Rozdział czwarty. Święta Katarzyna ze Sieny

Stary Ojciec Czas powoli zmienia wszystko, zarówno ludne miasta, jak i spokojne wioski, są jednak takie miejsca na ziemi, o których chyba zapomniał, albo zmienił jedynie tak nieznacznie, że nam wydają się dokładnie takie same, jak sto lat temu.

Jedno z takich miejsc znajduje się w samym sercu Włoch. Tu, na wzgórzu wzniesiono miasto, którego wieżyczki, pałace i strome wąskie ulice niewiele się zmieniły przez ostatnie pięćset lat, czyli od czasu, kiedy urodziła się tu Katarzyna, święta ze Sieny.

Jeszcze dziś, jeśli ruszymy stromą, wijącą się drogą prowadzącą do bram miasta, a potem jeszcze bardziej stromą i wąską uliczką, znajdziemy dom, nad którego drzwiami złotymi literami wypisano: „Sposé Christi Kathariné domus”, co oznacza „Dom Katarzyny, oblubienicy Chrystusa”. Jeśli wejdziemy do środka, zobaczymy pokój, w którym mieszkała Święta, proste łóżko z desek, na którym spała, jej małą kapliczkę oraz pokoje jej braci i sióstr.

Wszystko wygląda tu zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy dom należał do farbiarza Benincasa oraz jego żony, Lapy. Choć ci małżonkowie mieli ponad dwadzieścioro dzieci, narodziny każdego witali z wielką radością, a kiedy w końcu na świat przyszła Katarzyna i jej siostra–bliźniaczka, wcale nie uważali, że dzieci jest za dużo. Maleńka siostra Katarzyny żyła tylko kilka dni i być może dlatego rodzice tym bardziej kochali małą Kasię. Kochała ją zresztą nie tylko własna rodzina – dziewczynka była ulubienicą wszystkich sąsiadów, a choćby byli nie wiem jak zajęci, zawsze znaleźli czas, żeby przystanąć i z nią porozmawiać. Rzecz nie w tym, że była wyjątkowo piękna czy chociaż bardzo mądra, po prostu potrafiła sprawić, by w jej obecności wszyscy czuli się szczęśliwi. Miała najbardziej promienny uśmiech, jaki można zobaczyć na twarzy dziecka – zupełnie jak promyk słońca, który rozświetla wszystko wokoło – a błyszczał on również w jej oczach. Dlatego wkrótce ludzie wymyślili dla niej nowe imię i odtąd nie nazywali jej Katarzyną tylko Radością.

Kiedy tylko mała Kasia nauczyła się chodzić, wyruszała samodzielnie w odwiedziny, a wszędzie witano ją z uśmiechem. Z początku, gdy inne dzieci wołały „Mała się znowu zgubiła!” jej matka czuła niepokój, ale wkrótce przestała się tym przejmować i odpowiadała tylko: „Na pewno jest gdzieś bezpieczna”.

Katarzyna rzeczywiście zawsze była bezpieczna, ponieważ gdziekolwiek poszła, wszyscy porzucali pracę, by się nią zaopiekować. Dreptała więc bez przeszkód po okolicy niczym radosny promyk słońca.

Pewnego popołudnia, gdy miała jakieś sześć lat, matka posłała ją wraz ze starszym bratem, Stefanem, z wiadomością do ludzi mieszkających dość daleko. Wieczór był przepiękny. Rodzeństwo szło trzymając się za ręce najpierw w dół stromej uliczki, a potem znów pod górę, w stronę wielkiego kościoła Świętego Dominika. Tu Katarzyna zatrzymała się na moment, by obejrzeć zachód słońca. Zawsze kochała piękne kolory, a dziś maleńkie, kłębiaste chmurki zabarwiły się czystym złotem i purpurą, niczym czarodziejskie wysepki rozsiane na jasnozielonym morzu nieba, piękniejsze niż wszystko, co dotąd widziała.

