Rozdział czwarty. Spełniony sen

W miarę jak rozrastało się oratorium, rosły też ambicje don Bosko. Tak wielu chłopców, których spotykał, było chętnych do pracy i uczciwego życia, ale nie mieli domów ani krewnych. Musieli tkwić w niebezpiecznym otoczeniu, wśród takiego zła, że wszystko, co dobrego wynieśli z oratorium, od razu było neutralizowane przez codzienność. Gdyby tylko udało mu się zorganizować miejsce, gdzie mógłby ich przenocować! W końcu zdołał wynająć stryszek nieopodal oratorium. Rozłożył tam czyste siano, parę prześcieradeł i koców. Parę dni później wracał późnym wieczorem z wizyty u chorego. Droga do Valdocco prowadziła przez niebezpieczną podmiejską dzielnicę. Nagle poczuł, że obserwuje go grupa młodych opryszków. Kiedy się do nich zbliżył, zaczęli obrzucać go wyzwiskami. Krzyczeli, że „księża to zgraja wyniosłych skąpców”. Don Bosko radośnie ich powitał.

– Chce nam się pić, ale brakuje nam pieniędzy – powiedzieli obcesowo. – Postawisz nam drinka?

– Z przyjemnością – odparł. – Chodźcie, napijemy się razem.

– Zgrywa dobrego – szeptali między sobą.

Poszli do najbliższej tawerny i usiedli przy stole. „Ciekawe, co on znów kombinuje”, pomyślał gospodarz, który zdążył już dobrze poznać don Bosko. Przy kieliszku wina młodzi chłopcy stali się bardziej przyjacielscy.

– Chciałbym, żebyście coś dla mnie zrobili – powiedział don Bosko.

– Jasne – odparli. – O co chodzi?

– Od kiedy dołączyłem do was, słyszałem, że używacie bardzo wulgarnego języka. Obiecacie mi, że to zmienicie?

– Przepraszamy. Czasami samo nam się wymyka, zanim zdążymy zauważyć. Spróbujemy przestać, naprawdę.

– Odwiedźcie mnie w niedzielę w oratorium – zaproponował don Bosko. – A teraz powinniście już iść do domu, do łóżek. Zrobiło się bardzo późno.

– Do domu! – zawołał jeden z nich. – Przecież my nie mamy domów.

Don Bosko poczuł ukłucie w sercu.

– Niech ci, co mają dom, idą do siebie – powiedział. – Ci zaś, którzy go nie mają, niech idą ze mną.

Grupa podzieliła się zgodnie z poleceniem. Około dziesięciu chłopców zostało z księdzem. Poprowadził ich triumfalnie na stryszek, kazał zmówić Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo, dał im sienniki i tyle pościeli, ile mógł zdobyć. Potem życzył im dobrej nocy i zostawił samych. Rano okazało się, że chłopcy zniknęli, a wraz z nimi pościel. Ten fakt jednak nie zniechęcił Jana, tylko umocnił go w postanowieniu. Którejś nocy, bardzo późno, kiedy wraz z matką jedli kolację, usłyszeli pukanie do drzwi. Otworzyli i ujrzeli biednego chłopca, wpół nagiego, przesiąkniętego deszczem. Zaprosili go do środka, osuszyli i nakarmili. Powiedział, że pochodzi ze wsi i jest murarzem, a do Turynu przybył za chlebem, ale nie udało mu się znaleźć pracy i wydał wszystkie pieniądze. Był sierotą, bezdomnym i głodnym.

– Byłeś u Pierwszej Komunii świętej?

– Nie.

– A u bierzmowania?

– Nie.

– Spowiadasz się?

– Tak. Spowiadałem się kiedy żyła mama.

– Co teraz masz zamiar zrobić?

– Nie wiem – odparł. Rozpłakał się, a Małgorzata, pełna współczucia, zapłakała razem z nim.

– Gdybym miał pewność, że jesteś uczciwy, przenocowałbym cię – powiedział don Bosko. – Ale inni, podobni do ciebie, oszukali mnie i ukradli pościel i koce.

– Och, ojcze, jestem biedakiem, ale nie złodziejem.

– Przenocujmy go tym razem – poprosiła Małgorzata.

