Rozdział czwarty. Tajemnicza choroba

Raz na jakiś czas tato zmuszony był wyjechać z Wiązów w związku z pracą firmy. Jedna z tych podróży odbyła się, gdy miałam sześć lat. Kilka dni po jego wyjeździe stałam sama przy oknie wychodzącym na ogród. Nagle serce mi zamarło. Jakiś mężczyzna szedł po ogrodzie. I był to tatuś!

– Tatusiu! Tatusiu! – zawołałam poruszona, lecz nie było żadnej odpowiedzi. Nawet się nie odwrócił w stronę okna, lecz wciąż miarowo kroczył ścieżką. Nagle przejął mnie strach. Tatuś wyglądał tak bezsilnie i staro! A jego głowę spowijał gęsty welon. Co to znaczyło? I dlaczego nie zwracał w ogóle uwagi na swoją królewnę?

Maria i Paulina znajdowały się w pobliskim pokoju. Słysząc moje okrzyki przybiegły zobaczyć, co się dzieje.

– Dlaczego wzywasz tatusia, skoro pojechał do Alencon? – zapytała z niepokojem Maria. – Przecież doskonale o tym wiesz, Tereso.

Łzy spływały mi po policzkach, kiedy wskazałam palcem okno.

– On wrócił! – łkałam. – Szedł w kierunku jodeł, a potem zniknął!

Paulina spojrzała na mnie ze zdumieniem.

– Ależ dziecko, to niemożliwe. Tatuś nie wróciłby bez uprzedzenia.

Wciąż szlochałam. Zacinając się, opowiadałam o welonie wokół głowy tatusia. Nagle Maria wpadła na wytłumaczenie, że służąca, Wiktoria, zrobiła mi psikusa. Zarzuciła fartuch na głowę i potem przemaszerowała pod oknem, udając, że jest tatusiem.

– Nie, nie! – krzyczałam. – To naprawdę był tatuś. Widziałam go. I wydawał się taki stary i smutny!

Nie było cienia wątpliwości. Byłam bardzo przestraszona. Natychmiast moje siostry udały się do kuchni, by zadać służącej kilka pytań. Czy zrobiła mi psikusa? Czy udawała ojca? Wiktoria była oburzona. Miała stanowczo zbyt wiele pracy, by myśleć o psikusach. Nie wychodziła z kuchni od wielu godzin.

Potem wszystkie razem starannie przeszukałyśmy ogród, ale na próżno. Tatusia tam nie było. Ani żadnego obcego człowieka. To wszystko musiało być wytworem mojej wyobraźni.

– Staraj się już o tym nie myśleć – powiedziała Maria pocieszająco. – Małe dziewczynki często popełniają błędy.

Nie myśleć już o tym? Jak mogłam o tym nie myśleć! Jednak robiłam wszystko, co w mojej mocy, by być posłuszną. Może kiedyś wyjaśni się znaczenie tego, co ujrzałam. W międzyczasie moje serce zalewał smutek. Ten welon, który zakrywał twarz tatusia… Czy to znaczyło, że przeznaczone mu było jakieś okropne nieszczęście?

Dwa lata później Leonia zakończyła naukę w zakonie benedyktynek. Postanowiono, że zajmę tam jej miejsce. Był październik roku 1881 i tylko kilka miesięcy brakowało do moich dziewiątych urodzin. Wszyscy czuli, że nadszedł już czas, by zajęli się mną inni nauczyciele, nie tylko Paulina. Nie zgadzałam się z tym, bo nie miałam zamiaru opuszczać swojej „mateczki”, by znaleźć się w otoczeniu, w którym wszystko było nowe i odmienne. Ponieważ życzył sobie tego tatuś, nie skarżyłam się jednak i robiłam, co w mojej mocy, by uczyć się pilnie. Bóg pobłogosławił te wysiłki i wkrótce znalazłam się w klasie z dziewczynkami znacznie starszymi ode mnie. Siostry benedyktynki były zadowolone z moich postępów, a także kapelan zakonu, ojciec Domin. Zaczął mnie nazywać swoją „małą panią doktor”, bo Paulina była wspaniałą nauczycielką i moja wiedza religijna była całkiem obszerna.

Jednak w szkole nie czułam się zbyt szczęśliwa. Niektóre dziewczynki, zazdrosne o to, że dziewięciolatka uczestniczy razem z nimi w lekcjach, dokuczały mi i sprawiały, że czułam się okropnie. Nie wiedziałam, jak się bronić, ani tak naprawdę nie chciałam tego robić. Na swój prosty sposób myślałam, że cierpiałam z powodu ich szyderstw zgodnie z wolą Boga. Natomiast zawsze byłam radosna późnymi popołudniami, wiedząc, że wkrótce nadejdzie czas powrotu do Wiązów. Tak naprawdę ani tatuś, ani starsze siostry, nie mieli pojęcia o tym, że tak bardzo męczyłam się w szkole. Kiedy mnie widzieli, uśmiechałam się, wdzięczna, że jestem znowu z nimi w naszym ładnym domu. A fakt, że zdobywałam dobre oceny i byłam prawie zawsze najlepszą uczennicą w klasie, do której w dodatku uczęszczały znacznie starsze dziewczęta, bardzo ich radował.