Stefana nie obchodziły zachody słońca. Wolał wrócić do domu na kolację, dlatego pobiegł sam przodem, wołając, by Katarzyna ruszyła szybko za nim.

Ale ona ani nie usłyszała słów brata, ani nie zauważyła jego odejścia, tylko stała z oczami wbitymi w zachód słońca, twarz jej promieniała, a złote włosy unosiły się wokół głowy na lekkim wietrze zupełnie jak aureola.

Podziwiała nie tylko zachód słońca – niespodziewanie przed jej oczami pojawiła się wizja niebiańskiej piękności. Wśród różowych chmurek ujrzała na tronie samą Matkę Boską piastującą w ramionach maleńkiego Chrystusa. Nie była to już biedna Maryja ze stajenki, ale prawdziwa Królowa Niebios – Jej olśniewająca szata była błękitna jak niebo, a Jej głowę zdobiła wysadzana drogimi kamieniami korona. Niezmieniony pozostał jedynie słodki, matczyny uśmiech, zupełnie taki sam jak ten, z którym pochylała się nad żłobkiem. Nie sposób słowami opisać uroku twarzy Chrystusa, Katarzyna miała jednak wrażenie, że na nią spojrzał, uśmiechnął się i uniósł swą małą rączkę, jakby w błogosławieństwie. A Jego uśmiech sprawił, że całym sercem przypadła do Jego stóp.

Nagle ktoś mocno potrząsnął ją za ramię. To starszy brat spytał niecierpliwie na co się tak gapi.

– Och Stefanie, czy ty to widzisz? Spójrz!

Ale wizja już zniknęła a szary zmrok otulił dwie niewielkie postaci wracające powoli do domu: małego chłopca, bardzo zirytowanego na swą małą, marudną siostrzyczkę oraz dziewczynkę szlochającą z żalu, że okno w Niebiosach już się zamknęło i że być może już nigdy nie dane jej będzie przez nie zajrzeć.

Katarzyna nigdy nie zapomniała swej wizji ani tego, jak rączka Chrystusa–dzieciątka wyciągnęła się, by ją pobłogosławić. Dlatego dorastając często zastanawiała się, jak najlepiej może Go zadowolić, by znów się kiedyś do niej uśmiechnął.

Wiele słyszała o dobrych ludziach, którzy wyprawiali się na pustkowie, by żyć tam samotnie jedynie z Bogiem. Mieszkali podobno w jaskiniach i nie mieli prawie nic do jedzenia, ale Bóg zsyłał im czasami kruki, które przynosiły żywność. Katarzyna zawsze uwielbiała wędrować, zaś myśl, by samej udać się na pustynię, wydała jej się doskonałym sposobem służenia Panu. Wprawdzie nigdy dotąd nie opuściła murów miasta, a świat, który się poza nimi rozciągał był dla niej zupełnie obcy, była jednak całkiem pewna, że jeśli tylko wyjdzie poza bramy, z pewnością szybko odnajdzie drogę na pustkowie, a tam na pewno czekać już na nią będzie jakaś jaskinia.

Dlatego też, pewnego dnia bardzo wcześnie rano, wyruszyła w drogę zaopatrzona w niewielki bochenek chleba, na wypadek, gdyby kruki przeoczyły na pustkowiu obecność małej pustelniczki.

W owych czasach za murami miasta nie było bezpiecznie, dlatego nie budowano tam domów, ani nie zakładano gospodarstw. Katarzyna wyślizgnęła się za bramy miasta i zaczęła schodzić ze wzgórza po ostrych skałach, całkiem niknąc wśród gąszczu dzikich róż. Wkrótce poczuła ogromne zmęczenie, a ponieważ okolica wydawała jej się bardzo opuszczona i dzika, była pewna, że dotarła już na pustkowie. Znalazła nawet małą jaskinię, która zdawała się specjalnie na nią czekać.

