Rozdział pierwszy. Konwersja Chestertona

Katolik z urodzenia nieśmiało podejmuje niezwykły temat konwersji. Łatwiej jest podjąć go komuś, kto wciąż nie zna katolicyzmu niż temu, kto ma to szczęście, że zna go od dzieciństwa.

Zajmowanie się cudzymi doświadczeniami (z konieczności słabiej rozumianymi) trąci jednocześnie pewną zuchwałością i ignorancją. Urodzeni katolicy bardzo często doświadczają przeżycia podobnego pod pewnymi względami do tego, czego doświadczają ci, którzy Kościół poznają z zewnątrz, a dopiero potem do niego wchodzą. Urodzeni w wierze często przechodzą w młodości okres sceptycyzmu i wciąż często (choć rzadziej niż w poprzednim pokoleniu) u progu dorosłości na zawsze opuszczają Kościół. Obecnie jednak częściej zdarza się, że ci, których w młodości mocno pociągał sceptycyzm, odkrywają w różnoraki sposób, że ich dojrzały rozum domaga się przyjęcia transcendentalnych prawd z czasów dzieciństwa.

To doświadczenie katolika z urodzenia można, powtarzam, nazwać w pewnym sensie zjawiskiem konwersji. Różni się ono jednak od konwersji w ścisłym znaczeniu tego słowa, rozumianym raczej jako stopniowe odkrywanie i przyjmowanie katolicyzmu przez mężczyzn i kobiety, którzy rozpoczynając życie, nie mieli pojęcia o Kościele, dla których w okresie dorastania był on tylko pustym słowem, być może czymś pogardzanym, a z pewnością nieznanym.

Być może to głównie za sprawą konwertytów Kościół katolicki naszych czasów staje się coraz prężniejszy. Podziw, jakim obdarzają ich katolicy z urodzenia, przypomina szacunek, jakim Kościół pierwszych wieków otaczał męczenników. Słowo „martyres”, którym ich określano, oznaczało bowiem „świadkowie”. Zjawisko konwersji, spotykane wśród ludzi wszystkich warstw i charakterów, jest wielkim współczesnym świadectwem o prawdziwości wiary katolickiej, o tym, że wiara ta jest rzeczywistością, i że jedynie w niej można odnaleźć ogarniający wszystko ład.

Im mniej ludzie wiedzą na ten temat, tym bardziej wyobrażają sobie, że wchodzący do Miasta Bożego są wszyscy tacy sami. Tym bardziej próbują też określić stan ducha, który prowadzi do ostatecznego przyjęcia katolicyzmu. Będą mówić o pragnieniu bezpieczeństwa albo przyjemności, jaką dają zmysłom na przykład muzyka lub poezja. Mogą też upatrywać przyczyny w szczególnym rodzaju słabości (tkwiącej w umysłach wielu) polegającej na łatwym podporządkowywaniu się nastrojom i wpływowi innych.

Wystarczy pobieżna znajomość typowych współczesnych konwertytów, by zadać kłam takim teoriom. Mężczyźni i kobiety wchodzą wszystkimi możliwymi drzwiami, na skutek wszelkich możliwych pobudek: długotrwałego namysłu, wstrząsu, wizji, próby moralnej, a nawet czysto intelektualnego procesu. Wchodzą na skutek poszerzonego doświadczenia zdobytego za sprawą podróży, wydarzeń życiowych bądź zagłębienia się w historię. Dróg wiodących do wiary jest nie tylko nieskończenie wiele (chociaż wszystkie się zbiegają, bo prawda jest jedna, a błędy są nieskończenie mnogie), ale i poszczególni konwertyci różnią się pod każdym możliwym względem. Stwierdziwszy, jakie emocje albo tok rozumowania przywiodły któregoś z nich do owczarni, i próbując orzec to samo o innym, przekonamy się, że pobłądziliśmy. Wchodzi i cynik, i sentymentalista, głupi i mądry, wieczny sceptyk i niedowiarek oraz osoba zbyt łatwo ulegająca autorytetowi. Każdy z nich wchodzi na swój sposób. Spotykamy przypadek konwersji, w którym niewątpliwą rolę odegrały podziw i naśladowanie jakiejś wielkiej osoby. Następnie dowiadujemy się o konwersji, która dokonała się w zupełnej samotności i dziwimy się, że konwertyta do tej pory nie wie o istnieniu wielu innych neofitów. Za chwilę jednak mamy do czynienia z trzecim, zupełnie innym konwertytą, który do Kościoła wchodzi nie z samotności ani nie pod czyimś wpływem, ale z pogardy dla niewystarczalności lub zła tego, co go otacza.

Kościół jest naturalnym domem ludzkiego ducha.

Tak naprawdę, jeśli ktoś szuka wyjaśnienia zjawiska konwersji w teoriach, które sprowadzają ją do iluzji, to nie znajdzie odpowiedzi na swoje pytanie. Jeśli ktoś wyobraża sobie, że konwersja bierze się z takiej czy innej błędnej albo ograniczonej i niewystarczającej przyczyny, to szybko się przekona, że jest ona niewytłumaczalna.

Jest tylko jedno wytłumaczenie tego zjawiska – zjawiska, które zawsze miało miejsce, ale które szczególnie intryguje wykształconych niekatolików z krajów anglojęzycznych. Jest tylko jedno wytłumaczenie, które wyjaśnia mnogość konwersji i nieskończoną różnorodność umysłów pociągniętych ku tej wielkiej przemianie. Wytłumaczenie jest takie, że Kościół katolicki to rzeczywistość. Wiele osób może pomylić odległą górę z chmurą, ale jeżeli różni obserwatorzy – zwłaszcza tacy, o których wiadomo, że interesują się tematem, mają ostry wzrok i wcześniej wyrażali wątpliwości – twierdzą, że widzą coś stałego o niezmiennym kształcie, to należy bezwzględnie domniemywać, że mamy do czynienia z obiektywną rzeczywistością. Pięćdziesięciu ludzi na pokładzie statku wytęża wzrok, by ujrzeć ląd. Pięciu, dziesięciu, a potem dwudziestu dociera do brzegu. Wróciwszy, opowiadają pozostałym, którzy go nie widzą albo myślą, że to mgła, o szczegółach linii brzegowej. Ich świadectwo jest zbieżne i przekonujące, bo pochodzi od bardzo różnych osób – niektóre z nich nie chciały w ogóle ujrzeć lądu, inne się go obawiały, inne cieszą się, że do niego dotarły, a jeszcze inne przez długi czas drwiły z wiary w jego istnienie. Te właśnie zbieżne świadectwa stanowią jeden z niezliczonych dowodów będących racjonalną podstawą naszej religii.

Hilaire Belloc

Powyższy tekst jest przedmową do wydania angielskiego książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.