze. Ale ubierz tę myśl w swoje własne słowa, bracie. Powiedz nam, co znaczy kontemplować.

Henryk znów był zaskoczony, ale ponownie starał się okazać posłuszeństwo.

– Każdego ranka klękam w swojej celi i oczyszczam umysł z wszystkiego, co mnie martwi, ojcze przeorze. Zamykam oczy. Potem patrzę w siebie. Próbuję zrozumieć, że Bóg mieszka w moim sercu, odtąd czynię co mogę by pozostać w stanie łaski.

– Tak? A co potem?

– Cóż, czasami tylko Mu dziękuję za to, że jest. Kiedy indziej mówię co innego.

– Na przykład?

Brat Henryk spuścił wzrok.

– Wielbię Go za to, że jest taki dobry, taki doskonały. Potem dziękuję Mu, że mnie stworzył i dał mi szansę, bym kiedyś był z nim szczęśliwy w niebie.

Ojciec Tankred był zadowolony. Nie było żadnych wątpliwości. Brat Henryk wiedział naprawdę dużo o kontemplacji. Kiedy ukończy nowicjat w klasztorze Świętej Sabiny, da innym owoce swego prostego, ale mądrego myślenia o Bogu. Potem zostanie prawdziwym kaznodzieją.

Niestety! Brat Henryk mógł być spokojny o swoją przyszłość i mówić inspirująco o kontemplacji, ale
sprawy miały się całkiem inaczej z jego przyjacielem i współpracownikiem z domu biskupa, bratem Hermanem. W miarę upływu dni młodego Niemca coraz częściej ogarniało poczucie bezsilności i zupełnej klęski.

– Jestem taki głupi! – narzekał. – Choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafię przemawiać tak jak inni. Och, co mam robić? Czy kiedykolwiek zostanę dobrym kaznodzieją?

To był prawdziwy problem. Brat Herman miał chętnego ducha, ale jego umysł nie garnął się do czytania i studiów. Łatwiej było mu podnieść jedną ręką pięćdziesięciokilowy ciężar, niż spędzić kwadrans na rozważaniu świętych Pism.

– Ojcze Dominiku, czemu przyjąłeś mnie do swojej wspólnoty? – żalił się któregoś dnia. – Nigdy ci się na nic nie przydam – choćbym miał żyć sto lat!

Dominik uśmiechnął się.

– Czemu nie poprosisz o pomoc Matki? – zaproponował. – Chodź, pójdziemy we dwóch do ogrodu i zobaczymy, co Ona może zrobić.

– Ale mojej matki na pewno nie ma w ogrodzie, ojcze Dominiku! Ani w żadnym innym miejscu w Rzymie. Mieszka w Niemczech. Poza tym zawsze przyznawała, że nie będzie ze mnie uczonego.

Zdawało się, że Dominik tego nie słyszy. Położył rękę na ramieniu ucznia i poprowadził go w stronę otwartych drzwi.

– Spójrz – powiedział, wskazując ręką na słoneczny ogród. – Co widzisz, synu?

Zaintrygowany Herman rozejrzał się posłusznie dookoła. Ale po kilku chwilach zwrócił się bezradnie do przełożonego. Chyba wszystko było takie, jak zwykle? Krzewy, winorośl, kwiaty – tak, i wiele drzew, łącznie z drzewkami pomarańczowymi, które ojciec Dominik zasadził osobiście kilka tygodni temu. Pośrodku stała też mała fontanna, w której pluskało się właśnie wesoło stadko małych, brązowych ptaszków. Ale na pewno nigdzie nie było śladu matki. I niby dlaczego miała tu być? To miejsce ciszy i spokoju znajdowało się w klasztornej części budynku. Żadna kobieta nie miała tutaj wstępu.

– Nie widzę niczego niezwykłego – wyznał nieporadnie. – Czy żartowałeś sobie ze mnie, ojcze Dominiku?

Dominik roześmiał się serdecznie. Biedny Herman naprawdę nie miał lotnego umysłu.

– Nie, synu. Przyprowadziłem cię do twojej Matki. Widzisz? Jest tam, w zakątku koło drzew oliwkowych. Idź teraz do Niej i poproś, by pomogła ci w kłopotach. Powiedz Jej o wszystkim. Pamiętaj, Jej władza w niebie i na ziemi jest większa, niż jakiegokolwiek innego stworzenia.

