Rozdział drugi. Magiczna fasola

Dawno, dawno temu żyła sobie uboga wdowa, która miała jedynego syna o imieniu Jaś. Była dobrą matką, ale Jaś był leniwym chłopcem, który nie cierpiał pracy i, jeśli tylko mógł, to nigdy nic nie robił. Ubożeli więc coraz bardziej i bardziej, aż w końcu została im tylko stara krowa, Krasula, która już nie dawała mleka.

– Och, Jasiu! – zawołała wdowa. – Tak bym chciała, abyś znalazł jakąś pracę. Nie mamy już pieniędzy, obawiam się, że musimy sprzedać naszą Krasulę. Dziś jest dzień targowy, zabierz ją do miasta i zobacz ile moglibyśmy za nią dostać.

Jaś był bardzo dumny z tego, że matka powierzyła mu tak odpowiedzialne zadanie, więc wyruszył od razu prowadząc krowę za postronek. Nie uszedł jednak daleko, gdy spotkał starego człowieka o dziwnym wyglądzie, który niósł na plecach worek.

– Dzień dobry, mój chłopcze – powiedział staruszek. – Gdzie się wybierasz w taki piękny dzień?

– Idę na targ, aby sprzedać moją krowę – odrzekł Jaś z dumą.

– Jeśli jesteś mądrym chłopcem i wiesz jak ubić interes nie musisz iść dalej –powiedział stary człowiek.

Potem położył worek na ziemi, pogrzebał w kieszeniach i wyjął z nich pięć dziwnie wyglądających fasolek.

– Widzisz te fasolki? – zapytał wyciągając je na dłoni. – Możesz je wymienić za krowę.

– Myślisz, że oddałbym krowę za garść zwykłych fasolek? – zapytał Jaś pogardliwie.

– Ale to nie są zwykłe fasolki – odpowiedział staruszek. – To są magiczne fasolki. Jeśli posadzisz je w ziemi dziś wieczorem, jutro rano ich łodygi będą już sięgały nieba.

– Skoro tak – powiedział Jaś, którego oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia – to oddam ci krowę za te czarodziejskie fasolki.

Tak więc stary człowiek wziął krowę, a Jaś pobiegł do domu najszybciej jak tylko mógł, a fasolki wesoło grzechotały w jego kieszeni.

– Matko, matko! – zawołał, kiedy matka wyszła mu na spotkanie. – Sprzedałem Krasulę za te magiczne fasolki. – I pokazał jej z wielką dumą garść fasolek.

– Co takiego?! – zawołała wdowa. – Ty głupi darmozjadzie! Jak mogłam ci zaufać?
Wyrwała fasolki z ręki Jasia i wyrzuciła je do ogrodu.

– Marsz do łóżka! – krzyknęła. – Nie dostaniesz dziś kolacji.

Potem usiadła przy kominku i zaczęła szlochać z żalu i zdenerwowania, wycierając sobie łzy fartuchem.

Jaś leżał w łóżku na górze i też płakał. Było mu przykro, że zasmucił matkę, poza tym był głodny. Ale w końcu udało mu się zasnąć i obudził się następnego ranka dość późno.

Kiedy otworzył oczy, jego mały pokoik wyglądał inaczej i panował w nim taki półmrok, że nie mógł zrozumieć, gdzie jest i co się stało. Tylko jeden albo dwa promienie słoneczne przedarły się przez okno przesłonięte zasłoną zielonych liści i bladych, słodko pachnących kwiatów. Wyskoczył z łóżka i spróbował wyjrzeć na zewnątrz, ale nie mógł niczego zobaczyć, więc ubrał się szybko, zbiegł schodami na dół i pobiegł do ogrodu.

– Och, och! – zawołał zaskoczony, bo tuż za jego oknem, tam, gdzie jego matka wyrzuciła magiczne fasolki, wyrosło olbrzymie pnącze fasoli, które sięgało nieba i jego czubek tonął w chmurach.