Miło było skryć się w chłodnym cieniu groty przed upalnymi promieniami słońca i odpoczywać tu aż do zachodu. Ale wkrótce zapadła noc, a gdy Katarzyna uklękła, by zmówić modlitwę, zaczęła rozmyślać o domu i o czekającej na nią mamie. Nagle zrozumiała, że źle zrobiła odchodząc, mimo że pragnęła przecież jedynie służyć Bogu.

Wyszła więc zaraz z jaskini i pobiegła do domu, tak szybko, że jej stopy zdawały się wręcz unosić ponad ziemią. Na szczęście pustkowie okazało się nie tak znów bardzo odległe od miasta i dziewczynka dotarła do domu nim jej mama zaczęła się serio o nią martwić. Niemniej już nigdy więcej nie próbowała zostać pustelniczką.

Dorastając uwielbiała słuchać opowieści o świętych, a szczególnie o jednej, świętej Katarzynie z Aleksandrii, na której cześć otrzymała imię.

Ta młoda królowa była podobno najmądrzejszą i najszlachetniejszą spośród świętych Pana, a kiedy jej dwór zapragnął, by wyszła za mąż, odparła, że wyjdzie jedynie za księcia doskonałego pod każdym względem. Oczywiście nie sposób było znaleźć takiego kandydata, ale pewnej nocy jakiś stary, biedny pustelnik miał wizję: zstąpiła w niej do niego Matka Boska i powiedziała, że Nasz Zbawiciel, jedyny doskonały człowiek na świecie, przyjmuje miłość młodej królowej i służbę jej rąk. Gdy dowiedziała się o tym królowa, jej radość nie miała granic. Tej samej nocy ją również nawiedziła Maryja Panna. Ukazała jej się w całej chwale, na chmurze, otoczona przez anioły i strojna w koronę z lilii. W Jej ramionach spoczywało Dzieciątko Jezus, które uśmiechnęło się do królowej i włożyło jej na palec pierścień, na znak, że należy teraz do Niego.

Im dłużej Katarzyna myślała o tej historii, tym bardziej pragnęła, aby Chrystus przyjął również i jej miłość i służbę. Wreszcie, pewnej nocy, przyśniło jej się, że przybył do niej, tak jak do tamtej Katarzyny, włożył jej na palec pierścień i nakazał pamiętać, że w tej właśnie chwili oddała Mu swe serce. Dlatego gdy wkrótce potem rodzice powiadomili Katarzynę, że jest już wystarczająco duża, by zacząć myśleć o małżeństwie, bardzo się zmartwiła. Odparła, że wcale nie chce wyjść za mąż, ale to tylko ich rozzłościło, szczególnie gdy pewnego dnia ścięła swe przepiękne złote włosy – chciała się tak oszpecić, by nikt nie zechciał jej za żonę.

– Świetnie – powiedział ojciec. – Skoro nie chcesz wyjść za mąż, jak tego dla ciebie chcemy, będziesz pracować w naszym domu jak służąca.

Sądził, że będzie to dla Katarzyny straszna kara, ale ona cieszyła się, że ma teraz tyle pracy i wykonywała ją z taką radością, że gniew go wkrótce opuścił. A potem, kiedy pewnego dnia mijał pokój Katarzyny, zajrzał do środka i zobaczył jak córka klęczy przy łóżku ze złożonymi dłońmi, twarzą zwróconą ku niebu i oczami pełnymi niebiańskiego spokoju. Na jej jasną głowę padało słoneczne światło, układając się w kształt białego jak śnieg gołębia.

Od tej chwili całkowicie przestał się gniewać na Katarzynę i zgodził się na to, czego pragnęła, bowiem w jego oczach ten gołąb był widomym znakiem, iż Bóg przyjmuje modlitwy córki i aprobuje jej czyny.