– Gdzie go położymy?

– W kuchni.

– A jeśli ucieknie z garnkiem?

– Nie ucieknie.

Małgorzata łagodnie porozmawiała z chłopcem, pościeliła łóżko, a w końcu kazała mu uklęknąć i zmówić wieczorne modlitwy.

– Zapomniałem je.

– Powtarzaj więc za mną – powiedziała. Uklękli razem i chłopiec powtórzył słowa wraz z nią.

Następnego dnia don Bosko udało się znaleźć dla niego pracę. Mały spał i przychodził na posiłek do oratorium. Wkrótce przyszli z nim inni. Kolejny młody sierota, którego don Bosko znalazł, zapłakanego, na ulicy i zabrał do domu.

– Oto kolejny twój syn, matko – powiedział Jan. Dla niego też znalazła się praca, tak jak dla reszty. Pilnie potrzebowali większej noclegowni. Pozostało im wykupić resztę domu Pinardiego. Już wiele razy przedtem Jan namawiał dobrego człowieka na sprzedaż, ale ten, mając nadzieję na ubicie dobrego interesu, zażyczył sobie nie mniej niż osiemdziesiąt tysięcy lirów. Suma była dość wygórowana, więc don Bosko nie poruszał więcej tego tematu. Pewnego dnia jednak Pinardi zagadnął:

– I co? Nadal chcecie kupić mój dom?

– Tak, ale dopiero wtedy, gdy będziesz gotowy sprzedać go za rozsądną cenę.

– Osiemdziesiąt tysięcy, tak jak ustaliliśmy.

– W takim razie nie ma o czym mówić.

– A ile chciałbyś zaproponować?

– Powiedziano mi, że cały budynek jest wart dwadzieścia pięć do dwudziestu ośmiu tysięcy. Dam ci trzydzieści.

– Sprzedany – odparł Pinardi i dokonano transakcji. Don Bosko nie miał jednak ani centisima.

– Skąd masz zamiar wziąć tyle pieniędzy?

– Droga matko – powiedział. – Gdybyś je miała, oddałabyś mi?

– Oczywiście.

– Dlaczego więc sądzisz, że Bóg jest mniej hojny? – zapytał.

Istotnie, dom został kupiony i spłacony w ciągu tygodnia. Don Cafasso dał dziesięć tysięcy lirów w prezencie od bogatej hrabiny, a następnego dnia jeden z księży przyszedł do don Bosko po radę, jak spożytkować dwadzieścia tysięcy, które dostał na cele charytatywne. W lutym 1851 roku dom Pinardiego należał już do don Bosko i mieszkało w nim trzydziestu chłopców. Don Bosko znalazł pracę dla wszystkich podopiecznych. Ze śniadaniem w kieszeniach ruszali do swoich zajęć codziennie po Mszy świętej. W południe wracali, głodni jak młode wilczki. Zupa tak gęsta, że łyżka stała w niej pionowo, i kawałki polenty zaspokajały ich apetyt. Pobliska fontanna zapewniała zdrowy napitek, a na dodatek każdy chłopiec dostawał pięć centisimów na deser. Stołówka była dość prymitywna – siedzieli na schodach, na ziemi lub na progu kuchni. Myli naczynia przy zlewie, potem wkładali sztućce do kieszeni, żeby mieć je pod ręką przy następnym posiłku. Don Bosko, w starym fartuchu, krążył między nimi, szczęśliwy, uśmiechnięty, i dbał o to, by dla wszystkich wystarczyło – był ojcem tej rodziny. Kiedy znów szli do pracy, Małgorzata sprzątała, a potem siadała przy oknie i cerowała, szyła i łatała, chyba że była zajęta zmywaniem. Syn wciąż jej pomagał. Jak bardzo teraz przydawały się jego umiejętności krawieckie! Chłopców wciąż przybywało, pracy też. Wiadomo, że mali chłopcy lubią psocić, a ci musieli się jeszcze wiele nauczyć. Wreszcie nadszedł dzień, w którym Małgorzata straciła cierpliwość.

