Rozdział czwarty. Święty Patryk – Głos Irlandii

Owej ciemnej nocy szalała gwałtowna wichura, ale mieszkańcy małej farmy na zachodnim wybrzeżu Szkocji przywykli do wycia wiatru i ryku fal rozbijających się o skaliste wybrzeże, niewiele też uwagi zwracali na mróz. Byli zmęczeni po całym dniu pracy i wdzięczni za nadejście zmroku, gdyż mogli wtedy zaryglować drzwi i zebrać się wokół ognia. W świetle ogniska rozpalonego z torfu wprost na podłodze chaty wszyscy ci ludzie wydawali się prości i twardzi, a wyróżniał się wśród nich tylko pewien szesnastoletni chłopiec. Zdawał się delikatniejszy i bardziej cywilizowany od swych towarzyszy, a zachowywał się tak, jakby przywykł do wydawania poleceń.

Był to Patryk, syn pana Kalponiusza, który mieszkał w rzymskiej kolonii w Dumbarton. Wychowano go starannie i nauczono wszystkiego, co powinien wiedzieć młody obywatel rzymski, gdyż jego szlachetnie urodzona matka była siostrzenicą samego świętego Marcina z Tours, a ze swej słonecznej ojczyzny wyniosła doskonałe maniery. Nauczyła syna jak zachowywać się szlachetnie i uprzejmie i dzięki niej Patryk wiedział rzeczy, o których nie słyszano jeszcze w tych dzikich północnych krainach. Ale przede wszystkim wyróżniała go spośród tutejszych ludzi wiara w Chrystusa, której nauczyli go rodzice.

Jednak ich lekcje wydawały się niespokojnemu chłopcu nudne. Uważał, że to wielkie marnotrawstwo spędzać w domu złote godziny dnia i uczyć się na pamięć długich psalmów. Nużyły go też modlitwy, gdyż wolałby biegać po wzgórzach jak dzikie zwierzęta, czy mieszkać pod gołym niebem jak wolne i szczęśliwe ptaki. Czasami w głębi serca zastanawiał się nawet, czy nie lepiej byłoby być poganinem, niż chrześcijaninem, ponieważ poganie nie muszą uczyć się psalmów i mogą robić co tylko zechcą.

– Pewnego dnia zmądrzejesz, a to, co dziś wydaje ci się nudną lekcją, stanie się dla ciebie największym skarbem duszy – powtarzała matka.

Ale Patryk nie rozumiał, co miała na myśli. Zawsze cieszył się bardzo kiedy lekcje dobiegały końca i wolno mu było pobiec na małą farmę nad morzem, gdzie mógł oddawać się pracy rękami a nie głową. Jakże kochał tutejsze wolne życie! Te dni spędzane na polach i w lesie, te wieczory kiedy w palenisku tliła się sterta torfu, a on słuchał opowieści o odważnych czynach i niebezpiecznych przygodach, opowiadanych lub śpiewanych w migotliwym świetle ognia! Nie obchodziło go ani zawodzenie wichru, ani ryk fal – stanowiły one tylko odpowiednie tło dla wspaniałych opowieści, przy których serce waliło mu w piersi jak młotem, a oczy rozbłyskały niczym płomienie.

– Co za noc – odezwał się jeden z mężczyzn. – Ciemno jak w piekle. Musimy zaśpiewać pieśń odpowiednią do tej pogody, żeby odegnała od nas mrok.

I jeden po drugim podjęli dziką i chropawą pieśń opowiadającą o mężnych czynach, aż zagłuszyli ryk burzy, a zawodzenie wiatru zdało się częścią ponurej melodii.

Ale na zewnątrz, w ciemnościach, wiatr miał ważniejsze zadania niż wtórować mrocznej pieśni. Cóż to za tajemnicze, długie łodzie płynęły przez wzburzone fale? Poruszały się cicho niczym nocne zjawy, a ciemności wokół nich nie rozjaśniał nawet jeden promyk światła. Lodowaty wiatr bez powodzenia starał się je odegnać od brzegu. Powoli, ale nieustannie płynęły dalej, aż dotarły do osłoniętej zatoki, gdzie można było bezpiecznie wylądować na piaszczystej plaży.

Równie cisi i ciemni jak ich łodzie piraci wysiedli na brzeg. Niczym duchy morskich potworów przekradli się po skałach na wzgórze, gdzie stała farma. Przez małe okienko widać było płomień torfowego ogniska, a ponura pieśń rozbrzmiewała w mrokach nocy. Nikt w środku nie przypuszczał, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo.

