Rozdział czwarty. Patriarcha Wenecji

Podczas konsystorza papieskiego, który odbył się 12 czerwca 1893 roku, papież Leon XIII oznajmił nominację biskupa Sarto na kardynała świętego Kościoła rzymskokatolickiego, a trzy dni później mianował go arcybiskupem i patriarchą Wenecji (1). Siódmego czerwca biskup Sarto wyruszył do Rzymu, by piętnastego dnia tego samego miesiąca, w obecności delegacji z Wenecji, Treviso, Mantui i Riese, otrzymać kardynalskie nakrycie głowy wraz z tytułem San Bernardo alle Terme. Mądrość i skromność nowego kardynała, połączona z jego urokiem osobistym, zjednywały mu wielu przyjaciół podczas pobytu w Rzymie. Przez szesnaście miesięcy kardynał Sarto nie mógł objąć swojego stanowiska – rząd włoski, który uzurpował sobie prawo do mianowania patriarchy, odmówił przyjęcia jego nominacji. Dla władz Wenecji, w dużym stopniu nastawionych antyklerykalnie, był to doskonały pretekst by wykazać swoją wrogość wobec Kościoła.

Po powrocie z Rzymu kardynał skierował swe pierwszy kroki do Riese, do matki. Na jednej ze stacji czekała na niego delegacja przyjaciół z Tombolo, z proboszczem na czele. Zapominając w swej radości o szacunku należnym tak wysokiemu dostojnikowi kościelnemu, czekający ruszyli ku swemu dawnemu wikariuszowi z okrzykiem „Don Giuseppe! Don Giuseppe!”. Kardynał, dzieląc ich entuzjazm, zaśmiał się i gorąco przywitał z dawnymi znajomymi.

Kiedy wjeżdżał do Riese, biły wszystkie dzwony. Wszyscy ludzie, młodzi i starzy, wyszli kardynałowi na spotkanie i ta rozbawiona, rozkrzyczana, a czasem płacząca ze wzruszenia grupa poprowadziła go do kościoła. Wszyscy byli obecni w czasie udzielanego przez kardynała błogosławieństwa. Kiedy przyjaciele zostali już powitani, życzenia złożone i przyjęte, kardynała czekało spotkanie jeszcze ważniejsze – z matką, w domu rodzinnym, gdzie Margherita miała go w końcu tylko dla siebie. Następnego ranka kardynał podziękował wiernym za wspaniałe przyjęcie i przywołał wszystkie cenne wspomnienia, skoncentrowane wokół tego ołtarza, przy którym przyjął po raz pierwszy Komunię i odprawił swoją pierwszą Mszę świętą. Reszta dnia upłynęła na przyjmowaniu wizyt. Wszystkich witał ciepłym słowem, a ze swymi dobrymi przyjaciółmi dzielił się miłymi wspomnieniami.

Nazajutrz rano, ubrany w cappa magna, purpurową kardynalską szatę, wszedł do pokoju matki i stanął przy jej łóżku, ukazując się w całej okazałości swojej „kardynalskiej purpury”. Margherita popłakała się z radości, ale zanim zapadł zmierzch te łzy radości zmieszały się ze łzami smutku. Był to ostatni dzień pobytu syna w Riese – i choć jeszcze nikt sobie z tego nie zdawał sprawy – pożegnalny pocałunek miał być ostatnim po tej stronie życia. Stara matka przytuliła się do syna z wielką czułością, gdy ten objął jej kruchą postać. Miała osiemdziesiąt lat, a w tym wieku rozstania są bardzo trudne. Kilka miesięcy później kardynał, który przebywał z powrotem w Mantui zajęty sprawami kościoła, otrzymał smutną wiadomość o śmierci matki. Matczyne serce nie wytrzymało radości z ostatniego spotkania i smutku spowodowanego rozstaniem.

We wrześniu 1894 rząd ustąpił w końcu i przysłał exequatur, czyli zatwierdzenie papieskiej bulli. Kilka tygodni później kardynał Sarto został po raz ostatni wyświęcony w katedrze w Mantui, i żegnając się z diecezją, w której tak długo i tak ciężko pracował, wyruszył do Wenecji.

Rząd włoski był wówczas wrogo nastawiony do spraw wiary i od lat toczył nieustanną wojnę z Kościołem. Zatwierdzano ustawy, które zakazywały nauki religii w szkołach, „laicyzowano” działalność charytatywną. Państwo konfiskowało mienie bractw religijnych i towarzystw dobroczynnych, mianowanym przez papieża prałatom odmawiano prawa do korzystania z przychodów biskupstwa, a władze rządowe rościły sobie prawo do sprawowania kontroli nad wieloma diecezjami. Szybko widoczne rezultaty takiego działania przejawiały się w rosnącej materializacji wszystkich grup społecznych.