Herman, wciąż zaintrygowany, spojrzał w kierunku wskazanym przez przełożonego. Wtem załamało się światło. Ach, to o Matce niebieskiej mówił Dominik! Jej kapliczka stała w zakątku koło drzew oliwkowych.

Herman radośnie, jak dziecko wypuszczone ze szkoły, pobiegł przez ogród i upadł na kolana przed małą figurką w obramowaniu winorośli i kwiatów. Jego lęki i wątpliwości znikły. Rozumiał doskonale, co ojciec Dominik miał na myśli.

– Pomóż mi, proszę, najdroższa Matko – szepnął. – Wiesz, że jestem tępy – nie mam talentu do ksiąg i publicznych przemówień. O, Stolico Mądrości, Ty, która masz tyle władzy w niebie, daj mi, proszę, dar pozyskiwania dusz dla Twego Syna. Proszę, uczyń ze mnie naprawdę dobrego mnicha… żeby ojciec Dominik nigdy nie żałował, że przyjął mnie do swojej wspólnoty!

Wkrótce duszę Hermana ogarnął niezwykły spokój. Po chwili zaczął recytować Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo. Może nie był lotny do ksiąg, ale przynajmniej wiedział jedno: zwykła uprzejmość wymagała, by okazać Błogosławionej Matce trochę szacunku, jeśli chce, by wysłuchała jego prośby.

„Będę tu przychodził codziennie, za zgodą ojca Dominika, i modlił się przed tą małą kapliczką”, pomyślał. „Najdroższa Matko, czy to Cię zadowoli?”

Figurka w ludowych dekoracjach nie ożyła. Nie było żadnej oślepiającej wizji ani niebiańskich głosów, ale w głębi serca Herman poczuł, że wszystko jest już dobrze. Najświętsza Matka była zadowolona i na pewno przyjdzie mu z pomocą.

Dominik wolałby pozostać w ogrodzie, łącząc własną modlitwę z modlitwą swego ucznia, ale nieoczekiwanie przybiegł po niego jeden z braci. Czy ojciec Dominik mógłby natychmiast przyjść? Jego ekscelencja biskup Krakowa przybył właśnie z bardzo ważną sprawą.

Święty mnich uśmiechnął się, rozumiejąc aż za dobrze powód wizyty biskupa. Od paru tygodni biskup Iwo niecierpliwił się, chcąc wracać do Polski. Dawno już załatwił swoją sprawę w Wiecznym Mieście. Jeśli to możliwe, chciałby wrócić do ojczystego kraju w towarzystwie Jacka, Czesława, Henryka i Hermana.

– Wiem, że trzy miesiące to nie jest długo na edukację mnicha – powiedział biskup przepraszającym tonem. – Ale ja naprawdę muszę wracać do domu, ojcze Dominiku. I jestem na tyle samolubny, że chciałbym tam jechać z moimi czterema młodymi przyjaciółmi. Czy nie sądzisz, że dałoby się to zrobić?

Dominik zawahał się. Z ludzkiego punktu widzenia trzy miesiące nowicjatu to było o wiele za krótko. W normalnym trybie Jacek i jego towarzysze powinni spędzić co najmniej rok na modlitwie i studiowaniu ksiąg, nim uzyskają zezwolenie na poświęcenie się Bogu przez złożenie ślubów. Potem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, mogliby głosić trochę kazań w Wiecznym Mieście, nadal żyjąc we wspólnocie w klasztorze Świętej Sabiny. Ale przerywać ich naukę tak szybko? I zabierać ich do obcego, prawie pogańskiego kraju?

Dominik spojrzał uważnie na biskupa.

– Sądzę, że warunki dla Kościoła w Polsce nie są teraz zbyt dobre, ekscelencjo, i naprawdę potrzebujesz mnichów kaznodziejów.

Iwo skinął głową z przygnębieniem. Polska, tak jak inne kraje Północy, była nieoświecona. Dotyczyło to także kleru. Im wcześniej święci z zewnątrz podejmą tam pracę, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.