Ciemne postaci podkradały się coraz bliżej, aż i one usłyszały śpiewaną przy ogniu pieśń. Wówczas piraci zaczęli się głośno śmiać z odważnych słów dobiegających z ust ludzi, którzy siedzieli bezpiecznie w cieple ogniska, ani myśląc o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

– Słuchajcie! – zawołał nagle jeden z mieszkańców farmy. – Wiatr wydaje dziś prawdziwie zdumiewające zawodzenie. Zupełnie jakbym słyszał śmiech demonów.

Wszyscy powstali niepewnie, gdyż to co usłyszeli, nie był odgłosem burzy. Nagle wyważono z głośnym trzaskiem drzwi chaty, a zebrani przez chwilę mieli wrażenie, że istotnie do środka wdarły się demony. Choć walczyli dzielnie, jeden po drugim ulegali w końcu przeciwnikom. A ci albo zabijali ich na miejscu, albo krępowali im ręce i nogi. Wreszcie kapitan piratów stanął na środku izby i przyjrzał się leżącym rzędem jeńcom.

– Zanieście ich na łodzie – polecił. A potem, wskazując Patryka, dodał: – Z tym obchodźcie się ostrożnie, gdyż jest to silny młodzieniec i dostaniemy za niego dobrą cenę.

Nie było nadziei na pomoc, a opór tylko pogorszyłby sprawę. Zrozpaczony Patryk leżał nieruchomo na dnie łodzi, która unosiła go coraz dalej od domu i przyjaciół. Zdawało mu się, że śni koszmarny sen o kołysaniu morza, długiej, ciemnej nocy i lądowaniu na obcym wybrzeżu, tak straszna była świadomość, że jest niewolnikiem, który zostanie sprzedany temu, kto zapłaci najwięcej.

W ten sposób Patryk przybył do Irlandii, gdzie został sprzedany człowiekowi o imieniu Michu, który wysłał go na pola pasać świnie.

Choć był silnym i dzielnym chłopcem, życie jakie teraz prowadził wystawiało jego wytrzymałość na ciężkie próby. Niewiele miał czasu na odpoczynek, ponieważ praca niewolnika nigdy się nie kończy. Często głodował i cierpiał dotkliwe zimno. Nawet kiedy śnieg pokrywał ziemię musiał pędzić stado świń i szukać dla nich pożywienia, a często całe noce spędzał na wzgórzach, chroniąc się wśród skał przed lodowatym wichrem.

Podczas tych długich, ciemnych nocach miał wiele czasu na rozmyślania, a jego myśli zawsze kierowały się w stronę domu i tego, co utracił. Co dziwne, wcale nie myślał o szczęśliwych i beztroskich chwilach, ale raczej o zajęciach, które wydawały mu się takie nużące. Uwielbiał wspominać matkę i nudne lekcje, które niegdyś tak go niecierpliwiły. Po trochu przypominało mu się wszystko, czego się wtedy nauczył, a te psalmy i modlitwy zamiast nudy przynosiły mu teraz dziwnie pocieszającą wiadomość, jakby przemawiał do niego przyjaciel. Dopiero po pewnym czasie zaczął pojmować ich znaczenie, aż wreszcie zrozumiał, że w istocie są to wiadomości od prawdziwego Przyjaciela. Choć był samotny, bezdomny i pozbawiony przyjaciół, Bóg go nie opuścił.

– Ojcze nasz – powtarzał sobie, a same te słowa zdawały się zmieniać wszystko wokoło. Bóg, który był jego Ojcem, stał przy nim w tym strasznym, nieznanym kraju. Patryk czuł, że los niewolnika nie jest ani w połowie tak gorzki, jeśli może stanąć wyprostowany ze świadomością, że jest nie tylko sługą swego właściciela, ale również sługą Naszego Pana.

Przez długie sześć lat Patryk służył Michu sumiennie i z oddaniem, ponieważ przez cały ten czas uczył się służyć Bogu. A mając w sercu miłość do Boga, nauczył się otaczać opieką bezradnych i dostrzegać piękno w zwykłych przedmiotach. Wiele lat później, kiedy został biskupem, a pogańscy kapłani kpili z jego nauk i pytali, jak może wyjaśnić istnienie Trójcy Świętej, „trzech osób w jednym Bogu”, Patryk pochylił się i zerwał mały zielony listek koniczyny, który niegdyś pomógł mu zrozumieć tę Wielką Tajemnicę. Pokazał pogańskim kapłanom jego trzy listki tworzące w sumie jeden, na tym prostym przykładzie wyjaśniając, co to jest Trójca.

Pewnej nocy, pod koniec sześciu lat niewoli, Patryk zapędził swe świnie na odległe wzgórze, z którego widać było farmę jego pana, po czym ułożył się do snu wśród skał, pod rozgwieżdżonym niebem. Wkrótce zasnął, a we śnie usłyszał głos, który powiedział:

– Twój post dobiega końca. Powrócisz niedługo do swego kraju. W porcie czeka na ciebie statek, ale musisz przejść jeszcze wiele mil.