Katarzynie pozwolono więc zatrzymać dla siebie mały pokoik, a ona zamieniła go w kaplicę, gdzie mogła w samotności modlić się i rozmyślać. Nim zacznie służyć Chrystusowi na ziemi, chciała się nauczyć pokonywać samą siebie, dlatego prawie przez trzy lata żyła niemal zupełnie samotnie, modląc się w swej kaplicy, walcząc ze swymi wadami i ćwicząc się w zwalczaniu pokus.

Ale pomimo tej walki, do jej serca co i raz zakradały się złe myśli, których nie sposób było usunąć. A choć bez trudu przychodziło Katarzynie czynienie właściwych rzeczy, ogromnie wiele wysiłku kosztowało ją myślenie jedynie o dobrych i czystych sprawach. Wiedziała, że to szatan sprowadza na nią te złe myśli. Najtrudniejszą próbą było dla niej to, że Chrystus najwyraźniej ją opuścił i pozostawił samą w tej walce – wydawał jej się teraz taki odległy.

Aż w końcu, pewnej nocy, kiedy leżała szlochając w rozpaczy, nagle wszystkie złe myśli ją opuściły. Zdawało jej się też, że przyszedł do niej Chrystus i pochylił się nad nią czule.

– Czemu, och czemu opuściłeś mnie Panie na tak długo? – wykrzyknęła.

– Nigdy cię nie opuściłem – odpowiedział spokojnie.

– Ale gdzie byłeś Panie, gdy wszystko wydawało mi się takie czarne i złe? – spytała pokornie.

– Byłem w twym sercu – odparł głos. – Czyż nie nienawidziłaś tych złych myśli, które cię prześladowały? Gdyby nie było mnie w twym sercu, nie wiedziałabyś jak bardzo są czarne. Wydawały ci się takie złe dlatego, że tam byłem i to ja dałem ci siły, by je odrzucić.

Wówczas serce Katarzyny napełniło się spokojem. Nauczyła się jeszcze bardziej kochać Chrystusa i odmawiać sobie wszystkiego: spała na gołych deskach, poduszkę zastępowała jej drewniana kłoda, a jadła tylko to, czego nie lubiła.

Rzecz nie w tym, że sądziła, iż takie wyrzeczenia są dobre same w sobie, czuła raczej, że na wszelkie sposoby musi oczyścić swe serce, aby stało się godne służenia Bogu.

Wkrótce, w środku nocy, Chrystus przemówił do niej ponownie. Powiedział, że dość już czasu spędziła samotnie – teraz musi wyjść na świat i pomagać innym ludziom stać się dobrymi.

Gdy Katarzyna porównała w myślach ruchliwe i hałaśliwe życie, jakie prowadzą inni ludzie, z tym ogromnym spokojem, jaki dawała jej własna cela i kaplica, poczuła wielki smutek i doszła do wniosku, że obraziła czymś Boga, skoro odsyła ją od siebie i każe wyjść na świat. Wówczas ponownie usłyszała Jego głos – wyjaśnił, że wcale jej nie odsyła, a tylko chce, by nauczyła się pomagać innym.

– Miłość to w istocie dwa nakazy, Katarzyno – kochać mnie i kochać swego bliźniego. A ja pragnę, abyś stąpała po ziemi nie jedną, ale dwiema stopami i abyś wzleciała w niebo na dwóch skrzydłach.

Tak przemówił do niej Chrystus. Wówczas Katarzyna, z wielkim strachem w sercu, przygotowała się do spełnienia Jego woli, modląc się tylko, by dał jej dość sił, aby zdołała spełnić Jego życzenia. I począwszy od tej chwili całą resztę życia poświęciła pomaganiu innym.

Uśmiech, który rozjaśniał jej twarz, gdy była dzieckiem, zachował nadal dawną moc sprowadzania na ludzi spokoju i radości. Uzbrojona w niego, ruszyła pomagać biednym, pielęgnować chorych, radzić w kłopotach i uczyć, bardziej przykładem niż słowami, jak kochać Boga.