– Janie – powiedziała. – Nie wiem co począć. Te dzieciaki chowają przede mną garnki, ściągają pranie ze sznurka, zadeptują mizerne warzywa, które udało mi się wyhodować, drą ubrania na strzępy i gubią rzeczy, które z trudem dla nich zdobyliśmy. Pozwól mi wrócić do Becchi i znów żyć w spokoju.

W odpowiedzi don Bosko wskazał tylko na krucyfiks wiszący na ścianie. Na chwilę zapadła cisza. Oczy Małgorzaty wypełniły się łzami.

– Masz rację, Janie. Masz rację – westchnęła i nałożyła fartuch.

Teraz jej syn zaczął myśleć o budowie kościoła. We śnie, który przyśnił mu się, kiedy był w rozpaczy, Pani wskazała mu miejsce w Valdocco. Stał tam kościół z warsztatami dookoła dużego dziedzińca. Poprowadziła go do tam. Nad drzwiami przeczytał napis: „Oto mój dom i świątynia chwały mojej”.

– Zrozumiesz – rzekła Pani. – Zrozumiesz, kiedy urzeczywistni się to, co teraz widzisz tylko we śnie.

Chociaż rozbudowali szopę, której używali jako kaplicy, okazało się, że już jest o wiele za ciasna, żeby pomieścić wszystkich, i tak niska, że kiedy przyjechał biskup by bierzmować chłopców, nie mógł się wyprostować, bo zahaczał mitrą o sklepienie. Na domiar złego zapadła się podłoga i gdy padał deszcz, grzęźli po kostki w błocie. W związku z tym zaplanowano budowę nowego kościoła, poświęconego świętemu Franciszkowi Salezemu, którego Jan obrał patronem oratorium, a latem 1851 roku położono kamień węgielny. Przed końcem roku świątynia była gotowa dzięki datkom, które hojnie spływały od przyjaciół i patronów.

W owych czasach rząd był radykalny i nastawiony nieprzyjaźnie wobec religii. Arcybiskup Turynu, który tak blisko zaprzyjaźnił się z don Bosko, został skazany na wygnanie za niezmordowaną walkę w obronie praw Kościoła. Nie zważając na fakt, że z Włoch wypędzono zakony edukacyjne, przede wszystkim jezuitów i siostry sercanki, a ich klasztory zamknięto, don Bosko i tak planował postawienie nowego budynku, który miał zastąpić zrujnowany dom Pinardiego, i w 1852 roku rozpoczął prace. Na szczęście Rattazzi, minister spraw wewnętrznych, należał do jego przyjaciół. Zachwycony wynikami szkolenia chłopców w oratorium, zapytał pewnego dnia, czy don Bosko mógłby coś zrobić dla poprawy sytuacji w więzieniach. Postanowiono więc, że don Bosko wygłosi serię kazań dla trzystu młodych skazańców w miejskim zakładzie poprawczym. Wynik był zadziwiający. W Wielkanoc wszyscy oprócz jednego przystąpili do Komunii świętej.

Współczując skazańcom, don Bosko poprosił strażnika o pozwolenie, żeby móc zabrać ich na wy cieczkę na wieś. Zdecydowany sprzeciw sprawił, że prośba trafiła do wyższych urzędników, a kiedy i to nie pomogło, do samego Rattazziego.

– Pod jednym warunkiem – oznajmił minister. – Wycieczki będą pilnowali policjanci w cywilu.

– Proszę, nie – zaoponował don Bosko. – Muszę być sam z chłopcami. Nie mogą być skrępowani. Wezmę na siebie całą odpowiedzialność.

Rattazzi, który chyba sam był ciekaw co przyniesie ten eksperyment, w końcu się zgodził. W wyznaczony dzień mieszkańcy miasta ze zdziwieniem ujrzeli, że bramy więzienia otwierają się, a więźniowie wychodzą parami na ulicę.

– Nie uda ci się sprowadzić ich z powrotem – powiedział sceptyczny strażnik. Ale oni wszyscy przysięgli don Bosko, że nie nadużyją jego zaufania. Sześciu młodych osiłków, cieszących się wyjątkowo złą reputacją, zapewniło, że rozwalą głowę każdemu, kto się ośmieli dokuczać księdzu. Stanęli na czele pochodu i procesja ruszyła na wieś za osłem, który niósł zapasy jedzenia na cały dzień.