Patryk wyruszył natychmiast w drogę, ani przez chwilę nie wątpiąc, że wiadomość przyniósł mu anioł. Żył tak blisko Boga, że zawsze był gotów na Jego rozkazy. W historii swego życia, którą sam spisał, opowiedział o tym w ten sposób: „Poszedłem w Imię Pana, który prowadził mnie ku dobremu i nie lękałem się niczego, aż przybyłem na statek”.

Zmęczony długą wędrówką Patryk stanął wreszcie przed kapitanem statku i poprosił, by go zabrał na pokład i zawiózł do Brytanii. Ale zapewne nie należy się dziwić, że kapitan potraktował podejrzliwie zbiegłego niewolnika o dzikim wyglądzie i gniewnie nakazał mu odejść.

Jego słowa położyły kres nadziei Patryka, który odszedł z ciężkim sercem. Tak bardzo długa była jego wędrówka i taki był pewien, że u jej końca czeka na niego statek! Ale i w tej chwili goryczy jak zawsze jego pierwszą myślą było zwrócić się do swego Jedynego Przyjaciela, więc ukląkł na brzegu morza i modlił się o pomoc i wskazówki. A odpowiedź przyszła jeszcze nim skończył się modlić, gdyż odszukał go jeden z marynarzy.

– Chodź ze mną – wołał. – Chcą, żebyś przyszedł.

Patryk pospiesznie zawrócił. Okazało się, że kapitan zmienił jednak zdanie.

– Zabierzemy cię na kredyt – powiedział, co oznaczało, że albo Patryk zarobi pracą na swoją podróż, albo zapłaci, kiedy znajdą się u celu. – Zaraz wypływamy i pewnie dotrzemy na miejsce za trzy dni.

Dla Patryka te trzy dni były pasmem nieustającego szczęścia. Patrzył jak Irlandia niknie w oddali i wiedział, że u kresu podróży czeka na niego wolność i dom i wszystko co utracił.

Okręt wylądował gdzieś w Bretanii, a załoga bezskutecznie próbowała odszukać drogę do najbliższej osady w tej dziwnej, wyludnionej krainie, gdzie nie było ani ludzi, ani żadnych drogowskazów. Z dnia na dzień ich zapasy żywności topniały, aż nie zostało im nic do jedzenia i wydawało się, że wkrótce umrą z głodu.

Do tego czasu kapitan zdążył się przekonać, że Patrykowi można zaufać, często obserwował go też przy modlitwie. Doszedł do wniosku, że musi się kryć jakaś prawda w religii, która czyni człowieka tak uczciwym i gotowym do podjęcia obowiązków, dlatego wezwał Patryka i spytał go o radę.

– Chrześcijaninie – powiedział – twój Bóg ma wielką moc. Pomódl się za nas, ponieważ umieramy z głodu.

– Pomodlę się – obiecał Patryk. – Ale i wy musicie uwierzyć w mojego Pana.

Niczym głodne dziecko, które prosi o chleb swego ojca, Patryk ukląkł i modlił się do Boga. Nagle rozległ się tętent i trzask łamanych gałęzi, a z zarośli wybiegło stado dzikich świń. Marynarze rzucili się za nimi w pogoń i wkrótce złapali i zabili dość zwierząt, by zapewnić sobie żywność na wiele dni.

Po wielu przygodach Patryk dotarł wreszcie do domu i na chwilę zapomniał o ciężkich czasach jakie przeżył, w radości i szczęściu jakie dał mu ten powrót.

Ale beztroskie chłopięce lata już się dla niego skończyły. Czekały go teraz zadania odpowiednie dla mężczyzny.

– Tylko niech twoja praca będzie tutaj – błagała matka. – O mój synu, obiecaj, że już nigdy nas nie opuścisz, skoro odzyskaliśmy cię w tak cudowny sposób.

Przez długi czas również życzeniem Patryka było nigdy nie opuszczać ukochanego domu i ludzi, których kochał. Ale pewnej nocy we śnie ponownie przyszedł do niego niebiański posłaniec i wskazał mu ścieżkę, którą przeznaczył dla niego Bóg. Patrykowi zdawało się, że anioł trzyma w ręku plik papierów, a na jednym z nich jest napisane: „Głos Irlandii”. Niebiański posłaniec wręczył ten papier, a kiedy Patryk czytał, zdało mu się, że słyszy nawoływanie wielu głosów dobiegające z kraju, gdzie był niewolnikiem. Były to głosy mężczyzn, kobiet, a nawet małych dzieci, zaś wszystkie przyzywały go słowami: „Błagamy cię, przybądź i zamieszkaj wśród nas”.

