Rozdział drugi. Niewola

Piraci kierowali się do portu w Tunisie, największym mieście Wybrzeża Berberyjskiego. Widok białego miasta błyszczącego w słońcu na tle gór, osadzonego we wspaniałych kolorach afrykańskiego krajobrazu, nie przyniósł radości ani ukojenia pogrążonym w smutku sercom więźniów. Czekało ich życie niewolników, które bywa czasem gorsze od śmierci; szanse, że kiedykolwiek ujrzą rodzinne strony wydawały się nikłe.

Jednej tylko słabej nadziei trzymali się równie kurczowo, jak tonący chwyta się źdźbła słomy czy brzytwy. W Tunisie rezydował francuski konsul, którego zadaniem było reprezentowanie interesów handlowych swojego państwa, istniał więc cień możliwości, że użyje swoich wpływów, aby uwolnić jeńców.

Nadzieja ta nie przetrwała zbyt długo. Liczący na spory dochód ze sprzedaży więźniów piraci wiedzieli o konsulu równie dobrze; natychmiast po przybyciu ogłosili zatem, że jeńcy, których mają na sprzedaż to Hiszpanie. Wincenty i jego towarzysze nie znali ani słowa w miejscowym języku, nie pozostało im więc nic poza cierpliwym znoszeniem okrutnego losu.

Turcy rozebrali więźniów, a następnie odziali w coś w rodzaju zgrzebnych mundurów, zacisnęli im wokół szyj łańcuchy i poprowadzili przez miasto na plac targowy, gdzie wystawiono ich na sprzedaż, podobnie jak robi się to obecnie z bydłem. Nabywcy badali ich dokładnie, spoglądając w zęby, dotykając mięśni, zmuszając do marszu i biegu – z obciążeniem lub bez – upewniając się co do dobrego stanu towaru i w końcu wybierając swe ofiary. Wincentego kupił rybak, który odkrył niebawem, że jego nowy niewolnik staje się beznadziejnie chory za każdym razem, gdy zabierze się go w morze. Pożałował więc swojej decyzji i odsprzedał nowy nabytek pewnemu alchemikowi.

Zarówno na Zachodzie jak i na Wschodzie żyli wciąż ludzie, którzy wierzyli w kamień filozoficzny i eliksir życia. Przy pomocy do dziś jeszcze nieodkrytego kamienia, mieli nadzieję zmieniać metale podstawowe w złoto, natomiast równie nieznany eliksir miał przedłużać życie w nieskończoność i przywracać młodość.

Nowy właściciel Wincentego był entuzjastą swojej profesji, utrzymywał więc dziesięć czy piętnaście stale płonących pieców, w których przeprowadzał eksperymenty. Jego niewolnik, którego zadaniem było podtrzymywanie w nich ognia, był traktowany bardzo łagodnie; starzec szybko go polubił i nabrał zwyczaju wygłaszania doń wielogodzinnych wykładów o naturze metali i rozmaitych substancji. Wielkim pragnieniem alchemika było, by Wincenty stał się muzułmaninem jak on sam. Nie trzeba dodawać, że pragnienie to pozostało niezaspokojone, nawet pomimo znacznej sumy pieniędzy, przyobiecanej niewolnikowi w zamian za taką decyzję.

Stary alchemik cieszył się w swoim kraju pewnym poważaniem. Z tej racji wysłano go kiedyś na jeden dzień na dwór sułtana; zmarł jednak po drodze i pozostawił niewolnika bratankowi. Ten pozbył się go najszybciej, jak to było możliwe.

Następnym panem Wincentego okazał się Francuz – apostata żyjący jako muzułmanin na swojej farmie w górach. Mężczyzna ów miał trzy żony, które okazały się bardzo życzliwe dla biednego jeńca; właśnie jedna z nich – sama będąc muzułmanką – miała stać się przyczyną nawrócenia męża i uwolnienia Wincentego. Kobieta ta wychodziła często w pole, gdzie pracował chrześcijański niewolnik i domagała się, by opowiadał o swoim kraju i religii. Słowa, które słyszała w odpowiedzi wywarły na niej wielkie wrażenie. Pewnego dnia poprosiła go więc, by zaśpiewał jej jeden z hymnów, którymi we Francji chwali się ich Boga.

Prośba sprawiła, że oczy Wincentego wypełniły się łzami. Pomyślał o Izraelitach znajdujących się w niewoli babilońskiej i o ich odpowiedzi na podobne żądanie. Z bólem serca zaintonował psalm „Nad rzekami Babilonu”. Kobieta, dziwnie poruszona przez pełną lamentu pieśń, słuchała uważnie, kiedy zaś skończył, błagała o więcej.

