Rozdział czwarty. Święta ziemia. Porwanie mistrza Twardowskiego

Działo się to, gdy na tronie polskim zasiadał pobożny król Zygmunt III Waza, zaś na Stolicy Piotrowej – papież Pius V.

Otóż, gdy pewnego razu nasz prześwietny monarcha nowy kościół ufundował, posłał był do Rzymu – owej skarbnicy świętych pamiątek i kości męczenników – posłów, nakazując im, iżby Ojcu Świętemu do kolan przypadłszy, synowski szacunek okazali i miłość, ale jednocześnie także, by o relikwie usilnie prosili, które by można w owej świątyni umieścić, uświetniając szczątkami błogosławionych jej mury.

Jak Zygmunt nakazał, tak też się i stało. Gdy więc owych posłów – jednych z najprzedniejszych polskich panów – przed oblicze namiestnika Chrystusowego zaprowadzono, ci, przekazawszy listy królewskie i ucałowawszy stopy czcigodnego starca, który z racji swego sędziwego wieku niejako na granicy dwóch światów był się znajdował, skłoniwszy głowy, poprosili, iżby polecił prałatom swym i kardynałom uszczknąć nieco kości świętych męczenników, którzy za wiarę życie swe oddali, i przekazać je Lechitom, aby zawieźć je mogli do Polski, swej dalekiej północnej ojczyzny.

Przeczytał papież list monarszy z uwagą, wysłuchał próśb przedłożonych mu przez posłów, skłonił głowę na znak zgody i skinąwszy dłonią na jednego z biskupów, już-już miał mu nakazać, by ów przyniósł zaraz jakąś relikwię, gdy naraz zmienił zamiar.

Uniósł wzrok ku górze, ku pasmu światła wpadającemu przez ozdobione witrażem okno, ku światłu różnobarwną plamą kładącemu się na marmurowej posadzce komnaty i znieruchomiawszy zdał się wsłuchiwać w jakowyś głos odległy, a słodki, skądś z niezmierzonej dali, sponad powały chmur dobiegający.

Spoglądali zebrani w zdziwieniu po sobie, nie rozumiejąc nagłego zamilknięcia papieża, ale też nie mając odwagi przerwać tej dostojnej ciszy. Tymczasem chwile jedna po drugiej skapywały, ciężkie niczym krople wody przesączające się przez pęknięty strop mrocznej jaskini.

Aż oto naraz Ojciec Święty oprzytomniał i jego oczy znów widziały twarze tych, co go otaczali, czekając, co w końcu wyrzecze.

On zaś ozwał się w te oto słowa:

– Relikwii wam trzeba? Szczątków świętych męczenników?.. Cóż… Nie poskąpię ich, lecz po cóż wam rzymskie, skoro macie swoje, tych, którzy za Panachrystusową trzodę krew przelali?

Popatrzyli zdziwieni posłowie jeden na drugiego, nie rozumiejąc, o czymże to świątobliwy starzec prawi, on zaś – po chwili milczenia – ciągnął dalej:

– Dam wam relikwie co najprzedniejsze, lecz wprzód mi tu przynieście przygarść waszej ziemi… Ziemi wpodle kościoła Panny Maryi w Sandomierzu zebranej. Tymczasem żegnajcie.

Odeszli posłowie na poły zdumieni, na poły zgorszeni. Oto bowiem papież nie spełnił był prośby jednego spośród najświetniejszych katolickich monarchów i odprawił ich z pustymi rękoma.

Nijak im było wracać do kraju i stawać przed obliczem pańskim nie wywiązawszy się ze zlecenia, jakie im król poruczył. Cóż było jednak robić? Ruszyli na północ.

***

Skoro stanęli znów w Warszawie, prosto z drogi, ledwo się tylko obmywszy i ogarnąwszy nieco, udali się na zamek. Jakoś głupio im było i niesporo przekazywać Zygmuntowi Piusowe słowa, przecie musieli owo uczynić.

Zdumiał się król, posłyszawszy, czego też papież sobie zażyczył. Zadumał nad dziwacznością owego życzenia, nic zgoła nie rozumiejąc.