Myśl o tych biednych, nieuczonych ludziach, którzy nigdy nie słyszeli o Bogu, już wcześniej budziła w jego duszy chęć niesienia im pomocy, a to wezwanie przeważyło tylko szalę. Postanowił wstąpić na służbę Pana Boga jako duchowny, a potem wrócić do kraju swej niewoli dzierżąc wysoko Pochodnię Boskiej Miłości i zanieść cudowne światło w każdy zakątek tego mrocznego kraju.

Po długich studiach i przygotowaniach Patryk został w końcu wyświęcony na biskupa, a wówczas natychmiast wyruszył do kraju, gdzie tyle wycierpiał.

Tym razem jego przyjazd odbył się zupełnie inaczej, niż przyjazd młodego niewolnika sprzed wielu lat. Z pastorałem w ręku i orszakiem duchownych i pomocników wylądował na piaszczystym wybrzeżu koło Strangford Lough, a zachowywał się jak zdobywca kroczący ku zwycięstwu.

Co dziwne, pierwszą osobą, jaką ujrzała grupa przybyszów z Brytanii, był pastuch świń, taki sam, jakim wiele lat temu, w czasach swej niewoli, był Patryk. Młodzieniec przeraził się na widok obcych ludzi, a choć Patryk przemówił do niego łagodnie w jego własnym języku, uciekł w las, po czym pospieszył do swego pana, Dichu, by zanieść mu nowinę.

– W zatoce wylądowali piraci! – wykrzyknął. – Obcy, którzy będą rabować i zabijać!

Przerażony Dichu natychmiast uzbroił swoje sługi i wyruszył na spotkanie wroga. Ale zamiast spodziewanych dzikich piratów, zastał grupę pokojowo nastawionych i nieuzbrojonych ludzi, których przywódca wcale nie wyglądał na zbójcę.

Patryk wyszedł na spotkanie Dichu i obaj porozmawiali długą chwilę z powagą.

– Odłóżcie broń – zawołał Dichu potem do swoich sług. – Ci ludzie są przyjaciółmi a nie wrogami.

I jak przyjaciół poprowadził ich do swego domu, gdzie zgotował im wspaniałe przyjęcie. Nieustraszona odwaga Patryka i jego przystojna, miła twarz, zjednały mu serce irlandzkiego wodza, który postanowił przyjąć go po królewsku. Ale biskup nie zamierzał ani jeść, ani odpocząć, póki nie przekaże gospodarzowi dobrej nowiny. Kiedy Dichu słuchał jego płomiennych słów, poczuł, że mają one wielką moc i sprawiają, że pragnie usłyszeć więcej. Z chęcią zatrzymałby Patryka u siebie na zawsze, ale biskupa czekało w Irlandii wiele pracy, zaś nade wszystko pragnął odszukać swego dawnego pana, Michu, i oddać mu pieniądze, które zapłacił niegdyś za swego zbiegłego niewolnika.

Jak dobrze znał drogę prowadzącą na starą farmę! Wydawało mu się, że kroczy we śnie, że nadal jest bosym, głodnym i obdartym niewolnikiem. Oto las, w którym tak często wypasał świnie, brzegi rzeki gdzie znajdował pierwsze wiosenne kwiaty, skały, wśród których tak często chronił się przed wiatrem i małe zielone koniczynki, które tak bardzo ukochał. Powoli wspinał się na strome wzgórze. Na jego szczycie ukląkł i pomodlił się, wspominając wizję, jakiej tu doświadczył i przesłanie od anioła. Potem podniósł się i spojrzał tam, gdzie w zagłębieniu terenu kryła się farma jego dawnego pana. Ale niestety, przychodził za późno. Zamiast znajomej chaty zobaczył tylko smużkę sinego dymu, unoszącą się ze zgliszcz farmy. A co najsmutniejsze, jego pan również zginął w pożarze.

Nie było innej rady, jak zawrócić i zanieść dobrą nowinę innym. Ale Patryk bardzo żałował swego dawnego pana.

Nadciągał radosny czas Wielkanocy, ale dla Irlandczyków nie miało to żadnego znaczenia. Wyznawali własną religię, czcili słońce, a ich kapłani, nazywani druidami, posiadali podobno magiczną moc i wielką wiedzę. Mieli też wielkie święta, podczas których zbierali się wszyscy razem, a jedno z takich świąt miało się niedługo odbyć w Tarze. Druidzi zamierzali oddać cześć słońcu, które właśnie odzyskiwało moc pokonując zimę. Na kilka dni przed świętem gaszono wszystkie ognie. Nikomu nie wolno było palić światła pod groźbą śmierci, póki na wzgórzu Tary nie zostanie rozpalony święty ogień.