Po Salve Regina i jeszcze kilku pieśniach pochwalnych wróciła do domu cicha i zamyślona. Tej nocy rozmawiała z mężem.

– Nie mogę zrozumieć – powiedziała – dlaczego porzuciłeś religię, która jest tak dobra i święta. Twój chrześcijański niewolnik opowiadał mi o waszej wierze i waszym Bogu, a potem śpiewał pieśni na Jego cześć. Gdy śpiewał, me serce było tak pełne radości, że nie sądzę bym kiedykolwiek mogła być równie szczęśliwa, nawet w raju naszych ojców.

Jej mąż, wciąż jeszcze nie pozbawiony sumienia, słuchał w ciszy i zakłopotaniu.

– Ach – mówiła dalej – w tej religii jest coś cudownego!

Słowa żony przyniosły skutek. Przez cały dzień, gdy zajmował się codziennymi sprawami, pamięć o utraconej wierze szarpała struny jego serca. Widząc Wincentego zajętego kopaniem na jednym z pól, podszedł do niego zbierając się na odwagę.

– Przy pierwszej okazji – powiedział – uciekamy do Francji.

Minęło dziewięć długich miesięcy, nim taka okazja się nadarzyła, Francuz był bowiem podwładnym sułtana i nie mógł opuścić kraju. Wreszcie, obu mężczyznom uciekającym w niewielkiej łodzi udało się dotrzeć do Awinionu i Wincenty był znowu wolny.

Kardynał Montorio, papieski legat, zainteresował się bardzo dwoma zbiegami, i kilka dni później pojednał głęboko skruszonego odszczepieńca z Kościołem. Wkrótce potem wrócił do Rzymu, zabierając Wincentego ze sobą. Okazał mu przy tym wielką życzliwość i przedstawił kilku wpływowym osobistościom. O wrażeniu, jakie Wincenty na nich zrobił można wnioskować z faktu, że niedługo później poproszono go o udanie się z tajną misją na dwór Henryka IV, króla Francji.

Audiencja – lub raczej kilka audiencji – u panującego monarchy, zostałaby uznana w owych dniach za pierwszorzędną szansę dla każdego, kto ma w sobie choćby iskrę ambicji. Nic łatwiejszego, niż wystąpić w trakcie rozmowy z prośbą o beneficjum lub biskupstwo; jednak Wincenty, równie pokorny jak bezinteresowny, nie myślał wtedy o własnym awansie. Jego jedynym celem było zakończyć zadanie i opuścić dwór tak szybko, jak to możliwe.

Pytanie o to, co ma dalej robić, pozostawało wciąż bez odpowiedzi, zamieszkał więc w pobliżu jednego z największych szpitali Paryża, gdzie poświęcił się służbie chorym i umierającym. Nie było go jednak stać nawet na to, by samodzielnie opłacić skromny pokoik; chętnie zatem przyjął do niego towarzysza. Był to sędzia z jego rodzinnych stron, który przebywając w Paryżu z powodu procesu i nie grzesząc nadmierną zamożnością, poprosił, by podzielić się z nim mieszkaniem i czynszem.

W tym właśnie czasie Wincenty spotkał księdza – późniejszego kardynała – de Bérulle, jednego z najbardziej świątobliwych i wykształconych księży tamtych lat, zajętego właśnie zakładaniem francuskiej Kongregacji Oratorium, której przeznaczeniem było zrobić tak wiele dobrego dla francuskiego kleru. De Bérulle łatwo rozpoznawał świętość i cnotę, wkrótce więc stali się przyjaciółmi.

Jak się wydaje, nie było jednak wolą Boga, by naszemu bohaterowi powodziło się w Paryżu. Wincenty zachorował, a kiedy pewnego dnia leżał w łóżku czekając na zamówione wcześniej lekarstwa, jego współlokator wyszedł zostawiając otwarty kredens z pieniędzmi. Pomocnik aptekarza przyniósł lekarstwa, wkrótce potem, kiedy sięgał do kredensu, by podać pacjentowi szklankę, zauważył sakiewkę, wsunął ją do kieszeni i uciekł.

