Rozdział drugi. Barbara, Barnaba, Benedykt

Barbara

Pewnego razu w mieście Heliopolis w Egipcie żyła bystra i czarująca dziewczyna imieniem Barbara. Była jedynym dzieckiem Dioskura, jednego z najbardziej zamożnych obywateli miasta. Mieszkali w wielkim, pięknym domu z licznymi oknami i balkonami. Stał wysoko na wzgórzu, skąd mogli spoglądać na miasto, jedząc kolację na werandzie.

Barbarze nie brakowało niczego – choć może niezupełnie. Nie miała matki. Jej rodzicielka zmarła zaraz po urodzeniu córki. Dziewczyna bardzo chciała mieć mamę. Pragnęła przytulać się do niej, głaskać po włosach i rozmawiać z nią podczas spacerów po ogrodzie. Ojciec starał się wynagrodzić córce brak matki. Poświęcał jej uwagę i darzył uczuciem, tyle tylko, że nie była to prawdziwa miłość.

Nie chciał dzielić się nią z nikim i nie pozwalał jej opuszczać domu. Barbara nie mogła odwiedzać przyjaciółek, zostawać u nich na noc ani też bawić się w gry lub pływać. Nie wiedziała, jak wygląda życie poza domem.

Gdy skończyła dwadzieścia lat, była bardzo dziwną dziewczyną. Potrafiła rozwiązywać zadania z geometrii i płynnie czytać bajki po grecku, ale nie wiedziała nic o tym, co dzieje się na świecie. Nie spotykała się z nikim oprócz ojca, służących i lękliwego człowieka o drobnej posturze, który był jej nauczycielem.

To on opowiadał jej trochę o ciekawym świecie na zewnątrz, którym był dla Barbary miejski targ. Przynosił jej drobne podarki – pióro pawia, owoc granatu, a raz nawet żywego białego królika z różowymi oczami. A kiedy już nauczył ją wszystkiego, co sam wiedział, i szykował się do odejścia, podarował jej na pożegnanie ostatni prezent.

– Musisz mi jednak najpierw przyrzec – powiedział szeptem, upewniając się, czy nikt nie podsłuchuje – że nigdy nie pokażesz tego nikomu, a zwłaszcza ojcu, ani nie powiesz, od kogo to dostałaś.

Barbara roześmiała się, gdyż biedny człowiek tak bardzo trząsł się, że wydało jej się to niemądre.

– Oczywiście, że nie powiem – odparła grzecznie – ale ojciec mnie kocha i nigdy nie skrzywdzi mnie ani moich przyjaciół, gdybym jakichś miała.

Nauczyciel wyciągnął spod szat małą książkę.

– Proszę, przeczytaj ją – rzekł. – Zmieniła moje życie, może zmieni i twoje.

Ukłonił się, pocałował Barbarę w rękę i szybko odszedł. Zaciekawiona otworzyła książkę, której tytuł brzmiał: Nowy Testament. Kiedy zaczęła czytać, przekonała się, że książka dotyczy chrześcijan, których jej ojciec tak wielce nienawidził. Nie znosił ich bardziej niż podatków, mszyc, wystygłych napojów czy chłopców, którzy kradli nocą figi z ogrodu.

Barbara słyszała o tych ludziach, którzy głosili, że miłość do Boga i bliźnich to najważniejsza rzecz w życiu. Czemu więc ojciec tak bardzo ich nienawidził?

Słowa z kolejnych stron książki stawały się bliskie jej sercu. Chciała dowiedzieć się więcej o Chrystusie i napisała parę słów do Orygenesa z Aleksandrii, który miał literaturę dotyczącą tej książki, po czym wysłała list potajemnie przez zaufanego służącego.

Kilka tygodni później pieliła na klęczkach swój ogródek z bakłażanami, rozmyślając o opowieściach Chrystusa o nasionach, winorośli i owocach, gdy nagle zauważyła nowego ogrodnika, grabiącego ziemię przy różanych krzewach. Ciekawe kto to? – pomyślała. Nie widziała go tutaj wcześniej. Zbliżył się do niej i szepnął:

– Panienko, przysłał mnie Orygenes. Czy możemy gdzieś porozmawiać? Mam ci wiele do powiedzenia.