– Świetnie, że posłaliśmy Teresę do szkoły – powiedział któregoś dnia tatuś. – Wspaniale sobie radzi.

Celinie i naszym dwóm małym kuzynkom, Janinie i Marii Guerin, raczej podobało się w zakonie benedyktynek. Nie były takie wrażliwe jak ja i w związku z tym dokuczanie im nie stanowiło atrakcji. Pewnego dnia, gdy razem wracałyśmy ze szkoły do domu, Maria i ja postanowiłyśmy zająć się jedną z naszych ulubionych zabaw.

– Pustelnicy nie interesują się światem – oświadczyłam kuzynce. – Mario, będę udawać, że jestem naprawdę świątobliwą pustelniczką. Zamknę oczy, a ty możesz prowadzić mnie po ulicy.

Zazwyczaj Marii podobały się zabawy, które proponowałam, ale tym razem stwierdziła, że jej rola wcale nie jest atrakcyjna.

– A może ja też bym była pustelniczką? – zaproponowała. – Dlaczego to ja mam cię prowadzić?

W końcu postanowiłyśmy, że obydwie będziemy pustelniczkami. Zamkniemy oczy i będziemy oddawać się tylko najwznioślejszym myślom. Tak też się stało i przez pewien czas wszystko było w porządku. Byłyśmy naprawdę wzorowymi pustelniczkami. Potem spadło na nas nagłe nieszczęście, gdy Maria i ja wpadłyśmy na wystawę z warzywami na zewnątrz sklepu spożywczego. Rozległ się przerażający łoskot i huk, a sterty skrzynek spadały wokół nas. Nagle wytrzeszczyłyśmy oczy na straszliwy widok. Warzywa turlały się po całym chodniku, a wstrząśnięty tym chaosem sklepikarz pędził w stronę drzwi.

– Dlaczego nie patrzycie pod nogi? – ryknął gniewnie. – Co za głupie dzieci!

Objęłyśmy jednym spojrzeniem rozmiar zniszczeń i sprzedawcę, a następnie rzuciłyśmy się do ucieczki. Dopiero gdy znalazłyśmy się w bezpiecznej odległości od sklepu spożywczego, odważyłyśmy się zatrzymać, by złapać oddech.

– Nie wolno nam już nigdy bawić się w pustelniczki! – wydyszała przerażona i zmartwiona Maria. – To zbyt niebezpieczne!

Ze smutkiem przytaknęłam. Niewątpliwie najkorzystniejsze dla pustelniczek było mieszkanie w dużej odległości od sklepów spożywczych.

Rok później stałam się dochodzącą uczennicą w szkole prowadzonej przez zakon benedyktynek. Paulina zaś postanowiła zostać siostrą karmelitanką. Przez całe lata miałam przeczucie, że któregoś dnia ofiaruje się Bogu, ale teraz, gdy zbliżała się chwila naszego rozstania, serce mi nieomal pękło. Paulina, moja „mateczka”, opuszczała mnie! Już nigdy nie powita mnie w Wiązach po niemiłym dniu w szkole!

Widząc moją rozpacz, Paulina robiła wszystko, co mogła, by mnie pocieszyć. Opisywała uroki życia karmelitanki. Mówiła mi, że odchodzi od nas, by modlić się i cierpieć za zbawienie dusz. Szczególną opieką chciała otoczyć księży. Pragnęła ofiarować swoje życie Bogu, aby mógł pobłogosławić świat wieloma dobrymi i świątobliwymi kapłanami.

Słowa siostry zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Którejś nocy moje serce zatrwożyło się nagłym i wspaniałym odkryciem. Ja też zostałam powołana, by stać się siostrą karmelitanką! Pośpiesznie wyruszyłam na poszukiwanie Pauliny. Pragnęłam bowiem obwieścić jej ten chwalebny pomysł. Teraz nie było już potrzeby się rozstawać. Ja też pójdę do klasztoru, by modlić się i cierpieć dla zbawienia dusz.

Paulina nie wyśmiała mnie, lecz czule uściskała. Potem tak delikatnie, jak tylko było można, wytłumaczyła mi, że dziewięcioletnie dziewczynki nie mogą wstępować do zakonu. Nie zezwala na to prawo kościelne.

– W przyszłości będziesz mogła wstąpić do zakonu – obiecywała.

Gorzko rozczarowało mnie to, że nie mogłam towarzyszyć mojej siostrze w drodze do Karmelu. Wyznałam moje pragnienie przeoryszy, matce Marii Gonzadze. Cierpliwie wysłuchała wszystkich moich trosk, ale na koniec zgodziła się z Pauliną, że nie mogę stać się karmelitanką w wieku dziewięciu lat. W przyszłości siostry zakonne miały przekonać się, czy czuję powołanie, czy też nie. Jeśli tak, bez problemu będę mogła wstąpić. I zostanie mi nadane piękne imię: siostra Teresa od Dzieciątka Jezus.