Zjedli obiad na trawie. Potem, po krótkiej dyskusji i modlitwie, don Bosko zachęcił ich do zabaw i sportów, w których sam brał udział z takim zapałem, że wieczorem poczuł się bardzo zmęczony. Widząc to, chłopcy nalegali, żeby wsiadł na osiołka, który teraz nie miał już bagażu, i odprowadzili go do miasta, śpiewając po drodze. Strażnik bardzo się zdziwił, gdy rozbawiona procesja pojawiła się przed bramą więzienia i nikogo nie brakowało.

Zimą 1857 roku nowy budynek został ukończony i zamieszkało w nim stu pięćdziesięciu chłopców. Podzielili się na dwie grupy: tych, którzy pracowali w fabrykach i sklepach, wstawali wcześnie, wychodzili do pracy i byli tam często odwiedzani przez don Bosko, i tych, którzy mieli studiować łacinę.

Między tymi biednymi dziećmi znaleźli się i tacy, którzy byli bardziej utalentowani niż inni – synowie szanowanych rodzin, zrujnowanych przez wojnę, potencjalni klerycy, którzy nie mieli szansy wypełnić powołania – chłopcy delikatniejsi, nie przystosowani do ciężkiej pracy. Dla tych, którzy mogli co najwyżej zostać urzędnikami, don Bosko zaprojektował plan nauki. Obecnie jednak nie miał nauczycieli – chociaż wkrótce miały pojawić się ich całe zastępy – więc musiał wysłać podopiecznych do szkoły, żeby poznali podstawy łaciny i innych przedmiotów. Miał wśród nauczycieli w Turynie wielu przyjaciół, którzy chętnie przyjmowali jego chłopców na lekcje. Tak więc praca szła sprawnie naprzód, aż – sześć lat później – don Bosko poczuł, że spełniło się jego pragnienie i mógł wreszcie uczyć we własnym domu.

Konieczność związania końca z końcem sprawiła, że niestrudzony don Bosko otworzył w starym domu Pinardiego warsztat szewski i krawiecki. W nowym budynku pojawiła się możliwość stworzenia warsztatu stolarskiego i szkółki introligatorskiej, a po kilku latach, rozumiejąc, jakie korzyści można osiągnąć, don Bosko postanowił założyć niewielką drukarnię. Po niej przyszedł czas na kuźnię i inne warsztaty. W międzyczasie dawni studenci stali się biegłymi mistrzami i lekcje łaciny nabrały rozmachu. Chłopcy mogli otrzymać pełne wykształcenie w oratorium.

Nagle nastąpił cios. Zdawało się, że Bóg pozwolił matce Jana pozostać przy nim tak długo, jak to było konieczne dla rozwoju przedsięwzięcia. Razem zmagali się z ciężkim losem i skrajną nędzą. Teraz dzieło, szerzone przez oratorium, stało się znane w świecie i zyskało ogólne poparcie. Niektóre dobre mieszkanki miasta zajęły się nawet sprzątaniem i drobnymi naprawami na terenie ośrodka. Małgorzata mogła wreszcie odpocząć. W listopadzie 1856 roku zachorowała i po tygodniu zmarła.

– Nie szukaj niczego oprócz chwały Pana – powiedziała do syna przed odejściem. – Zawsze buduj na fundamencie ubóstwa.

Jej ostatnie słowa były bardzo charakterystyczne:

– Mój drogi Janku, boli mnie, kiedy widzę jak cierpisz. Idź do swojej izby i tam módl się za mnie. – Popatrzyła na niego, potem spojrzała do góry. Wtedy zrozumiał. To nie było pożegnanie, bo mieli znów się spotkać. W niebie.

Parę godzin później don Bosko stał w kościele La Consolata – ulubionej świątyni matki – i odprawiał Mszę świętą w intencji wiecznego odpoczynku dla duszy tej dzielnej kobiety, która przez całe życie była jego dobrym aniołem.

– Teraz musisz zająć jej miejsce – modlił się do Maryi Pocieszycielki. – Moja wielka rodzina straciła matkę. Oddaję ich wszystkich pod twoją opiekę. Dbaj o ich dusze i ciała.