Przecie jednak wola papieska święta jest, zatem czym prędzej wysłał umyślnego do Sandomierza, aby ów, ukopawszy ziemi, o którą namiestnik Chrystusowy prosił, czym prędzej dostarczył ją posłom, iżby ci – nie zwlekając – ponownie ruszyli do Rzymu.

I tak się stało.

***

Pius V siedział na ozdobnym krześle, rzezanym w liście akantu, winorośli i jabłka granatu, otoczony grupą kardynałów i biskupów.

Od drzwi dostojnie, pobrzękując karabelami, mieniąc się złotogłowiem kontuszy, zbliżał się orszak panów polskich, ponownie od króla Zygmunta do następcy świętego Piotra posłujących.

Orszak prowadził, niosąc mieszek skórzany przewiązany jedwabnym sznurem i opieczętowany czerwoną woskową pieczęcią, na której odciśnięty był herb miasta Sandomierza, pan kasztelan zawichojski.

Zbliżywszy się do świątobliwego starca, przyklęknąwszy na prawe kolano, kasztelan ze czcią ucałował wyciągniętą przez papieża stopę. Po czym wstał i ozwał się w te słowa:

– Oto zadość się stało życzeniu Waszej Świątobliwości. Oto ziemia z Sandomierza, o którąś, Ojcze Święty, prosił”.

Tu podał pękaty woreczek namiestnikowi Chrystusowemu, a ów, wziąwszy go w obie dłonie, na czas jakiś zastygł w zamyśleniu.

Jeden z pokojowców, zbliżywszy się z nożem, przeciął sznurek krępujący mieszek…

Papież jakby się ocknął i rozchyliwszy jego brzegi, sięgnął do środka.

Obecni w komnacie znieruchomieli, w pełnej napięcia ciszy oczekując, co też Pius uczyni.

A ów, zaczerpnąwszy pełną garść ziemi, uniósł ją wysoko, tak aby wszyscy mogli ją dokładnie widzieć, a później, poruszając bezgłośnie ustami, zapatrzony w świetlistą smugę wlewającą się przez uchylone okno, z całą mocą zacisnął rękę napełnioną ziemią w pięść i – cud nad cudy! – spomiędzy papieskich palców pociekła krew…

Skapywała różańcem kropel mieniących się szkarłatem w słonecznych promieniach. Skapywała na marmurową podłogę. Skapywała bez końca, aż wreszcie zebrała się w niewielką ciemnoczerwoną kałużę, z której – niczym ze zwierciadła – wyłaniały się twarze: jedna, druga, dziesiąta. Twarze poznaczone śladami męki, a takie słodkie, a takie spokojne, iż nikt nie wątpił, że należą do tych, którzy znaleźli ukojenie w wiekuistej przystani Baranka…

Na okiennym parapecie przysiadł wróbel. Zaświergotał raz, drugi, trzeci… Papież ponownie rozchylił worek i na powrót weń wsypał tę ziemię świętą, przesiąkniętą krwią pomordowanych.

– Czyż innych relikwii wam trzeba? – zapytał panazygmuntowych posłów. – Czyż krew waszych sandomierskich, męczenników mniej waży od krwi tych, co w Rzymie utracili życie?”

Rozkazał tedy Pius na nowo opieczętować mieszek, tyle że teraz swoją Pieczęcią Rybaka, i odesłał polskich panów z tym jakże cennym darem do ich dalekiej ojczyzny…

***

„Jest albowiem dawna tradycya, że gdy niektórzy Polacy będąc w Rzymie prosili Ś. Piusa V. o iakie Relikwie Świętych, miał im odpowiedzieć: Przywieźcie mi z Sandomirza iaki kosz ziemie z Cmętarza Kościoła Panny Maryi, co gdy uczynili, Ojciec Ś. wziąwszy garść owey ziemi, ścisnął ią w ręku, aż natychmiast Krew z niey iako z gąbki pociekła. Za tym rzekł: na cóż wam Relikwii innych Męczenników SS, kiedy macie w Domu tak wielu, że waszę ziemię Krwią swoią oblali y napoili. Słuszna tedy ich przyczyny Nabożnie wzywać, którzy y w Kościele woiuiącym taką maią sławę, y w tryumfuiącym odebrali Korony od Boga chwalebnego na wieki”. (Ks. Floryan Jaroszewicz, Matka Świętych Polska…, Kraków 1767, s. 285).