Patryk był odważny jak lew. Nade wszystko chciał przekazać ludziom dobrą nowinę i rozpalić Prawdziwe Światło w tym barbarzyńskim kraju, więc w jego sercu nie było miejsca na strach. Dlatego wielki zjazd druidów i obecność samego króla Laoghaire’a wydały mu się doskonałą okazją, by zwalczyć złe moce.

Wraz ze swym niewielkim orszakiem ruszył szybko w drogę i wspiął się na wzgórze Slane w pobliżu Tary. Tu, w wigilię Wielkiej Nocy, kiedy cały kraj spowijały ciemności i nigdzie nie widać było nawet jednego światełka, rozpalił ogień Wielkanocny. Z dumą i radością obserwował języki ognia, które wystrzeliły wysoko w górę i rozświetliły okolicę.

Na widok tego ogniska, rozgniewany król i jego doradcy, druidzi, zebrali się pospiesznie na radę.

– Kto śmiał uczynić coś takiego? – zapytał król w wielkim gniewie.

– Nikt z naszego ludu – odparł kapłan. – To wyzwanie rzucone nam przez wroga.

Mędrcy czuli się bardzo zaniepokojeni i rozmawiali ze sobą niemal ze strachem. W uszach rozbrzmiewała im pewna stara przepowiednia. Zastanawiali się, czy człowiek, który rzucił im wyzwanie na wzgórzu Slane posiada magiczną moc.

Nagle jeden z druidów zaczął recytować prastare słowa, których inni wysłuchali w milczeniu:

„Nadejdzie, nadejdzie w wysokiej koronie
Zza wzburzonego morza
W szacie spiętej pod szyją
Z zagiętą laską nadejdzie
Jego dom daleko, na wschodzie
Tam jego majątki.
Jego lud odpowie na jego słowa
Amen, Amen”.

– Kimkolwiek jest, nie powinien rzucać nam wyzwania – rzekł król. – Ruszymy natychmiast ukarać tego śmiałka.

I wraz ze swą radą ruszył z furią w dół zbocza i zatrzymał się w pędzie dopiero u stóp wzgórza Slane, ponieważ druidzi nie chcieli iść dalej.

– Wyślijmy posłańca, niech go tu przyprowadzi – doradzali. – Nie chcemy wejść w krąg jego magicznego ognia.

– Przyjmiemy go tutaj – zgodził się król. – Niech nikt nie wstaje mu na powitanie, gdyż gotów pomyśleć, że chcemy mu okazać szacunek.

Zasiedli więc w milczeniu czekając na powrót posłańca i wkrótce zobaczyli jak ze wzgórza schodzi do nich Patryk. Nie było wątpliwości, to był ten, o którym mówiła przepowiednia. Kiedy podszedł bliżej, zobaczyli wysoką koronę, szatę spiętą pod szyją, a w jego ręku zagiętą laskę. Równocześnie ze wzgórza dobiegały ich słowa Wielkanocnego hymnu – mnisi śpiewali donośnie „Amen”.

Druidzi siedzieli nieruchomo i w milczeniu kiedy Patryk do nich podchodził. Tylko jeden młodzieniec, który wpatrywał się badawczo w twarz przybysza, wstał na powitanie, zapominając o rozkazie króla.

Na ten widok w oczach Patryka pojawił się radosny błysk. Uniósł dłoń i pobłogosławił młodzieńca.

– Kim jesteś i po co tu przybyłeś? – zagrzmiał król.

– Jestem tym, który niesie pochodnię – odparł Patryk. – Przynoszę wam Prawdziwe Światło by rozjaśniło ten mroczny kraj i aby przyniosło mu pokój i dobrą wolę. Proszę jedynie o to, byście wysłuchali nowiny, którą przynoszę.

Następnego dnia nieustraszony Patryk, samotnie i bez broni, stanął przed rozgniewanymi Irlandczykami i rzekł do nich słowa, jakich nie słyszeli nigdy wcześniej. Była to nowa i cudowna nauka, a wielu mędrców i szlachetnie urodzonych wysłuchało jej z powagą. Kiedy biskup skończył swą opowieść, poprosili by ich ochrzcił, gdyż zapragnęli zaciągnąć się pod sztandar takiego Boga.

Dla biskupa była to radosna Wielkanoc, a w miarę upływu czasu światło Prawdziwej Wiary docierało coraz dalej. Wielu zamykało na nie oczy i wolało pozostać w ciemnościach, ale Patryk postępował z nimi mądrze. Nigdy nie okazywał surowości, ani pogardy dla ich wierzeń, natomiast zawsze starał się im wskazać w ich własnej religii rzeczy dobre i piękne, wykorzystując stare święta i zwyczaje do oddawania czci Chrystusowi i nadając im nowe znaczenie, które wiązało je z Prawdziwą Wiarą.