I tak, jak wówczas gdy była małą dziewczynką, ludzie nazywali ją Radością, teraz również nadali jej nowe imię – nazywali ją Dzieckiem Ludu. Przychodzili do niej ze swymi kłopotami, prosząc nawet o rozsądzanie sporów, nie tylko więc pomagała całemu miasteczku, ale również sprowadzała na nie pokój.

Jednak ludzie kochali Katarzynę przede wszystkim z innego powodu, a mianowicie dlatego, że zawsze widziała w nich jedynie dobre cechy. Wierzyła, że w każdym tkwi dobro, niezależnie od tego, jak wielkie zło je otacza, dlatego tam, gdzie inni widzieli jedynie zły charakter czy złośliwość, ona zaglądała głębiej, póki nie dostrzegła dobra, które mogła pokochać. Codziennie modliła się do Boga, by pomagał jej odnaleźć piękno każdej duszy, bo tylko w ten sposób mogła jej pomóc odrzucić grzech przytłaczający dobro. A ponieważ w każdym doszukiwała się zawsze wszystkiego, co najlepsze, ludzie chcieli się jej pokazywać tylko z takiej strony i sam wstyd zmuszał ich, by stali się tacy, za jakich ona ich uważa.

Katarzyna wstąpiła do zakonu dominikanek i przywdziała ich biały habit z czarnym welonem, ale nie zamieszkała w klasztorze jak inne siostry. Co rano, gdy słońce zaczynało złocić wieże i dachy miasta, widywano ją, jak wychodzi z domu rodziców i idzie w górę stromej uliczki do kościoła Świętego Dominika, gdzie zawsze brała udział w pierwszej porannej Mszy świętej.

Zapewne obcych dziwiło dlaczego wszyscy, gdy mija ich ta biedna mniszka ubrana w szorstki biały habit i czarny welon, odsłaniają głowy zupełnie jakby była królową. Ale jeśli mieli szczęście spojrzeć jej w twarz, zaczynali rozumieć powód, bo Katarzyna wyglądała tak, jakby patrzyła wprost w Niebiosa, a jej spokojny uśmiech wskazywał, iż Bóg jest przy niej.

Pewnego ranka wyruszyła do kościoła jak zwykle o świcie. Jej myśli błądziły daleko, a usta poruszały się w niemej modlitwie, gdy nagle wyrwał ją z zamyślenia dotyk czyichś dłoni na habicie i głos proszący o pomoc. Kiedy się odwróciła, zobaczyła biedaka, który opierał się o ścianę domu. Był blady i wymizerowany i tak słaby, że ledwie stał na nogach.

– Czego ode mnie potrzebujesz? – spytała Katarzyna głosem pełnym współczucia.

– Chcę tylko prosić o pomoc w potrzebie – odparł biedak. – Mieszkam daleko stąd, a kiedy zarabiałem tu na chleb dla moich bliskich, nawiedziła mnie gorączka. Proszę cię więc, pani, daj mi trochę pieniędzy, bym mógł kupić chleb i wzmocnić się przed podróżą.

– Z radością bym ci pomogła, ale nie jestem panią, tylko ubogą mniszką i nie mam nawet własnych pieniędzy na jałmużnę – powiedziała Katarzyna ze smutkiem.

Odwróciła się, by odejść, ale dłoń biedaka nadal ściskała jej suknię, a on sam błagał dalej.

– Na litość Boga, pomóż mi, proszę, albowiem znajduję się w wielkiej potrzebie!

Wówczas Katarzyna poczuła, że nie może go tak zostawić. W domu nie miała nic, czym mogłaby się podzielić, ponieważ właśnie przed chwilą rozdała całą żywność, jaka się tam znajdowała. Jej ojciec i matka byli dobrymi ludźmi, ale nie miała przecież prawa rozdawać niezbędnych im rzeczy. Zasmucona i zakłopotana, sięgnęła po różaniec, który wisiał u jej paska, gdyż w każdym kłopocie zawsze zwracała się ku modlitwie. A w chwili, gdy jej palce dotknęły znajomych paciorków, nagle przypomniała sobie, że posiada przecież jedną własną rzecz – mały srebrny krzyżyk, który należał do niej od dzieciństwa, tak często ściskany w dłoni podczas modlitwy, że stał się gładki i cieniutki.