Nie czekając ani chwili, Jaś zaczął wchodzić po łodydze. Wspinał się coraz wyżej i wyżej, minął już wierzchołki drzew, chmury i szedł coraz dalej i dalej, aż w końcu dotarł do błękitnego nieba i zszedł z wierzchołka pnącza fasoli na prostą, długą, białą drogę.

Poczuł się bardzo głodny, bo poprzedniego wieczora nie jadł kolacji, biegł więc drogą w nadziei, że znajdzie miejsce, w którym mógłby poprosić kogoś o śniadanie. Nie uszedł zbyt daleko, gdy ku swojej radości natrafił na okazały zamek, przy którego drzwiach stała bardzo duża kobieta.

– Dzień dobry – powiedział Jaś, uprzejmie zdejmując czapkę. – Czy będzie pani tak miła i poczęstuje mnie śniadaniem?

– Lepiej stąd uciekaj jak najszybciej, jeśli nie chcesz sam zostać czyimś śniadaniem – powiedziała kobieta. – Mój mąż jest wielkoludem, a jego ulubione danie śniadaniowe to mali chłopcy podpieczeni na grzance.

– Och, pani Wielkoludowo, proszę, niech mi pani da coś do jedzenia i ukryje mnie, gdy pani mąż wróci do domu – odrzekł Jaś, bo był zbyt zmęczony i głodny, by iść dalej.

Żona wielkoluda miała dobre serce, więc wpuściła Jasia i poczęstowała go chlebem i mlekiem. Ale zanim chłopiec zdążył zjeść dwa kęsy, rozległo się łup, łup, łup – to wielkolud szedł drogą.

Kobieta chwyciła Jasia i ledwo zdążyła ukryć go w piecu, gdy wszedł wielkolud rycząc swoim grubym głosem:

Cóż za zapach tu przenika,
Chyba czuję krew Anglika.
Żywy on czy martwy, zmienia to niewiele,
Mąkę na swój chleb z jego kości zmielę.

– Bzdura – rzekła jego żona. – Zawsze twierdzisz, że wyczuwasz jakiegoś Anglika i denerwujesz cały dom. Siadaj spokojnie i zjedz swoje śniadanie. Przecież widzisz, że nie ma tu nikogo więcej.

Tak więc wielkolud usiadł, wciąż gderając pod nosem, ale był tak zły, że nie miał apetytu, i zjadł tylko dwie gotowane owce i sześć metrów bagietki. Potem nakazał swojej żonie sprzątnąć ze stołu i przynieść jego worki ze złotem, a potem liczył ich zawartość tak długo, że w końcu poczuł się bardzo senny i zasnął. Chrapał tak głośno, że ludzie w świecie, który znajdował się niżej, mówili jeden do drugiego:

– Ojej! Co za straszna burza z piorunami!

Wtedy Jaś cichutko otworzył drzwiczki pieca i wyślizgnął się na zewnątrz. Kiedy mijał wielkoluda, chwycił jeden worek ze złotem i zaczął uciekać prostą, białą drogą, ile sił w nogach. Gdy tylko dobiegł do czubka łodygi fasoli, zaczął schodzić w dół. Przedzierając się między zielonymi liśćmi, schodził coraz niżej i niżej, minął białe, kłębiące się chmury i w końcu dotarł do swojego małego ogródka.

– Zobacz, co ci przyniosłem z wierzchołka łodygi fasoli! – zawołał do matki i wysypał całe złoto, jakie było w worku na podłogę w kuchni.

Wdowa była szczęśliwa widząc z powrotem swego syna, na dodatek mieli teraz wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić wszystko, czego potrzebowali. Tak więc dopóki starczało złota, wszystko szło dobrze.

Ale kiedy pewnego dnia okazało się, że worek jest już prawie pusty, Jaś postanowił znów wspiąć się na pnącze fasoli, by sprawdzić co można znaleźć w zamku wielkoluda. Nie powiedział matce, co zamierza zrobić, ale wymknął się z domu bardzo wcześnie rano i wspiął się tą samą drogą, co poprzednio. Szedł coraz wyżej i wyżej zostawiwszy chmury daleko pod sobą, aż w końcu doszedł do czubka łodygi i wyszedł na prostą, białą drogę. Biegł nią dopóki nie dotarł do zamku wielkoluda.