Czułam się tylko częściowo pocieszona. W dodatku szkoła stała się prawdziwą udręką. Nawet Wiązy straciły swój urok. Moja „mateczka” stała się siostrą Agnieszką od Jezusa. Kiedy odwiedziłam ją w klasztornej rozmównicy, pomiędzy nami była żelazna krata. Już nie mogłam powiedzieć, że należy do mnie.

Kilka miesięcy po tym, jak Paulina nas opuściła, tato pojechał do Paryża. Maria i Leonia towarzyszyły mu w podróży, a Celina i ja wciąż uczęszczałyśmy do szkoły przy zakonie benedyktynek. Niestety! Napięcie związane z odejściem mojej starszej siostry do Karmelu, wkrótce zaczęło dawać się we znaki. Podczas Wielkiego Tygodnia zachorowałam. Wujek Izydor powiadomił tatusia, że lepiej będzie, jak natychmiast wróci do Lisieux. Jego królewna była w okropnym stanie.

Biedny tatuś! Pobyt w Paryżu sprawiał mu radość. Zwłaszcza możliwość zabierania Marii i Leonii na piękne nabożeństwa związane z Wielkim Tygodniem. Jednak szybko wszystko zostawił, by do mnie powrócić. Był ku temu dobry powód, bo w dniach, które nastąpiły, stałam się poważnie chora. Czasami nawet nie rozpoznawałam tatusia. Krzyczałam, że jest okropnym czarnym potworem. Odwracałam się od moich sióstr i próbowałam wyskoczyć z łóżka!

Lekarz oświadczył ze smutkiem, że nic już nie można dla mnie zrobić. Jeśli nawet wyzdrowieję, mój mózg pozostanie uszkodzony. Tylko modlitwa mogła pomóc. Na tę straszną wiadomość wszyscy zaczęli prosić Boga o moje uzdrowienie. Dzięki temu nastąpiła wielka poprawa, więc pozwolono mi wstać z łóżka. Dlatego też zostałam zabrana na uroczystość przywdziania habitu karmelitanki przez Paulinę. Jednakże następnego dnia poczułam się znacznie gorzej. Musiałam wrócić do łóżka. Zrozpaczony tatuś napisał do Paryża, by w mojej intencji została odprawiona nowenna Mszy świętych w sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej.

W niedzielę podczas nowenny Maria udała się na przechadzkę do ogrodu. Leonia czytała przy oknie w moim pokoju. Leżałam cichutko w łóżku, lecz nagle coś mnie ogromnie poruszyło i zaczęłam wzywać najstarszą siostrę. Maria przybiegła do mnie, lecz było już za późno. Nie rozpoznałam jej. Czułam się tak, jakbym spotkała się oko w oko z szatanem. Był wszędzie. Walczył o to, by zabrać Bogu moją duszę. Miotałam się w męczarniach. Rzucałam się na wszystkie strony, by uniknąć jego szponów. Próbowałam wyskoczyć z łóżka, żeby uciec, ale nie mogłam. Wszystko, co byłam w stanie robić, to jęczeć i drżeć w męczarniach.

Moje siostry wychodziły z siebie z przerażenia. Co się stało ich małej Teresie? Miała taką ściągniętą i dziwną twarz. Już ich nie poznawała. Maria, moja druga matka, poczuła, że mnie zawodzi. W przypływie żalu padła na kolana u stóp mojego łóżka.

– Nie pozwól Teresie umrzeć! – krzyknęła, rzucając błagalne spojrzenie na figurkę Matki Boskiej. – Przenajświętsza Panienko, spraw, by wróciła do nas silna i zdrowa!

Leonia i Celina przyłączyły się do modlitwy Marii. Sądziły, że jestem nieprzytomna, ale ja też się modliłam. Bez względu na pozory, wiedziałam, że w trosce o moje życie najbliżsi szturmują bramy nieba.

Nagle, dzięki Bożemu miłosierdziu, poczułam, cudowny spokój, który zalewał moją duszę. Szatan nie miał już nade mną żadnej władzy! Gdy nadeszło wspaniałe uwolnienie, skierowałam spojrzenie na figurkę Najświętszej Panny. Co za radość! To już nie była figurka. Matka Boska była prawdziwa! Piękna i jaśniejąca w swej błękitnej szacie, uśmiechała się do mnie! Usłyszała modlitwy moich sióstr! Zostałam uzdrowiona!

To Maria jako pierwsza wyczuła zmianę, która we mnie nastąpiła. Wstała z kolan i podeszła do mnie. Długo i czule wpatrywała się w moje oczy.

– Czy już się lepiej czujesz, maleńka?

Uśmiechnęłam się blado, bo nie byłam w stanie mówić. W głębi serca wiedziałam, że stał się cud.

„Ale nie powiem o tym nikomu” – pomyślałam. „Gdybym tak zrobiła, całe moje szczęście mogłoby wyparować”.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.