Niemniej był ze srebra i biedak mógł za niego dostać jedzenie, dlatego bez wahania odpięła go od różańca i włożyła proszącemu w dłoń. Kiedy ruszyła dalej, biegły za nią błogosławieństwa biedaka, a choć rozstała się właśnie z rzeczą, którą kochała najbardziej na świecie, uznała, że są one dużo cenniejsze niż jej skromny dar.

Po skończonej Mszy świętej, gdy klęczała w ciemnym kościele, Bóg zesłał swej służce w nagrodę wspaniałą wizję.

Katarzynie zdawało się, że stoi w wielkiej sali pełnej rzeczy tak pięknych, że wprost nie sposób ich opisać słowami. Na środku komnaty zobaczyła samego Pana Naszego, który trzymał w ręku najpiękniejszy przedmiot ze wszystkich – krzyż z kutego złota, wysadzany drogimi kamieniami wszelkich kolorów, jaśniejących tak, że niemal oślepiły Katarzynę.

– Czy widzisz te wspaniałe dary? – spytał Chrystus. – Czy wiesz, skąd pochodzą? Są to szlachetne uczynki, których ludzie dokonali w moje Imię.

Zaś Katarzyna, klęcząc przed nim z pustymi rękami, pochyliła pokornie głowę i powiedziała:

– Boże, jestem tylko biedną mniszką i sam wiesz, że nie mam Ci nic do ofiarowania. Moje skromne usługi nie pasują do tego pełnego skarbów miejsca.

Wówczas wydało jej się, że Chrystus się do niej uśmiechnął, po czym wyciągnął do niej złoty krzyż i zapytał:

– Czy nie widziałaś wcześniej tego krzyża Katarzyno?

– Nie, Panie – odparła zdumiona. – Nigdy wcześniej moje oczy nie widziały niczego równie pięknego.

Ale kiedy spojrzała uważnie na krzyż, nagle jej serce wypełniła radość, ponieważ w samym środku cudownego światła, wśród drogich kamieni, zobaczyła mały, zniszczony srebrny krzyżyk, który ofiarowała dziś rano biedakowi w imię Miłości Bożej.

A gdy wizja bladła, w jej uszach zabrzmiały słowa, które znała tak dobrze:

– Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili.

W miarę upływu czasu sława Katarzyny dotarła do innych miejsc poza Sieną, a kiedy między wielkimi miastami Włoch wybuchały spory, posyłano po nią, by zaprowadziła pokój, a ona pomagała wielkim tego świata tak samo, jak biedakom ze Sieny. Nawet sam papież zwracał się do niej po radę.

Katarzyna prowadziła zawsze życie pełne zajęć, ale nagle zachorowała. Jej miłość do Chrystusa była tak szczera, a jej żal z powodu cierpień, jakich doznał na ziemi, tak wielki, że modliła się o to, by doświadczyć równie wielkiego bólu jak On. Nie wiemy, czy Pan spełnił jej prośbę, ale wiemy, że na jej dłoniach i stopach, i w boku pojawiły się rany po gwoździach i włóczni.

Swe cierpienia znosiła z największą cierpliwością, niemniej jej serce uradowało się, gdy nadszedł ich kres.

Tego dnia na przedwieczornym niebie pojawiła się ta sama wizja, która śmiała się do niej owego letniego wieczora, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Tym razem jednak nie zblakła, bo oto Katarzyna, oblubienica Chrystusa, poprowadzona została przez odziane na biało anioły do stóp tronu Naszego Pana.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman W Ogrodzie Boga. Fascynujące opowieści o świętych.