Porwanie mistrza Twardowskiego

Dzień był skwarny, sierpniowy. Głębokiego błękitu nieba nie plamiła ani jedna chmurka, tylko ogromne, do białości rozpalone słońce majestatycznie przesuwało się przez firmament. Po obu stronach okrytego grubą warstwą kurzu gościńca stały nieruchomo szerokie łany białoziarnej, acz czerwonokłosej pszenicy sandomierki.

Od Krakowa ku Sandomierzowi gościńcem owym sunęła niezgrabna, lecz wygodna bryka. Woźnica przycupnięty na koźle co i raz cmokał i szarpał za lejce, usiłując – bez powodzenia jednak – pobudzić parę koni do szybszego biegu. Na nic się to przecie nie zdawało, bo zwierzęta zmęczone były i głodne.

Z tyłu, za furmanem, wygodnie rozparty, to podrzemując, to znów na zmianę sycąc oczy cudnymi widokami, siedział nie byle kto, tylko sam sławny krakowski doktor i czarownik – mistrz Twardowski.

Podskakiwanie okutych żelaznymi obręczami kół na wybojach miast go zmęczyć, wprawiło w jakowyś stan przedziwny, stan, w którym z bólem sięgnąwszy do przeszłości, przywoływał pod przymknięte powieki echa dawnych zdarzeń.

I oto Twardowski lustrował całe swoje życie.

Rodzinnego dworku, gdzie przyszedł na świat, wcale już nie pamiętał. Wiedział, że był gdzieś w pobliżu Krakowa, a kojarzył mu się tylko z jednym – z otwartą trumną, w okrąg której w drewnianych masywnych lichtarzach, tkwiły żółte woskowe świece, a u ich szczytów migotały, niczym cętki światła na rozedrganej rzecznej toni, żółtawe płomyki.

W trumnie leżał mężczyzna odziany w wyszarzały kontusz, z sumiastym wąsem opuszczającym się ku podbródkowi i złożonymi na krzyż dłońmi, które opleciono różańcem. To był ojciec.

I tylko tak go zapamiętał. Tylko tak…

A potem? Potem był Kraków, dokąd się przenieśli pod dach dalekich krewnych, bowiem rodzinny dom zabrano im za długi.

Pamiętał, jak matka oddawała mu swój chleb i swoją polewkę, byle tylko nie był głodny, byle tylko był silny. Wtedy nie rozumiał, jak wielkimi były te ofiary… Dziś już to wiedział…

Matka… Gdy miał jedenaście czy dwanaście lat, odeszła na zawsze. Umarła na Matkę Boską Gromniczną, kiedy najsroższy mróz skuł ziemię, tak iż grabarz z trudem rwał jej żółtawe kęsy, kopiąc jamę, w którą opuszczono skrzynię zbitą z nieheblowanych desek, bo na prawdziwą trumnę dla nieboszczyka krewniacy poskąpili. Zresztą… Czyż należy się im dziwić?…

Gdy zmarł ojciec, nie płakał, bo jeszcze nie rozumiał, czym jest śmierć, lecz kiedy Kostucha zastukała do ich ubożuchnej izdebki, kiwając zakrzywionym palcem na tę, którą ukochał całym sercem, wylał wiele, wiele łez…

I od owej pory dnie płynęły mu już podobne do siebie, niczym wytarte ziarna starego różańca przesuwane w sękatych, szorstkich, spracowanych palcach.

Głód i poniewierka. On, szlachecki syn, musiał innym być sługą, byle tylko napełnić brzuch. Kpiono z jego ubóstwa, z ubrań przerabianych z ojcowych, ze zbyt wielkich, dobrze już poprzecieranych safianowych butów i z zapadniętego z niedostatku brzucha.