Poszli do starego letniego domu, gdzie ogrodnik wyjawił, że tak naprawdę jest chrześcijańskim duchownym, którego wysłano, by nauczył jej nowej wiary, a nawet ochrzcił ją, gdyby chciała.

– O, tak! Najlepiej od razu. Nie traćmy ani chwili! – zgodziła się z radością Barbara.

Gdy ją ochrzcił, odetchnęła z zadowoleniem. Teraz mogła już w pełni poświęcić życie Chrystusowi i podążać za Jego naukami. Kapłan oddalił się cicho, a zaraz potem pojawił się przed nią zaniepokojony ojciec.

– Co to za ogrodnik i dokąd poszedł? Kiedy go przyjąłem?

Barbara nie słuchała. Była tak szczęśliwa, że cała promieniała. Ojciec uśmiechnął się do niej, upewniając się w duchu, że czyni słusznie, trzymając córkę w domu. Gdyby nie była zadowolona, jej oczy by tak nie błyszczały. Barbara miała wielką ochotę wyjawić ojcu, że weszła na nową drogę życia, ale przypomniała sobie słowa nauczyciela i milczała.

Następnego dnia Dioskur wyjechał z domu w interesach. Polecił córce dopilnować, by w łaźni wstawiono dwa nowe okna. Wyniosła więc na podwórze swoją szydełkową robótkę i nadzorowała pracę stolarzy i murarzy. Kiedy umieszczano okna, wpadła na pewien pomysł.

– Skoro już wstawiacie dwa okna, czy moglibyście dodać jeszcze jedno? Mój ojciec nie będzie miał nic przeciwko – zapewniła robotników.

Postąpili więc wedle jej życzenia.

Kiedy ojciec wrócił do domu i zobaczył ścianę łaźni, ściągnął groźnie brwi i krzyknął ze złością:

– Co to jest? Trzy oka, kiedy wyraźnie powiedziałem, że mają być dwa?

– To był mój pomysł, ojcze. Ja im kazałam to zrobić – odparła Barbara, nieco przestraszona. Wciąż ją kusiło, by powiedzieć ojcu o swojej nowej wierze. – Miałam ku temu powód. Chciałam, żebyś zobaczył, że prawdziwe światło wnika do duszy poprzez Ojca, Syna i Ducha Świętego. Bóg chrześcijan to wszystkie te trzy postacie w jednej osobie. Wiem o tym, bo jestem chrześcijanką!

Dioskur zrobił się czerwony ze złości. Jego ukochana, wspaniała córka miałaby być jedną z tych okropnych i znienawidzonych chrześcijan! Wydał z siebie przeraźliwy ryk i zaczął gonić ją po marmurowych schodach, aż dobiegła do swojego pokoju i zaryglowała drzwi. Ojciec przestał krzyczeć i zapytał przebiegle cichym głosem, czy Barbara nie poszłaby z nim na spacer, aby mogli o wszystkim porozmawiać.

Otworzyła drzwi, uradowana, że ojciec się uspokoił, i wyszli razem z domu. Ojciec otworzył bramę wiodącą do lasu i idąc przed cedrowy zagajnik dotarli na szczyt wzgórza. Tam Dioskur, wciąż rozeźlony – Barbara bowiem przyrzekła, że zostanie chrześcijanką na zawsze – wyciągnął miecz i zabił ją na miejscu.

Niebo pociemniało, rozległ się grzmot, a błyskawice ścigały Dioskura, który zbiegał ze wzgórza, szlochając. Nagle błysnął jaskrawo czerwony zygzak, Dioskur, padając, nadział się na swój miecz i skonał.

W swoim życiu Barbara miała niewiele czasu na zgłębianie nauk Chrystusa. Nie mogła ofiarować Panu listy dobrych uczynków ani ofiar. Zdążyła jedynie rozwinąć niezłomność. Wiedziała, co ma robić i czyniła to z prostotą i śmiałością.

Kiedy niebo znowu zagrzmi podczas burzy, nie chowaj się pod łóżko i nie naciągaj kołdry na głowę. Poproś Barbarę o odwagę, która pomoże ci stawić czoła trudnościom.