W swej mądrości starał się przede wszystkim pozyskać i nawrócić na chrześcijaństwo naczelników plemion, ponieważ wiedział, że ich ludzie chętniej pójdą w ślady panów, niż sami zmienią wiarę. Mając w pamięci gorzkie dni swojej niewoli, zawsze specjalną uwagę okazywał młodym chłopcom, których traktował jak synów. Młodzieniec, którego pobłogosławił owej pamiętnej Wielkanocy był teraz jednym z jego pomocników, a wiele lat później został nawet biskupem Slane. A jeden z chłopców, których Patryk tak bardzo ukochał, swą odwagą i oddaniem ocalił kiedyś życie biskupa.

Pewnego dnia Patryk znalazł się w miejscu, gdzie wielki kamienny obelisk wskazywał miejsce kultu druidów. Natychmiast nakazał obalić kamień i ustawić w tym miejscu ołtarz, co okoliczni ludzie uznali za straszną obrazę. Wówczas jeden z pogańskich wojowników przysiągł, że jeśli będzie to w jego mocy, zabije Patryka.

Chłopiec, który kierował wozem Patryka słyszał o tej groźbie i dlatego obserwował swego pana ze wzmożoną uwagą. W końcu wróg znalazł idealną okazję do zadania ciosu, ponieważ podróże zaprowadziły Patryka w okolice jego ziem. Chłopiec, który miał na imię Oran, wiedział, że jego pan nie lęka się niczego i że nigdy nie zawróci z raz obranej drogi tylko dlatego, że czyha tam nań niebezpieczeństwo, dlatego kiedy zbliżyli się do niebezpiecznego miejsca, obmyślił plan, jak ocalić biskupowi życie.

– Panie, bardzo mnie już zmęczyło powożenie, a dłonie mam całe otarte od lejc – powiedział. – Jeśli zgodzisz się powozić przez chwilę, odpocznę i na pewno poczuję się lepiej.

– Powinieneś był poprosić o to wcześniej mój synu – odparł biskup dobrotliwie. – Muszę być bardzo złym panem, skoro jesteś tak wyczerpany.

Po czym zamienił się z chłopcem i wziąwszy lejce ruszył dalej. Chłopiec usiadł na miejscu swego pana i modlił się, by co rychlej zapadł zmrok i sprawił, by nikt nie zauważył zmiany.

Wkrótce znaleźli się na skraju gęstej puszczy, a zza drzew wyskoczyła nagle ciemna postać. Przerażony koń stanął dęba, w powietrzu rozległ się świst broni, a kiedy Patryk obrócił się zobaczyć, co się stało, chłopiec leżał już martwy z oszczepem w sercu, przyjąwszy na siebie cios przeznaczony dla biskupa.

Kiedy Patryk klęczał w rozpaczy nad ciałem chłopca, z pewnością wspomniał słowa Pana: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13).

Podróżując z miejsca na miejsce i nauczając ludzi, Patryk przybył kiedyś do Cruachan. Tam, wraz ze swym niewielkim orszakiem, zatrzymał się wczesnym rankiem na odpoczynek przy źródle Clebach. Wszyscy z wielką powagą zagłębili się w rozmowie i nie zauważyli ani złotych sztandarów słońca, zwiastujących na wschodzie nastanie nowego dnia, ani dwóch ubranych na biało postaci, które cicho skradały się ku źródłu.

Kiedy dzień już się zbudzi, a spokój i tajemnica nocy szukają schronienia w ciemnych jarach i puszczach, ziemię ogarniają jakby czary. Na pozór jest to ten sam stary świat, a jednak wydaje się nowy i świeży, zaś wszystko na nim jest dobre i piękne. Strach się jeszcze nie zbudził i dzikie zwierzęta zachowują się tak, jakby były oswojone. Kto mógłby je skrzywdzić w tej magicznej godzinie? Każdy kwiat kryje w swym sercu drogocenną kropelkę rosy: kiedy nadejdzie pora rozpostarcia płatków, w ich koronę zakradną się zazdrosne słoneczne promienie i wypiją tę krystalicznie czystą kroplę. Są tacy, którzy nazywają te chwile „godziną Boga” i mówią, że dziwna cisza i spokój o świcie biorą się stąd, że właśnie wtedy po świecie wędruje sam dobry Pan Bóg.

Właśnie o tej godzinie dwie córki króla Laoghaire’a, Ethne i Fedelin zakradły się na wzgórze, by wziąć kąpiel w czystej wodzie ze źródła Clebach. Ramię w ramię wspinały się po zboczu, rzucając pełne obawy spojrzenia na jary, gdzie schroniły się nocne cienie. Rozmawiały szeptem, żeby nie spłoszyć elfów, które na pewno tańczyły w nocy na wzgórzu.