Cierpiał, ale pokładał ufność w Bogu i w Jego Najświętszej Matce. Niejeden raz noce całe spędzał na klęczkach, wyciągając ręce w stronę krucyfiksu i ze łzami w oczach błagając Pana o miłosierdzie, to znów śpiewając kantyczki ku czci Maryi Panny, które sam nad podziw zgrabnie układał.

Przecież mijały tygodnie, przechodziły miesiące, upływały lata, a nic się nie zmieniało – był jednako biedny i jednako głodny. Stwórca nie wysłuchiwał jego próśb. Dlaczego?!

Aż nadeszła chwila, gdy przemógł się i swoją naiwną wiarę w Boskie Miłosierdzie precz odrzucił. Uniósł ku górze zaciśnięte pięści, bluźniąc i przeklinając, a jednocześnie przysięgając i sobie, i Niebu, iż uczyni wszystko, byle tylko precz odegnać nędzę, byle tylko stać się bogatym i sławnym.

A wówczas zjawił się on – ów Smutny Człowiek o czerwono jarzących się oczach – i przyobiecał, że o ile młodzieniec da szlacheckie słowo, iż w przyszłości odda mu ciało i duszę za doczesne dostatki, sprawi, że odtąd nigdy już nie zazna biedy, szyderstwa i kpiny.

Dał słowo, zastrzegając, iż moc czartowska władzę nad nim rozciągnie nie gdzie indziej, a w samym Rzymie tylko. Dał słowo i obietnica Smutnego Człowieka stała się rzeczywistością.

Ponieważ miał wielki pociąg do wiedzy, wstąpił na Akademię Jagiellońską, gdzie oddał się studiom matematycznym, astronomii z astrologią oraz medycynie, zagłębiając się też w alchemię i magię.

Kiedy już uzyskał stopień doktora, stał się tak sławny, iż sam król, sam Zygmunt August, wziął go na swego nadwornego lekarza.

Sen Twardowskiego i obietnica dana przez Smutnego Człowieka ziściły się. Był bardzo sławny i bardzo bogaty.

***

O tym wszystkim rozmyślał Twardowski, z turkotem okutych żelaznymi obręczami kół zbliżając się do Sandomierza, dokąd udawał się dla zażycia odpoczynku pośród gęstwiny sadów, kędy niczym w sercu puszczy rozpołożyło się miasto cudne mieszczańskimi kamienicami, strzeliste wieżycami kościołów, zasobne spichlerzami i bezpieczne królewskim kasztelem.

Miał też sławny krakowianin nadzieję kupić pewne ziółko, najsroższe niemoce leczące, które róść mogło tylko w ogrodzie świetnego sandomierskiego doktora, sławą nawet samego Twardowskiego przechodzącego, uczonego Stanisława Bartolona.

Wiedział bowiem czarownik, iż zdobywszy owo ziele, niejeden jeszcze rok mile spędzić może, ciesząc się młodością i wigorem.

Nie w smak to przecie było czartu, który rad by czarnoksiężnika jak najrychlej posiąść…

***

Ledwo Twardowski minął był Bramę Krakowską, jak oto od strony rynku, na spienionym kruczoczarnym rumaku, przycwałował pazik pewien, wołając:

– Mistrzu Twardowski, ratuj!

– A cóż to się stało?

– Oto pan nasz, król August, spadłszy z konia, bez czucia leży w karczmie wpodle miasta.

– Gdzież to? Daleko?

– Ot, zupełnie blisko. Na przedmieściu…

– Jedźże przodem, a żywo, chłopcze, a ja podążę za tobą! – przerwał mu Twardowski.

Bryka Twardowskiego z turkotem kół przetoczyła się przez brukowane dębowymi dylami i kocimi łbami uliczki Sandomierza, a wyjechawszy poza mury miejskie, skierowała się tam, gdzie rzekomo czekano pomocy doktora.