„Teoria rozdziału państwa i Kościoła usuwa Boga z polityki – pisał nowy patriarcha w swoim pierwszym liście do wiernych. – Usuwa się Go z nauki przez podważanie Jego istnienia, ze sztuki – przez niszczącą siłę realizmu, z prawa – przez moralność, którą kierują jedynie zmysły, ze szkół – przez zakaz nauczania religii. Usuwa się Go z małżeństw chrześcijańskich, pragnąc pozbawić ich łaski płynącej z sakramentów, z chaty biednego chłopa, który zaczyna gardzić Panem, który jako jedyny może uczynić znośnym jego życie. Usuwa się Go z pałaców bogaczy, którzy przestają bać się Sądu Ostatecznego, a na nim przecież pewnego dnia zostaną poproszeni o rozliczenie własnego życia… Musimy walczyć z tym wielkim błędem współczesnych czasów, z posadzeniem człowieka na tronie należnym Bogu. Rozwiązanie tego, jak i wszystkich innych problemów, tkwi w Kościele i naukach płynących z Ewangelii”.

Mieszkańcy Wenecji pragnęli jednak udowodnić swojemu kapłanowi, że poglądy rządu nie odzwierciedlają poglądów większości ludzi. Pośród dekoracji, jakimi przyozdobiono miasto, jedynie budynki miejskie wyróżniały się brakiem ozdób. Pośród tłumów, które zebrały się by przywitać patriarchę, wyraźnie zabrakło przedstawicieli władz miasta. Ludność zgotowała mu owację, jakiej nigdy wcześniej nie widziano. Gdy patriarcha wszedł do wysłanej po niego łodzi, powitały go dzwony wszystkich dzwonnic miasta, z każdego balkonu, z każdego mostu rozlegały się gorące brawa, a rozentuzjazmowane tłumy towarzyszyły mu przez całą długość trasy, którą płynął. Kardynał Sarto stał na dziobie łodzi, ubrany w kardynalską purpurę. Ten szlachetny człowiek, pełen godności i dobroci, błogosławił tłumy z ujmującym uśmiechem, tak dla niego charakterystycznym.

Następnego ranka w bazylice św. Marka, kardynał wysłuchał gratulacji, po czym zwrócił się do wiernych. Zapanowała kompletna cisza, a jego dźwięczny głos wypełnił najdalsze nawet zakątki katedry.

– Powinienem czuć się zawstydzony – powiedział – tym, że jestem obiektem takich zaszczytów, ale wiem, że to wszystko jest oferowane nie mnie, nędznikowi, lecz Jezusowi Chrystusowi, którego reprezentuję. W Jego imieniu stoję tu przed wami. Wy pragniecie pokazać, że widzicie we mnie swojego biskupa, ojca i patriarchę, ja natomiast jestem zobowiązany do odwzajemnienia się wam miłością. Gdy Chrystus przekazywał na ręce świętego Piotra opiekę nad swoimi owieczkami i jagniętami, trzy razy upewniał się o jego miłości, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że dla pasterza dusz miłość jest najważniejsza. Od tej chwili ogarniam was wszystkich swym sercem. Kocham was miłością silną i nadprzyrodzoną, pragnąc wyłącznie dobra waszych dusz. Jesteście bowiem dla mnie rodziną – kapłani, obywatele, wielcy i mali, bogaci i biedni. Moje serce i moja miłość są wasze, ale nie oczekuję od was niczego, oprócz odwzajemnienia tej miłości. Pragnę jedynie, abyście mówili o mnie „Nasz patriarcha ma czyste intencje, wysoko nad głową niesie sztandar Pana naszego, Jezusa Chrystusa, a jedynym jego celem jest obrona prawdy i czynienie dobra”. A skoro Pan Nasz, Syn Boży, wyniósł mnie tak wysoko, jestem pewien, że da mi siłę i obdarzy łaską potrzebną do wypełnienia tak zaszczytnej misji. Obowiązkiem biskupa jest głosić prawdę Bożą, objaśniać ją ludziom, a dla mnie obrona tej prawdy stanowi święty obowiązek. Dla zbawienia dusz ludzkich gotów jestem do wszelkich poświęceń. Wy, którzy żarliwie podchodzicie do spraw Bożych, pracujcie ze mną, pomagajcie mi, a Pan da nam łaskę niezbędną do osiągnięcia naszych celów.