Jego modlitwa została wysłuchana. Czy to nie Nasza Pani była pasterką z jego snu?

Niedługo potem zdarzyło się, że don Pacchiotti, jeden z księży, który dziesięć lat wcześniej zwątpił w zdrowy umysł don Bosko, został zaproszony by odprawić Mszę świętą w kościele pod wezwaniem św. Franciszka Salezego należącym do oratorium. Po modlitwie don Pacchiotti poszedł na lampkę wina na plebanię, otoczony młodymi klerykami, którym don Bosko niedawno udzielił niższych święceń.

– Pamiętasz swoje sny? – zapytał. – Kościół, szkoła, warsztaty, młodzi księża, coraz więcej chłopców? Śmialiśmy się z ciebie. Myśleliśmy, że oszalałeś. A teraz? Patrzcie!

Te dziesięć lat było czasem ogromnej niepewności, niezmordowanej pracy i cierpliwej odwagi. Oprócz stu pięćdziesięciu chłopców, mieszkających w Valdocco, było jeszcze pięciuset, którzy przychodzili w niedziele i święta, żeby spędzić dzień w dawnym stylu. Don Bosko otworzył dwa nowe oratoria w innych częściach miasta, poświęcone świętemu Alojzemu i Aniołom Stróżom, bo dla wielu Valdocco leżało zbyt daleko by mogli je odwiedzać. Zimą 1849 roku wpadł na pomysł, żeby zebrać chłopców nie tylko z trzech Oratoriów, ale wszystkich, którzy chcieliby przyjść, i zorganizować tygodniowe rekolekcje, zakończone ogólną spowiedzią i Komunią świętą. Spotykali się o wpół do szóstej rano w dużym kościele w centrum miasta, żeby wziąć udział w Mszy świętej i wysłuchać instrukcji. Podczas południowej przerwy zbierali się tam ponownie na Różańcu i kazaniach-przypowieściach przerywanych dialogami, w których don Bosko był mistrzem i dzięki którym zdobył popularność. O siódmej, po pracy, wygłaszał kolejne instrukcje i udzielał błogosławieństwa.

Przed wyprawą don Bosko wysłał do wszystkich pracodawców pisemne prośby o zwolnienie pracowników z obowiązków przez ten czas, a tam, gdzie spodziewał się sprzeciwu, poszedł błagać osobiście. Mimo chłodu i wczesnej godziny na rekolekcje zgłosiły się setki chłopców. W południe robił się taki tłok, że trudno było wetknąć szpilkę. Przez cały tydzień przed konfesjonałami ustawiały się kolejki, a w ostatni wieczór spowiedź trwała do późnej nocy. Wierny przyjaciel, don Borel, i dwaj jego towarzysze pomagali jak mogli, a w Noc Sylwestrową, kiedy rekolekcje się kończyły, Komunia święta zdawała się trwać bez końca. Jeden z młodszych chłopców, bardzo sumienny, chciał dobrze przygotować się do spowiedzi, więc spisał wszystkie swoje grzechy na kartce i… ją zgubił! Don Bosko zobaczył, że mały zalewa się łzami.

– Co się stało, synku? – zapytał.

– Zgubiłem swoje grzechy.

– Dobra robota – powiedział don Bosko. – Jeśli nie masz grzechów, pójdziesz prosto do nieba.

– Nie. Zgubiłem kartkę, na której je zapisałem, ojcze. Nie mogę jej znaleźć.

– Jest w bezpiecznych rękach – odparł don Bosko, wyciągając kartkę z kieszeni.

Urwis był uradowany.

– Gdybym wiedział, że masz moją listę, ojcze, powiedziałbym po prostu, że żałuję za wszystkie grzechy, które masz w kieszeni.