Nagle zatrzymały się zaskoczone i przerażone. Czyżby udało im się wreszcie przyłapać w świetle dnia elfy, czy też były to duchy, ci milczący, poważni ludzie siedzący wkoło źródła w szarych strojach?

Ethne o Złotych Włosach podeszła bliżej i przemówiła do ducha, który zdawał się przewodzić innym.

– Skąd przyszliście? – zapytała. – I jak się nazywacie?

Rudowłosa Fedelin zbliżyła się również, by usłyszeć odpowiedź. Nie bała się już wcale, gdyż w oczach obcych dostrzegła dobroć.

– To skąd przybywam i jak mnie zwą nie ma znaczenia, gdyż i tak muszę wkrótce odejść z tego świata – odparł Patryk. – Dlatego słuszniej jest poznać Boga, któremu służę, gdyż On żyć będzie wiecznie.

– A kim jest twój Bóg? – spytała Ethne. – I gdzie On jest? Czy jest w niebie czy na ziemi, w morzu czy w górach?

– Jak możemy Go poznać? – poparła ją Fedelin. – Gdzie można Go znaleźć?

– Mój Bóg jest Bogiem wszystkich ludzi – odparł Patryk. Potem, wskazując na różowy wschód, zasnute mgłami góry i gościnne łąki opowiedział im jak Bóg stworzył świat i wszystko co się na nim znajduje, jak bardzo go ukochał i jak zesłał tu swego Syna, zrodzonego przez dziewicę, by go odkupił.

– Jest Królem Nieba i Ziemi, co oznacza, że również wy, córki ziemskiego króla powinniście stać się Jego dziećmi – wyjaśniał.

Była to cudowna historia, a dziewczęta wysłuchały jej w uniesieniu.

– Poucz nas jak mamy czcić tego Niebiańskiego Króla – poprosiły. – Powiedz nam, kiedy możemy Go ujrzeć, a uczynimy wszystko, co nam nakażesz.

Czysta woda ze źródła była pod ręką, więc Patryk poprowadził do niego obie księżniczki i ochrzcił je w imię Chrystusa.

– Jednak nie zobaczycie twarzy naszego Króla póki nie zaśniecie na wieki – wyjaśnił. – Dopiero wówczas wasze uskrzydlone dusze wzlecą do Nieba, do Jego gwiaździstej komnaty.

Księżniczki szczerze modliły się o to, by nie musiały długo czekać, a według legendy „otrzymały Bożą Eucharystię i zasnęły w śmierci”. Ręka Pana zerwała je niczym dwa piękne kwiaty, które tylko co rozchyliły płatki w świetle poranka, nim upał i kurz dnia miały czas zbrukać ich świeżość i kryształową czystość.

Wielu innych ludzi, prócz tych szlachetnie urodzonych panien, nauczyło się wierzyć w Boga Patryka. Dla silnych mężczyzn i awanturniczych wodzów plemiennych, którzy władali tym krajem jego głos brzmiał jak trąba wzywająca do boju. Ci pogańscy wodzowie byli odważnymi, nieustraszonymi i zaprawionymi w bojach ludźmi, którzy potrafili znosić ból z niezachwianą odwagą i nigdy nie okazywali cierpienia. Byli to ludzie równie nieugięci, jak Patryk, doskonali kandydaci na żołnierzy Niebiańskiego Króla. Jeden z nich, noszący imię Angus, król Munsteru, z radością przyjął wezwanie i powitał Patryka w swym pałacu, prosząc, by go ochrzcił i przyjął na Bożego sługę. Wnet przyniesiono wodę, a Patryk rozpoczął ceremonię chrztu. Nie zauważył jednak, że ostry koniec pastorału, na którym wspierał się mocno, spoczywa na stopie Angusa. A choć pastorał coraz głębiej wbijał się w bosą stopę króla, ten dzielny człowiek nie okazał bólu uznając, że jest to widać część ceremonii. Był gotów znieść jeszcze większy ból, jeśli miało go to uczynić dobrym żołnierzem Jezusa Chrystusa.

Dopiero kiedy Patryk uniósł pastorał, pojął co się stało, a wtedy, choć poczuł smutek i współczucie na widok przebitej stopy króla, dziękował Bogu za wytrzymałość tego odważnego władcy.

Wielu wodzów plemion stając się chrześcijanami miało zwyczaj oddawać Patrykowi część swej ziemi, by mógł tam zbudować kościół, dlatego kościoły i klasztory wznosiły się wszędzie, gdzie zawitał Patryk. Wszędzie też zostawiał nauczycieli, których zadaniem było prowadzenie dalej rozpoczętej przez niego pracy. Wszyscy, którzy lubili się uczyć, odnajdywali drogę do jego klasztorów, a wśród nich liczni druidzi którzy byli poetami i muzykami owych czasów. Oddawali ochoczo swe harfy na służbę Panu, a muzyka, którą grali była tak piękna, że powiadają iż nawet „aniołowie zstępowali z nieba, by jej posłuchać”. Dlatego harfa stała się symbolem chrześcijańskiej Irlandii.