Te słowa głęboko poruszyły mieszkańców Wenecji. Wiedzieli, że nowy patriarcha był prawdziwym apostołem Kościoła, a z czasem jeszcze bardziej umocnili się w tym przekonaniu. Drzwi jego domu zawsze stały otworem dla wszystkich, którzy chcieli zamienić z nim kilka słów, bez względu na to, czy byli bogaci, czy biedni. Problemy wiernych stawały się jego problemami. Całe swoje serce wkładał w pomoc najbiedniejszym, nierzadko swoim taktem i oddaniem rozwiązywał poważne spory pomiędzy robotnikami a ich mocodawcami. Mimo, że władze miejskie nastawione były zdecydowanie antyklerykalnie, nowy patriarcha jednoczył katolików z takim powodzeniem, że w ciągu roku ich przewaga stała się widoczna. Wiedział bowiem, jak osiągnąć obrany cel. Wszystkie siły i osobiste wpływy angażował w swą działalność, tak jak w czasie wyborów, kiedy w całej swojej diecezji wprowadził regularną krucjatę modlitewną. Gdziekolwiek się znalazł, tam pojawiał się pokój i pojednanie. „To człowiek wielkiej dobroci i o ujmującym sposobie bycia – pisała osoba, która go znała. – Łączy w sobie swoisty majestat i dostojeństwo z wdziękiem i wspaniałym poczuciem humoru, głosi ewangelię kultury osobistej każdego człowieka, stawia czystość na równi z pobożnością, dobre maniery zaś na równi z moralnością, sam stanowiąc przy tym doskonały wzór do naśladowania”.

Podobnie jak w Mantui i Treviso, nalegał by wszyscy uczęszczali na lekcje religii.

– Nieznajomość nauki chrześcijańskiej to wielki problem naszych czasów – mawiał – a także źródło wielu przejawów zła.

Wiele wykształconych w naukach świeckich osób miało karygodne braki jeśli chodzi o znajomość prawd swojej wiary. Kaznodzieje zakładali z góry, że wierni mają solidną wiedzę religijną i stąd ich kazania nie przynosiły efektów.

– Jest zbyt wiele kazań, za mało nauczania – oznajmił patriarcha. – Odłóżcie na bok te kwieciste i zawiłe przemowy, mówicie do ludzi jasnym i prostym językiem o odwiecznych prawdach wiary i naukach płynących z Ewangelii. Miejcie na uwadze dobro dusz ludzkich, a nie wrażenie, jakie wywołujecie. Ludzie łakną prawdy, dajcie im to, co potrzebne jest dla zbawienia dusz, bo na tym polega podstawowe zadanie każdego kapłana.

Patriarcha nalegał, by nauczanie religijne otrzymywali zarówno dorośli, jak i dzieci, ale przypominał kapłanom, że wszystko to wymaga dokształcania się, starannych przygotowań oraz modlitwy. Jako że ważny był każdy szczegół, który nadawał księdzu wiarygodności, wymagał aby kapłani nosili się schludnie i dbali o higienę. Sam nieustannie spotykał się z ludźmi, zatrzymywał się, by porozmawiać z przechodzącymi. Mieszkańcy Wenecji ubóstwiali go. „Oto idzie nasz drogi patriarcha – mówili – by czynić dobro. Niech Bóg błogosławi jego i matkę, która wydała go na świat”. Do życia nie potrzebował zbyt wiele i zawsze pamiętał o potrzebujących. Jego dom prowadziły dla niego dwie siostry i młoda siostrzenica. Ponieważ miał zwyczaj częstego rozdawania jałmużny, otrzymywał wydzieloną sumę na utrzymanie. Mawiano, że nie raz pierścień biskupi głównego kapłana Wenecji zastawiany był w lombardzie.

– Czasy się zmieniły – powiedział kiedyś odwiedzający go właśnie przyjaciel z dawnych lat na widok kardynała wyciągającego z kieszeni złoty zegarek. – Pamiętasz ten srebrny, który ciągle wędrował do lombardu w Tombolo?

Patriarcha popatrzył ze smutkiem na zegarek.

– Ten, kto mi go podarował – odpowiedział ze śmiechem – wpadł na fatalny pomysł wygrawerowania z tyłu herbu patriarchy!

„Jest mi niewymownie przykro, że mogę wysłać tylko tak mizerną sumę – napisał kapłanowi z Mantui, który zwrócił się do niego z prośbą o wspomożenie pewnej akcji charytatywnej. – Byłem biedny w Mantui, ale teraz jestem zupełnym żebrakiem. Proszę mi wybaczyć i przyjąć to, co mogę wysłać”.

Wizytacja diecezji, którą kardynał rozpoczął tuż po przybyciu do Wenecji, nie była prostym zadaniem i zajęła mu kilka miesięcy.

– Doceniamy zaangażowanie i dobre serce naszego patriarchy – mówili ludzie – ale modlimy się, by czasem pomyślał też o sobie, bo tacy ludzie jak on są niezwykle cenni i nie chcielibyśmy go szybko stracić.