***

Twardowski przekroczył próg karczmy. Choć na dworze żar lał się z nieba, w ciemnej, okopconej izbie, przesiąkniętej zapachem piwa i cebuli, chłodno było i przyjemnie.

Pazik, który szedł pierwszy, gdzieś się zapodział.

Skoro oczy czarnoksiężnika oswoiły się z półmrokiem, zobaczył, że oprócz szynkarza i jednego z niemiecka odzianego człeka, który tyłem siedział do drzwi wejściowych w samym rogu izby, nie ma w niej nikogo.

– Gdzie król? – zapytał doktor, już podejrzewając, iż zakpiono z niego.

– Aj waj! Jaki król?! Co za król?! Skąd u mnie król?! Co też wasza miłość powiada?! Toż to nawet łyków dzisiaj nie ma, a co dopiero mówić o szlachetnie urodzonych, a co dopiero mówić o królu?!

Zaklął Twardowski szpetnie, zbierając się do odejścia, gdy naraz posłyszał z kąta głos nieznajomego:

– Skoro waszmość już wszedłeś do karczmy, to przynajmniej napij się ze mną. Skwar na dworze, widać, żeś zdrożony, oczyść gardło z kurzu.

A zaraz potem dodał:

– Ej, Żydzie! A podaj panu miodu! Ja płacę!

– Widzę, żeś waszmość grzeczny i kompanię lubisz. Jestem mistrz Twardowski, a wasze?

Nieznajomy powoli odwrócił się do mówiącego. Z poczwarnej zwierzokształtnej twarzy, obciągniętej sinozieloną skórą, gdzieniegdzie porośniętej siwą szczecią, wyzierały oczy, płonące szkarłatem, niczym dwa węgle żarzące się na skraju ogniska.

– A jam twój druh… Sprzed lat… Pamiętasz…

Oblicze demona wyrażało bezbrzeżną wzgardę i nienawiść. Wycelował zakrzywionym, haczykowatym palcem prosto w pierś Twardowskiego i ciągnął dalej:

– Napij się miodu. Napij. To już ostatni twój kusztyczek. Długom czekał, by się nareszcie doczekać. Od tej chwili jesteś mój, Twardowski! Na wieczność!

Czarownik poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Nie wiedzieć czemu, opuściła go wola walki. Pojął, że ze złym duchem nie wygra.

Nie rozumiał tylko, dlaczego ów szpetny stwór pokazał mu się akurat teraz, skoro zgodnie z umową winno to nastąpić dopiero w Rzymie, gdzie miał prawo z ciałem i duszą porwać go do piekła. W Rzymie – lecz nie w Sandomierzu!

Demon zaśmiał się chrapliwie:

– Czytałem w twoich myślach Twardowski! Czytałem! Nie pocieszaj się, żem jeszcze do ciebie nie nabrał praw. O, nabrałem ich i to w dwójnasób. Czyż Sandomierza nie nazywają aby „polskim Rzymem”? A czyż ta karczma nie „Rzym” się nazywa?

Nad horyzontem przetoczył się grzmot. Niebo jęły zasnuwać czarne welony chmur, co i raz rozdzieranych zygzakami sinych błyskawic.

– Napij się miodu, Twardowski, a nie żałuj sobie…

Demon wyciągnął szponiaste palce, chwytając nimi doktora za gardło. Powoli podniósł się zza stołu, pociągając za sobą Twardowskiego. Ten, sparaliżowany strachem nie stawiał najmniejszego nawet oporu i posłusznie szedł, prowadzony przez złego ducha.

Karczmarz na ów widok aż przykucnął za szynkwasem, czując, jak włosy, z przerażenia, podnoszą mu się na głowie, po plecach zaś spływa stróżka zimnego potu.

Tymczasem diabeł wraz z czarownikiem opuścili karczmę. Zaraz za progiem wichura, porwawszy kłąb kurzu, zawirowała nim raz i drugi, a później uniósłszy w górę, cisnęła pyłem w twarz Twardowskiego.

Sinoniebieska błyskawica zygzakiem przeleciała przez firmament, na moment rozdzierając czarne chmury, kłębiące się tuż nad ziemią.