Choć utarło się w zwyczaju, że Patryk sam wybiera ziemię, którą chce otrzymać pod kościół, kiedy przybył do Armagh, tutejszy naczelnik, noszący imię Daire, podarował mu jedynie kawałek nisko położonej łąki, odmawiając miejsca na zboczu wzgórza, które wybrał sobie Patryk. Jednak potem, zapewne nieco zawstydzony swym zachowaniem, uznał, że wynagrodzi dobremu biskupowi stratę ofiarowując mu wspaniały prezent. Był nim piękny mosiężny kociołek, przywieziony niegdyś zza morza – drugiego takiego nie było w całej Irlandii. Daire udał się więc do Patryka i pokazał mu kociołek.

– Jest twój – powiedział.

– Gratzacham (Dziękuję) – odparł święty. Nie rzekł nic więcej, a Daire podczas powrotu do domu zaczął ogarniać coraz większy gniew.

– Ten człowiek to głupiec – powiedział sobie wreszcie. – Nie potrafi podziękować za piękny dar inaczej niż zwykłym gratzacham! – A potem, zwracając się do swych niewolników, rozkazał: – Idźcie i przynieście z powrotem mój kociołek.

Niewolnicy ruszyli zaraz w drogę, a stanąwszy przed Patrykiem rzekli chórem:

– Musimy zabrać kociołek.

Na co biskup powiedział tylko:

– Gratzacham, bierzcie.

Kiedy słudzy wrócili z kociołkiem do Daire, ten zapytał:

– Co rzekł chrześcijanin, kiedy zabieraliście kociołek?

– Powiedział tylko gratzacham – odparli niewolnicy.

– Człowieka, który tak samo przyjmuje dar i tak samo go oddaje, niełatwo wyprowadzić z równowagi – stwierdził Daire. – Dlatego otrzyma kociołek z powrotem.

I nie tylko oddał Świętemu kociołek, ale osobiście udał się do Patryka i podarował mu tę część ziemi, którą święty wcześniej sobie wybrał. Razem wspięli się na wzgórze, a kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli tam sarnę ze swym młodym. Słudzy ruszyli naprzód, by zabić sarniątko, ale Patryk był od nich szybszy, chwycił delikatnie stworzonko w ramiona i zaniósł w bezpieczne miejsce. Sarna chyba wyczuła, że Święty jest jej przyjacielem, gdyż szła spokojnie u jego boku, póki się nie zatrzymał i nie oddał jej dziecka. Niektórzy powiadają, że ołtarz w wielkiej katedrze w Armagh stoi dokładnie w miejscu, gdzie kiedyś mała sarenka znalazła schronienie w ramionach świętego Patryka.

Lata mijały. Wszystkie dni Patryka wypełniała służba Naszemu Panu, aż po kres jego ziemskiego życia. Wówczas, wczesną wiosną, kiedy wokoło zawodziły marcowe wichry, a koniczyna, którą tak ukochał pokryła ziemię delikatnym zielonym dywanem, nadeszło od Króla wezwanie: „Przybądź na wyżyny!”. Było ono ciche, gdyż Patryk żył tak blisko Pana, że zawsze tylko krok dzielił jego świat od świata życia wiecznego i nie potrzebował głośnych wezwań, gdyż stopy same niosły go do domu.

Chrystus ze mną,
Chrystus przede mną,
Chrystus za mną,
Chrystus we mnie,
Chrystus pode mną,
Chrystus nade mną,
Chrystus po mojej prawej,
Chrystus po mojej lewej,
Chrystus, gdy się położę,
Chrystus, gdy usiądę,
Chrystus, gdy wstanę,
Chrystus w sercu każdego, które o mnie myśli,
Chrystus w ustach każdego, kto o mnie mówi,
Chrystus w każdym oku, które na mnie patrzy,
Chrystus w każdym uchu, które mnie słyszy.

Tak brzmi fragment pięknego starego hymnu świętego Patryka. I wcale nas nie dziwi, że ktoś, kto tak usilnie podążał śladem Chrystusa, został świętym.

Bezsilny więzień, ciężko pracujący niewolnik, samotny pastuch świń! Kto mógł przypuszczać, że to właśnie jemu przeznaczony będzie zaszczyt poprowadzenia ku światłu i wolności kraju, w którym był niewolnikiem? Kto mógł uwierzyć, że niewolnik nieść będzie pochodnię Króla Niebios i stanie się patronem zielonej wyspy Erin?

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.