Latem 1854 roku w Turynie wybuchła plaga cholery, a Valdocco było jedną z najbardziej dotkniętych dzielnic. Rada miejska otworzyła dwa szpitale w najbardziej zagrożonych miejscach, ale pozostała kwestia, kto ma szukać i zaprowadzić tam zarażonych, ponieważ bardzo często działo się tak, że widząc pierwsze objawy choroby, rodzina i najbliżsi porzucali cierpiących. Don Bosko uwijał się i wszędzie było go pełno. Dbał o ciała i dusze umierających. Szybko zauważył, że potrzebny jest zespół oddanych sprawie ochotników. Zwrócił się więc do swoich starszych podopiecznych, z których czterdziestu zgodziło się i od razu ustalili plan działania. Niektórzy pracowali w szpitalach, inni w domach prywatnych, jeszcze inni odwiedzali miejsca pracy, szukając odosobnionych przypadków. Niewielka grupa czuwała dzień i noc w oratorium, żeby wyruszyć kiedy zajdzie potrzeba.

Przez trzy miesiące, kiedy trwała plaga, pracowali bez wytchnienia i niejeden zapadł na tę straszną chorobę. W pierwszych dniach przestrzegali nakazu by stosować się do wszystkich koniecznych środków ostrożności – żeby się myć i przebierać za każdym razem, kiedy wracali – ale w najgorszym okresie epidemii stało się to niemożliwe. Ich wiara w opiekę Matki Bożej była ich jedyną ochroną. Wielu z biedaków, których znaleźli na strychach i w piwnicach, nie miało żadnych środków do życia. Zabrano wszystkie prześcieradła z oratorium – chłopcy chętnie oddawali wszystko, co mieli. Ich praca wymagała wielkiej odwagi. Codziennie oglądali przerażające sceny. Jeden z chłopców zemdlał pierwszego dnia, kiedy zaczął pomagać chorym. Ale don Bosko był wciąż przy nich, dodawał im otuchy, więc dzielnie się trzymali. Dobrzy Turyńczycy, a nawet wielu z tych, których trudno zaliczyć do tej kategorii, zjednoczyli się w pochwałach dla ich poświęcenia.

Zresztą nie tylko Turyn, ale cały Piemont wychwalał don Bosko. Wszędzie chciano, żeby odprawiał Msze święte, rekolekcje i zakładał misje. Nie wyróżniał się wielką elokwencją ani umiejętnościami oratorskimi. Mówił o wielkich prawdach wiary cicho i prosto, ale z głębokim przekonaniem. Nigdy nie po ruszał bieżących „gorących” tematów, nie odwoływał się do polityki ani sensacji. Nauczał Biblii i sam był najbardziej obrazową ilustracją swoich kazań.

Niektórzy nadal pamiętają, że kiedy pojechał do Montemagno, żeby wziąć udział w Triduum przed świętem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, trafił tam w czasie wielkiej suszy, która groziła zniszczeniem winnic, zboża i warzyw. Obiecał ludziom deszcz, jeśli wszyscy zaufają Matce Bożej i pogodzą się z Bogiem.

– To było nieroztropne – powiedział potem proboszcz. – Bardzo nieroztropne. Obiecałeś ludziom deszcz w święto.

– Co? Przecież wcale tego nie powiedziałem, prawda?

– Powiedziałeś. Zapytaj zakrystiana; oni też ci wierzą.

W kościele w Montemagno nigdy przedtem nie było takich tłumów. Na wszystkich kazaniach ludzie cisnęli się jak sardynki w puszce, a spowiedzi trwały bez przerwy.

– Jest ojciec pewien, że będzie padać? – pytali za każdym razem, kiedy spotykali księdza.

– Módlcie się o to – padała niezmiennie odpowiedź.

W dzień Wniebowzięcia słońce wzeszło jeszcze gorętsze niż zwykle. Don Bosko zaczął się zastanawiać czy nie nadużył Opatrzności. Dzwony wybiły początek popołudniowych instrukcji, a słońce paliło coraz mocniej.

„Co mam im powiedzieć, jeśli Najświętsza Panienka nie przyjdzie mi z pomocą?” – myślał.

– Kompletne fiasko, mój drogi don Bosko – powiedział ksiądz, mijając go w przejściu. – Nie wiem, jak się z tego wytłumaczysz.

– Janie – zwrócił się don Bosko do zakrystiana, niczym kiedyś Eliasz. – Wyjdź i sprawdź czy na niebie nie ma choć jednej chmurki.

– Ani śladu. Tylko nad horyzontem wisi mały obłoczek – powiedział ten minutę później. – Ale nie będzie z niej deszczu.