Barnaba z Compiegne

Pewnego razu żył sobie na terenie dzisiejszej Francji kuglarz o imieniu Barnaba. W tamtych czasach kuglarz był człowiekiem ulicy, który zabawiał swoimi występami przechodniów. Wędrował po miastach i widząc tłum na targu lub rynku, rozkładał swój dywanik, wyciągał miedziane kule, talerze lub noże i dawał pokaz ku uciesze gawiedzi.

Czasami kuglarze ubierali się jak klauni. Mieli dzwonki przy czapkach i butach oraz specjalne kostiumy, tak że każdego z nich można było rozpoznać po charakterystycznym kolorze. Strój Barnaby był niebiesko-biały, ponieważ kochał on bardzo Matkę Bożą i w ten sposób chciał oddać Jej cześć. Kiedy zręcznie żonglował swoimi kulami i nożami, nigdy ich nie upuszczając, robił fi kołki i kręcił młynka, podczas gdy ludzie go oklaskiwali, dziękował Maryi ze szczerego serca, że obdarzyła go takim talentem, jedynym jaki miał.

Barnaba uwielbiał żonglować. To wychodziło mu najlepiej, lecz kiedy padał deszcz, nie było widzów i nie miał co jeść. Po występach ludzie, aby wyrazić uznanie dla jego umiejętności, rzucali mu drobne monety, marchewki, róże – cokolwiek mieli przy sobie – i tak udawało mu się przeżyć. Jednak kiedy padało…

Pewnego deszczowego dnia Barnaba siedział przy drodze, zastanawiając się dokąd pójść, kiedy akurat pewien zakonnik z pobliskiego klasztoru przechodził obok. Słyszał o Barnabie, kuglarzu w niebiesko-białym stroju, przystanął więc, by zapytać, jak mu się wiedzie i dlaczego odziewa się w takie kolory. Barnaba wyjaśnił, a mnich, na którym odpowiedź kuglarza zrobiła wielkie wrażenie, rzekł:

– Jeśli tak kochasz Matkę Bożą, powinieneś żyć w klasztorze, sławić Ją i wykonywać inne pożyteczne rzeczy. Malować lub rzeźbić Jej postacie albo pisać dla Niej poematy. Szkoda marnować życie na ulicach, podrzucając kule dla pieniędzy!

Kuglarz pomyślał, że wspaniale byłoby zamieszkać w klasztorze, tak więc poszedł z zakonnikiem, który okazał się przeorem. Na początku Barnaba był bardzo szczęśliwy. Wykonywał wszystkie prace, które mu zlecano, a potem miał czas na odwiedzanie kaplicy i rozmowy z Matką Bożą. Jeden z mnichów wyrzeźbił piękny posąg z białego marmuru, przedstawiający Maryję trzymającą maleńkiego Jezusa, i Barnaba spoglądał Jej w oczy i przemawiał do Niej. Opowiadał, jak bardzo chciałby zrobić dla Niej coś pięknego, tak jak czynili to inni mnisi.

Pewnego dnia wpadł mu do głowy pomysł, który go bardzo podekscytował. Barnaba nie zwierzył się nikomu, bo bał się, że go wyśmieją lub nawet zabronią robić coś tak dziwnego. Każdego wieczora po kolacji znikał na jakiś czas w kaplicy. Tak działo się przez kilka tygodni. Przeor był coraz bardziej zaciekawiony, co młody mnich tam robi, i pewnego razu wraz z innym zakonnikiem poszedł za Barnabą, kryjąc się w cieniu korytarza. Kto mógł wiedzieć, co strzeli do głowy temu szalonemu chłopakowi? W końcu nim zamieszkał w klasztorze, był tylko kuglarzem.

Dwaj mnisi podeszli do kaplicy i zajrzeli do środka przez małe okienko. Szczęki opadły im ze zdumienia. Barnaba, stojąc przed ołtarzem, wykonywał wszystkie znane sobie sztuczki, żonglując rytmicznie miedzianymi kulami tak zręcznie, że wyglądały jak obracające się koło. Zakonnicy spojrzeli po sobie, a ich zdumienie przerodziło się w gniew. Jak Barnaba śmie zachowywać się w ten sposób przed Najświętszą Maryją Panną? Czyżby nie miał dla Niej szacunku? Podskakuje i tańczy jak zwyczajny uliczny kuglarz, w dodatku oblewając się potem!