Nie wiedzieć kiedy demonowi wyrosły u ramion wielkie, błoniaste, uderzająco podobne do nietoperzowych skrzydła. Schwycił mocno Twardowskiego wpół i powoli jął się wznosić w powietrze.

Pioruny biły jeden za drugim, przelatując tuż obok nich. Któryś nieomal otarł się o twarz czarownika, nieco tylko osmalając mu wąsy.

Twardowski, choć przerażenie dławiło go za gardło, spojrzał w dół. Sady i ogrody i łany pszenicy sandomierki, falujące w gwałtownym wietrze. A pośród nich Sandomierz, zdobny niczym drogocennymi klejnotami szlachetnymi i pięknymi w kształcie bryłami kościołów, ratusza, miejskich bram, królewskiego zamku.

Po chwili wszystko owo znikło, a unoszące się w przestworzach postaci, zewsząd otoczyła gęsta, lepka, bura mgła.

Kiedy i z niej się wydobyli, a ziemię pod stopami ujrzeli tak małą, niczym dorodny owoc dyni, nad ich głowami rozpostarło się czarne, nabijane milionami pozłocistych ćwieków – gwiazd niebo.

I wówczas – choć trudno w owo uwierzyć – przerażenie Twardowskiego jeszcze bardziej urosło. Zdał bowiem sobie sprawę z faktu, iż oto na zawsze opuszcza ziemski padół, kierując się ku jakowymś nieznanym, złym, a nieprzyjaznym światom, stanowiącym pomieszkanie Szatana i demonów.

Jął zatem czynić nadludzkie nieomal wysiłki, iżby wyswobodzić się z krzepko trzymających go szponiastych łap. Nadaremnie.

Właśnie przelatywali tuż nad powierzchnią Księżyca, gdy myśli Twardowskiego – zgoła niespodzianie, bo przecież od wielu, wielu lat nie płynęły już były owym łożyskiem – skierowały się ku Tej, którą ongi tak czcił, a która silniejsza jest od Szatana i wszystkich naraz jego upadłych aniołów. Ku Tej, która nigdy nie zawodzi i nie opuszcza człowieka, co się Jej odda w opiekę – ku Bożej Matce.

Wpół świadomie, a wpół nieświadomie zrazu jął mówić, a potem jego mowa przerodziła się w śpiew. W błaganie, ale i w uwielbienie. W prośbę, lecz i w wysławianie.

Ponad zrytą kraterami, pokąsaną przez rozbryzgi meteorytów powierzchnią Księżyca popłynął szeroką strugą donośny głos Twardowskiego:

Zacznijcie wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą.
Przybądź nam, miłościwa Pani, ku pomocy,
A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy…
Zawitaj, Pani świata, niebieska Królowa,
Witaj Panno nad panny, gwiazdo porankowa.
Zawitaj, pełna łaski, prześliczna światłości,
Pani, na pomoc świata śpiesz się, zbaw nas z złości…

I oto naraz – demon osłabł. Wytracił pęd. Już nie mógł unieść Twardowskiego. Skurczył się w sobie i z potwornym skrzekiem rozwarł ramiona, które dotychczas szczelnie opasywały ciało czarownika. A potem odleciał w niezmierzoną czerń kosmicznej pustki.

Twardowski tymczasem jął opadać powoli, bardzo powoli, niczym liść, w spokojnym, znieruchomiałym powietrzu, ku dołowi, aż wreszcie dotknął powierzchni Srebrnego Globu. I tam to właśnie od wieków, aż po dzień dzisiejszy przebywa, czekając darowania wszystkich przewin i wszelkiego zła, jakich się świadomie i dobrowolnie podczas ziemskiego żywota dopuścił.

(Wątek niniejszej opowieści zaczerpnąłem z sandomierskich opowieści ludowych oraz z dzieła Romana Koseły, pt. Sandomierka. Legendy ziemi sandomierskiej, Poznań, brak roku wydania, s. 175-219).

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Legendy i opowieści sandomierskie.