– Podaj mi stułę – powiedział don Bosko i poszedł do kościoła.

– Święta Matko – modlił się po drodze. – Nie chodzi o mój honor tylko Twój. Co sobie pomyślą ci ludzie, którzy tak bardzo się modlili, żebyś dała im deszcz?

Odśpiewał Magnificat i wszedł na ambonę. Kościół był przepełniony. Ledwie mógł przecisnąć się między wiernymi. Zaczął kazanie. Nagle niebo się zachmurzyło. Im dłużej mówił, tym ciemniej robiło się na dworze. W połowie kazania kościołem wstrząsnął grzmot. Potem następny. I jeszcze jeden. Spadł deszcz. Padał równomiernie, spokojnie, a ksiądz, z sercem pełnym wdzięczności, opowiadał o zaufaniu, które każdy chrześcijanin powinien mieć do Matki Bożej. Kiedy już udzielił wiernym błogosławieństwa, musiał długo czekać, aż ulewa uspokoiła się tak, żeby mógł przemknąć na plebanię.

Ale prawdziwym żywiołem don Bosko była obecność wśród chłopców. Nigdy nie zapomniał słów swojej matki: „Bóg cię widzi. Zna twoje najskrytsze myśli” i efektu, jaki jej nauki wywarły na jego porywczej naturze. Był przekonany, że chrześcijańskie cnoty muszą wynikać z wnętrza człowieka, a nie z przyczyn zewnętrznych. Dlatego miłość i wiara w Boga, a także częste przyjmowanie sakramentów, leżą u podstaw wszystkich wysiłków skierowanych ku czynieniu dobra. Pamiętał też jak bardzo chłód i rezerwa niektórych księży raniły jego dziecięce serce, i jak tęsknił, żeby znaleźć wśród nich przyjaciela, któremu mógłby zwierzyć się ze swoich marzeń i kłopotów. Starał się być takim przyjacielem dla swoich chłopców i sprawił, że wychowani przez niego młodzi księża poszli w jego ślady. Brzydził się karą i przymusem. Wierzył, tak jak św. Franciszek Salezy, że więcej można zdziałać łyżką miodu niż beczką dziegciu.

W oratoriach panowała szczęśliwa wolność, a księża i nauczyciele, zawsze gotowi by służyć chłopcom radą i pomocą albo ostrzeżeniem, byli przez wszystkich kochani i cieszyli się zaufaniem. Don Bosko tak bardzo przyzwyczaił się do słuchania spowiedzi chłopców na świeżym powietrzu, przy rowie albo na trawiastym brzegu strumienia, że nie czuł się dobrze w zamkniętym konfesjonale. Młodsze dzieci też często czuły się tam nieswojo. Chłopcy klękali przy nim, a on obejmował ich ojcowskim ramieniem i mówił wszystko, co powinni usłyszeć. Potem oddawali się szczerej rozmowie, prosto z serca, a potem obdarzone łaską sakramentu dzieci biegły z powrotem do zabawy, beztroskie i szczęśliwe. Don Bosko miał dar czytania w ich sercach i od czasu do czasu wspominał o rzeczach, których młodzi grzesznicy nie chcieli zdradzać. Chłopcy wierzyli, że jeśli popełnili grzech, on widział to od razu na ich twarzach. Możliwe, że tak było. Pewnego wieczoru jeden z nich długo płakał w sali noclegowej.

– Co się stało? – zapytał jego przyjaciel.

– Don Bosko dziś na mnie spojrzał.

– No to co? Na mnie też.

– Tak, ale powinieneś widzieć jego wzrok, kiedy na mnie patrzył!

Następnego dnia przyjaciel spotkał się z don Bosko.

– O co chodzi temu małemu? – spytał.

– Och, on dobrze wie o co chodzi – odparł ksiądz.