Kiedy tylko zobaczyła go żona wielkoluda, krzyknęła, żeby natychmiast uciekał.

– Mój mąż cię pożre, wciąż jest w paskudnym humorze – powiedziała. – Tego samego dnia, kiedy tu byłeś, zginął worek złota i nie możemy go nigdzie znaleźć.

– Och, proszę, niech pani mnie wpuści i poczęstuje śniadaniem – błagał Jaś.

I tym razem żona wielkoluda także pozwoliła mu wejść i dała mu trochę chleba i miodu.

Ale kiedy Jaś jadł ostatniego okruszka, znów rozległo się łup, łup, łup – to wielkolud szedł drogą. Żona wielkoluda ledwie zdążyła wepchnąć Jasia do kredensu, gdy wszedł wielkolud. Węszył i nadsłuchiwał, i znów węszył, a potem strasznym głosem ryknął:

Cóż za zapach tu przenika,
Chyba czuję krew Anglika.
Żywy on czy martwy, zmienia to niewiele,
Mąkę na swój chleb z jego kości zmielę.

– No, dosyć tego – powiedziała żona. – Nie bądź głupi. Czujesz trzy woły, które ci upiekłam na śniadanie.

Tak więc wielkolud usiadł i zaczął jeść, ale co kilka minut przerywał jedzenie i z ustami pełnymi mięsa wołu węszył podejrzliwie dokoła. Ale jego żona tylko śmiała się z niego, więc skończył śniadanie w ponurej ciszy.

– Żono, żono – krzyknął, zjadłszy posiłek – przynieś mi moją kurę, co znosi złote jajka.

Żona przyniosła piękną, nakrapianą kurkę i postawiła ja na stole.

– Znieś jajko! – ryknął wielkolud.

Wtedy kura zniosła jajko z czystego złota. I za każdym razem, gdy wielkolud krzyczał: „Znieś jajko”, znosiła kolejne.

W końcu wielkolud zasnął, a Jaś wymknął się z kredensu i podkradając się do stołu chwycił kurę, wepchnął ją pod ramię i wybiegł przez drzwi.

– Ko, ko, ko! – gdaknęła kura, a wielkolud natychmiast się ocknął i skoczył w pogoń, ale zobaczył już tylko jak Jaś znika na końcu prostej, białej drogi.

Możecie być pewni, że Jaś nie ociągał się schodząc po łodydze fasoli. Zsuwał się z gałęzi na gałąź, coraz niżej i niżej, aż w końcu zszedł na ziemię. Wpadł od razu do kuchni, zgrzany i zasapany, i postawił kurę na stole.

– Matko – zawołał – spójrz co ci przyniosłem z pnącza magicznej fasoli! A potem powiedział cicho:

– Znieś jajko, kurko.

I kura natychmiast zniosła błyszczące, złote jajko.

Matka Jasia była tak zdumiona i zachwycona, że prawie nie mogła uwierzyć własnym oczom.

– Już nigdy nie nazwę cię leniem ani głupcem – powiedziała patrząc z dumą na Jasia.

Nie było już potrzeby wspinać się na łodygę fasoli, ale Jaś codziennie tęsknił za nowymi przygodami. Kiedy tylko budził się rano i czuł zapach kwiatów fasoli, nie mógł przestać myśleć o magicznym pnączu i zamku wielkoluda na końcu prostej, białej drogi.

W końcu pewnego ranka wymknął się z domu i znów zaczął się wspinać po łodydze. Im był wyżej, tym bardziej czuł się szczęśliwy, a gdy minął białe chmury, krzyknął z radości. Jednak kiedy dotarł białą drogą do zamku wielkoluda, nie śmiał się pokazać, więc czekał w pobliżu drzwi kuchennych dopóki nie zobaczył, że żona wielkoluda wyszła po wodę. Wtedy zakradł się do kuchni i schował w kotle.