Natychmiast po powrocie sędzia zajrzał do kredensu i odkrył przestępstwo. Zwrócił się z wściekłością do chorego towarzysza, oskarżając go o kradzież swojej własności i przytłaczając masą obelg i złorzeczeń. Wincenty, na którym groźby nie zrobiły wrażenia, odparł tylko łagodnie, że nie widział żadnych pieniędzy i nie ma pojęcia, co się z nimi stało. Jednak sędzia nie chcąc słuchać głosu rozsądku wybiegł na zewnątrz i opowiedział o wszystkim policji. Nie doprowadziło to do żadnego skutku, ponieważ nie mógł przedstawić ani dowodu ani świadka; wściekły z powodu oddalonego oskarżenia zaczął zatem krążyć po Paryżu i obwoływać Wincentego złodziejem. Z taką determinacją chciał pogrążyć biednego księdza, z którym dzielił pokój, że zadbał o spotkanie z księdzem de Bérulle tylko po to, by opowiedzieć mu o przewinieniu Wincentego. Ten ostatni znosił obrazę w ciszy, nie próbując innych usprawiedliwień niż początkowa deklaracja niewinności.

– Bóg zna prawdę – odpowiadał na wszystkie oskarżenia.

Prawdziwego złodzieja znaleziono dopiero sześć miesięcy później. Pomocnik aptekarza zachorował; w szpitalu, na skraju śmierci, okazał skruchę za swoje przestępstwo i zwrócił się z prośbą o wybaczenie do człowieka, którego obrabował. Przytłoczony poczuciem winy sędzia napisał natychmiast do Wincentego, zapewniając, że jest gotów przyjść i na kolanach błagać o wybaczenie za wyrządzone mu zło.

Wincenty mieszkał wówczas w Oratorium z księdzem de Bérulle, który nigdy nie zwątpił w jego niewinność. Śpiesznie zapewnił dawnego współlokatora, że nie potrzebuje żadnych przeprosin i zaklinał go, by nie wracali już więcej do całej sprawy. Tak właśnie postąpił wobec kogoś, kto wyrządził mu przecież poważną krzywdę.

W tym samym okresie Wincenty á Paulo przeżył inne niezwykłe doświadczenie, w którym okazał heroiczną odwagę i niezłomność. Zawarł znajomość z uczonym doktorem Sorbony, którego wątpliwości wobec wiary nękały w takim stopniu, że zagrażały jego rozumowi. Człowiek ten zwierzył się ze swoich rozterek Wincentemu, otrzymując zapewnienie, że pokusa aby zwątpić nie oznacza jeszcze niewiary i że jest bezpieczny tak długo, jak długo jego wola pozostaje nieugięta. Zdarza się jednak często, że tego rodzaju pokusy zaciemniają rozum; wysiłki Wincentego, by przywrócić bliźniemu spokój ducha spełzały na niczym.

Ksiądz, głęboko poruszony widokiem duszy znajdującej się w takim niebezpieczeństwie, zwrócił się o pomoc do Boga. Prosił, by wolno mu było wziąć na siebie pokusy trapiące doktora. Było to wstawiennictwo świętego, a modlitwa została wysłuchana – doktor uwolnił się natychmiast od wątpliwości, które opadły z kolei Wincentego. Próba była długa i bolesna. Przez kilka lat pokorna i żarliwa dusza znosiła agonię nieustannej pokusy by odrzucić wiarę. Wincenty wiedział jednak jak opierać się tej najbardziej subtelnej pułapce Złego i mimo ciągłej udręki jego wola pozostała niezachwiana.

Przepisał credo na niewielkim zwitku pergaminu i umieścił go na sercu; jedyną odpowiedzią na dręczący lęk i wątpliwości, było położenie tam dłoni w trakcie wypowiadania aktu wiary. Aby uniknąć pogrążania się w tego rodzaju myślach, poświęcił się bardziej niż kiedykolwiek dobroczynności, służąc chorym i umierającym aż do zupełnego wyczerpania; pocieszając innych nawet gdy sam jeszcze bardziej potrzebował pocieszenia.

Pewnego dnia, gdy pokusa była tak duża, że niemal nie potrafił jej znieść, gdy czuł, że jest na granicy poddania się, przysiągł, że poświęci resztę życia Jezusowi Chrystusowi, przychodzącemu pod postacią ubogiego. Kiedy to obiecał, pokusy znikły – na zawsze. Jego wiara była odtąd wiarą, która wyszła zwycięsko z próby; wiarą silną i twardą, która utrzymywała go w gotowości na wszystko, co Bóg może zesłać.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Wincenty a Paulo. Apostoł Miłosierdzia.