Dyscyplina w oratorium nie służyła do demonstrowania siły. Służyła raczej poszczególnym osobom – wzmacniała siłę woli. Don Bosko wierzył, że chłopcom trzeba pozwalać by hałasowali ile im się podoba, ale tylko podczas zabawy. Wierzył w życie, radość i ruch. Zdarzało się, że ustawiał swoich sześciuset czy siedmiuset chłopców w rzędzie i kazał maszerować w szybkim tempie, śpiewając starą ludową pieśń piemoncką, a oni chętnie wykonywali to polecenie – trzymali równy krok i klaskali do taktu. Wchodzili po schodach, szli korytarzem, dookoła domu, wąż zataczał serpentyny, a chłopcy wpadali w entuzjastyczny szał. Ich śpiew był ogłuszający, tak samo jak tupot setek silnych, młodych stóp, a kiedy głosy im się zdarły i musieli się zatrzymać, bo zabrakło im tchu, każdy miał poczucie, że życie jest piękne. Nawet lekcje im się podobały. Chłopcy mieli przykładać się do nauki, ale czekało ich za to wiele korzyści. Teatr był jednym z najwcześniejszych przedsięwzięć don Bosko. Wystawiano sztuki, scenki historyczne, a muzyka zawsze odgrywała w nich główną rolę. Chór oratorium miał zawsze wzięcie podczas świąt w całym mieście. Chór chłopięcy był wtedy nowością we Włoszech i wszędzie wzbudzał zachwyt.

– Bez zaufania i miłości nie ma prawdziwej edukacji – mawiał don Bosko. Sam był tego żywym przykładem. – Jeśli chcecie być kochani, sami musicie mieć w sobie wiele miłości i sprawić, żeby wasze dzieci też to czuły – mówił do swoich uczniów. Bezbrzeżna cierpliwość w pracy z najbardziej opornymi, troskliwa czujność, żeby chronić ich przed nimi samymi, łagodność, która nie zmniejsza się po odtrąceniu, wiara, która budzi zaufanie innych – takie były zasady, którymi się kierował i których wymagał od swoich współpracowników.

Przenajświętsza Eucharystia i oddanie Matce Bożej miały być siłą chłopców i wsparciem w dążeniu do spełnienia wszelkich pragnień. Don Bosko miał bardzo ważny dar, prawdopodobnie jeden z najbardziej potrzebnych w nauczaniu i ćwiczeniu chłopców – ujmującą, atrakcyjną osobowość. Pewnego dnia, podczas swojej pierwszej wizyty w Rzymie, rozmawiał o edukacji z kardynałem Tostim.

– Niczego się nie osiągnie z młodymi chłopcami, jeśli się nie ma ich zaufania i miłości – mówił.

– Jak je zdobyć?

– Dając z siebie wszystko, żeby się z nimi zaprzyjaźnić.

– Ale w jaki sposób?

– Spędzając z nimi jak najwięcej czasu, stając się jednym z nich. Mogę to zademonstrować, jeśli odwiedzimy takie miejsce, gdzie spotkamy dzieci.

Kardynał wezwał powóz i razem pojechali na Piazza del Popolo, gdzie bawiła się grupa małych uliczników. Don Bosko wysiadł, a kardynał uważnie mu się przyglądał. Kiedy ksiądz podszedł, dzieci się rozpierzchły, ale to go nie zniechęciło. Łagodnie je zawołał i kilkoro wróciło na plac, chociaż dość nieufnie. Don Bosko pomacał się po kieszeniach, znalazł trochę słodyczy i zaczął swobodnie rozmawiać z malcami. Widząc jego miły uśmiech i rozbrajającą życzliwość, pozostali też się zbliżyli. Po kilku chwilach wszyscy znów zebrali się na placu.

– Wróćcie do swojej zabawy – powiedział don Bosko. – Pobawię się z wami.

Zdjął i odłożył na bok sutannę i z zapałem przyłączył się do hałaśliwych psot. Widząc tego cudownego księdza, baraszkującego z dziećmi, inni ludzie, którzy przystanęli, żeby popatrzeć, też ruszyli do zabawy, a każdego nowego witano dobrym słowem.

– Muszę już iść – rzekł wreszcie don Bosko, dając każdemu medalik. – Módlcie się i chodźcie do spowiedzi jak wszystkie grzeczne dzieci.

– Nie odchodź jeszcze – błagali go, czepiając się sutanny. – Nie odchodź! Zostań z nami!

Kardynał stracił wszelkie wątpliwości.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.