Wkrótce podłoga znów zaczęła się trząść pod ciężarem wielkoluda, łup, łup, łup, i po chwili wszedł on razem z żoną do kuchni. Tym razem oboje zaczęli węszyć i chórem powiedzieli:

Cóż za zapach tu przenika,
Chyba czuję krew Anglika.
Żywy on czy martwy, zmienia to niewiele,
Mąkę na swój chleb z jego kości zmielę.

Podbiegli do pieca, a potem do kredensu, by sprawdzić czyjaś nie ukrywa się tam. Na szczęście Jaś siedział bezpiecznie w kotle i chociaż szukali go pod pokrywkami od garnków, za zegarem i w każdym innym miejscu, jakie przyszło im do głowy, nie mogli go znaleźć.

– To jednak nie może być świeży, mały chłopiec – powiedziała żona wielkoluda. – To musi być zapach kości tych małych chłopców, których dostałeś wczoraj na deser.

Tak więc wielkolud usiadł i zaczął jeść śniadanie, a kiedy skończył, wyciągnął się wygodnie przy kominku, aby uciąć sobie poranną drzemkę.

– Żono – krzyknął. – Przynieś mi moją magiczną harfę, myślę, że jej dźwięk pomoże mi zasnąć.

Kobieta przyniosła więc małą, złotą harfę i położyła ją na stole.

To była najcudowniejsza harfa na świecie, bo tak naprawdę była to rozpięta na złotej ramie mała czarodziejka, której błyszczące włosy tworzyły struny harfy. Kiedy wiatr poruszał te żywe struny, wydobywały się z nich czarodziejskie nuty, a czarodziejka śpiewała magiczną pieśń do tej muzyki.

– Graj! – ryknął wielkolud, a harfa zaczęła natychmiast grać cudowną muzykę, a zaklęta w niej czarodziejka śpiewała dopóki harfa drżała od złotych nut.

Gdy wielkolud zasnął i zaczął chrapać, a muzyka ucichła, Jaś wyśliznął się z kotła. Złapał harfę obiema rękami i podbiegł cicho do drzwi.

Zapomniał jednak, że harfa to w istocie była czarodziejka i kiedy Jaś ją chwycił zaczęła głośno wołać do wielkoluda:

– Panie mój, panie!

Wtedy wielkolud w okamgnieniu skoczył na równe nogi, a gdy zobaczył Jasia wybiegającego przez drzwi, a potem pędzącego prostą, białą drogą, ryknął przerażająco.

Jaś nigdy w życiu jeszcze nie biegł tak szybko, ale wielkolud był jeszcze szybszy Z każdym krokiem był coraz bliżej, ale kiedy wyciągnął rękę, by chwycić złodzieja, Jaś akurat dotarł do czubka pnącza fasoli i zaczął błyskawicznie schodzić po nim w dół. Wielkolud zatrzymał się na moment, bo nie był pewien, czy to dziwne drzewo utrzyma jego ciężar.

– Panie mój, panie! – znów zawołała harfa i to tak rozjuszyło wielkoluda, że zaczął schodzić za Jasiem tak szybko, jak tylko mógł. Łodyga fasoli chwiała się i trzeszczała, a przerażony Jaś schodził w dół coraz prędzej i prędzej, a kiedy w końcu dotarł na ziemię, zobaczył tuż nad swoją głową stopy wielkoluda.

– Matko, matko, podaj siekierę! – krzyknął Jaś, następnie przechwycił siekierę z rąk matki i zaczął z całej siły podcinać łodygę fasoli. Pnącze zachybotało się, zatrzeszczało i z wielkim hukiem runęło na ziemię, grzebiąc pod spodem wielkoluda.

Wtedy Jaś zatańczył z radości, a złota harfa cicho zagrała. Teraz, kiedy nie było już magicznej łodygi fasoli, Jaś mieszkał szczęśliwie razem z matką, a kura złotonioska i czarodziejska harfa przyniosły im tyle pieniędzy, że zupełnie już nie wiedzieli na co je wydawać.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Najpiękniejsze bajki.