Przeor już miał wtargnąć do środka, dopaść Barnaby, który najwyraźniej był szalony, i wyrzucić go z kaplicy, kiedy ujrzał nagle, że chłopak pada na podłogę wyczerpany.

Przeor nie mógł się poruszyć. Zobaczył, że marmurowa postać Maryi schodzi z ołtarza i zbliża się do Barnaby. Maryja przyklękła, otarła pot z czoła chłopca i rzekła:

– Dziękuję, drogi synu. Jezus i ja od dawna nie widzieliśmy tak wspaniałego występu. Moglibyśmy oglądać cię codziennie i nigdy by nam się to nie znudziło. Ale jesteś zmęczony i musisz odpocząć. Teraz już idź. – Po czym powoli wróciła na ołtarz.

Dwaj zakonnicy odeszli bez słowa od okna kaplicy. Wiedzieli, że był to sekret Barnaby i Matki Bożej i nie chcieli przeszkadzać. Doszli do wniosku, że talent Barnaby był dla Maryi tak samo ważny, jak artystyczne dzieła pozostałych mnichów.

Benedykt z San Fradello

Pewnego razu na słonecznej Sycylii żył sobie niewolnik imieniem Benedykt. Był czarnoskóry i nawet w tamtych czasach takim ludziom nie żyło się łatwo. Inni żartowali sobie z jego karnacji, rodziców, strojów i mocno skręconych włosów, lecz Benedykt nauczył się ich nie słuchać i, co ważniejsze, nie przejmował się ich słowami. Bóg przemówił do niego, tak więc ze względu na Niego, Benedykt reagował na zaczepki ze spokojem i życzliwością lub też wcale nie zwracał na nie uwagi.

Pewnego dnia znany patrycjusz, Lanzi, przechodził opodal w czasie, gdy ludzie jak zwykle naśmiewali się z Benedykta. Cierpliwość i spokój czarnoskórego niewolnika zrobiły na Lanzim tak wielkie wrażenie, że kazał uczynić go wolnym. Spytał też Benedykta, czy chciałby dołączyć do grupy jego przyjaciół i poświęcić resztę życia modlitwie.

Benedykt przyjął propozycję z radością. Po latach patrycjusz zmarł i przełożonym mianowano Benedykta, którego spokój i mądrość wzbudzały taki podziw. Zgodził się na to, choć lubił raczej przebywać w kuchni, gdzie czuł się jak u siebie i czynił cuda z bochenkami chleba.

Podobnie jak wielu innych świętych Benedykt potrafił pomnażać chleb, zwłaszcza gdy potrzebowali go ubodzy. Codziennie rozdawał wszystkie porcje pieczywa ze spiżarni, tylko po to, by później odkryć, że na półkach jest więcej bochenków niż było. Miał szczególne podejście do chleba, pamiętając, jak Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy przemienił chleb w swoje Ciało. Barnaba nigdy więc nie pozwalał, by zmarnowała się choć okruszyna.

Kiedy mnisi czyścili swoje talerze, pilnował, aby wszystkie reszki pieczywa zachowano dla biednych lub ptaków. Czasami mnisi żartowali z Benedykta, że tyle uwagi poświęca odpadkom.

– To pożywienie to krew tych, którzy dali nam je z miłości do Boga – powiadał, starając się przybrać poważną minę.

Pewnego dnia mnichom zamarł śmiech na ustach, gdy Benedykt natknął się na kawałek skórki od chleba pływający w wodzie do mycia naczyń, wyciągnął go i wycisnął z niego krew. Od tego czasu nie zmarnowali ani okruszyny.

Słynął z mądrych rad, a chorzy, uczeni, żebracy i arcybiskupi przychodzili ze swoimi problemami do kuchni tego czarnoskórego mnicha. Został świętym patronem ludzi cierpiących na bóle głowy i, jak przypuszczam, pomywaczy.

Kiedy następnym razem przypalisz grzankę i zechcesz wyrzucić ją do kosza, pomyśl o Benedykcie. Może tost wcale nie był zupełnie do niczego i nadawał się do zjedzenia z odrobiną malinowego dżemu. A jeśli naprawdę się przypalił i cała kuchnia jest pełna dymu, pomyśl o ptakach. Pamiętaj, że one także są jednym ze szczególnych darów Pana Boga.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.