Podobnie, jak w Mantui, zaklinał by przyjmowano go bez pompy i zbytecznego ceremoniału i żeby w poszczególnych parafiach nie czyniono dodatkowych przygotowań na jego przybycie. Intuicyjnie zauważył konieczność przeprowadzenia pewnych reform czy też wsparcia rozwoju Kościoła. Na synodzie, który odbył się wkrótce potem, wykazał się szczegółową wiedzą na temat potrzeb archidiecezji.

Kongres Eucharystyczny, który miał miejsce w sierpniu 1898 roku, odbył się i został przeprowadzony dzięki zaangażowaniu i energii patriarchy, który nie szczędził sił, by wszystko się udało. Został zainaugurowany pod hasłem zadośćuczynienia za świętokradztwa popełniane wobec Jezusa Chrystusa w Przenajświętszym Sakramencie, a jego celem było wzmocnienie religijności i wzbudzenie w wiernych większej miłości dla tej tajemnicy wiary. W obchodach miały wziąć udział wszystkie parafie, a cały kongres został skrupulatnie przygotowany przez samego kardynała.

– Serce człowieka nie jest stałe w swoim pojmowaniu dobra – mówił. – Ulega oziębieniu i staje się nieczułe, jeśli od czasu do czasu nie pobudzimy go do działania.

Żeby przygotować ludzi do kongresu, w wielu kościołach Wenecji odbywały się spotkania i rekolekcje. Bicie miejskich dzwonów ogłosiło rozpoczęcie kongresu, który zainaugurowała procesja do bazy liki świętego Marka. Kardynał Svampa, arcybiskup Bolonii, wygłosił mowę rozpoczynającą kongres. W kolejnym zaś dniu do wiernych zwrócił się już sam patriarcha Wenecji.

– Jezus jest naszym królem – powiedział. – Z radością czcimy jako naszego króla Tego, którego świat się wyrzeka i nie darzy szacunkiem. My, Jego prawdziwi poddani, składamy prawdziwy hołd Chrystusowi Królowi. Miłość płynąca z naszych serc będzie gorętsza niźli chłód reszty świata. Spotykamy się pod tabernakulum, gdzie Jezus jest z nami aż do samego końca. To tu wiara odradza się w naszych sercach, a w nas samych płonie ogień Jego miłosierdzia – tak samo wyraźny jak ten, którym On otoczył naszą ziemię. Celem tego kongresu jest odkupienie świętokradztw popełnianych wobec naszego Pana, Jezusa Chrystusa, w Najświętszym Sakramencie i modlitwa o to, by Jego myśli pozostały w naszych sercach, Jego miłosierdzie w naszych instytucjach, Jego uwielbienie w naszej religii, Jego życie – w naszym życiu.

Po południu trzeciego dnia rozpoczęła się procesja zamykająca kongres, która okazała się być jedną z najwspanialszych procesji, jakie Wenecja kiedykolwiek widziała, wliczając nawet czasy, w których dożowie uroczyście poślubiali Adriatyk (2). Kardynał Svampa niósł monstrancję, przed nim i za nim szli kardynałowie w purpurowych szatach, biskupi w kapach i mitrach, zakony oraz bractwa, niosące swoje sztandary i insygnia, dostojnicy kościelni, a także kapłani obrządku bizantyjskiego i ormiańskiego ubrani w uroczyste szaty. „Wspaniała niczym sen – pisał jeden z uczestników procesji. – Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy święci greccy wystąpili z mozaiki katedralnej by wziąć udział w tym uroczystym pochodzie z Chrystusem w środku”.

Niedługo po objęciu swojego stanowiska w Wenecji, kardynał Sarto postanowił przeprowadzić gruntowną reformę muzyki kościelnej. Wezwał znanego w Mantui młodego, utalentowanego muzycznie kleryka, don Lorenza Perosiego. Muzyka – mawiał patriarcha – powinna wzbudzać w wiernych pobożność i pomagać im w modlitwie. Popularna w owych czasach muzyka kościelna nie czyniła ani jednego, ani drugiego. Poruszające i wspaniałe występy orkiestr smyczkowych, tak drogie sercom wielu ludzi, zostały zakazane. Podobnie zresztą jak i gra na bębnach, trąbkach, tamburynach i fletach. Jedynym instrumentem dopuszczonym do użytku w kościele były organy, a nawet i tu istniały pewne restrykcje. Słowa Mszy świętej mogły być śpiewane wyłącznie chorałem gregoriańskim w podniosłym i dostojnym nastroju, tylko przez mężczyzn lub chłopców. Trudno się dziwić, że nie we wszystkich kręgach akceptowano te zmiany. Operowe występy kobiet o mocnych głosach śpiewających O salutaris Hostia podczas Mszy świętej na modłę serenady z Fausta, czy Credo (Wyznanie wiary), które brzmiało niczym chór rozbójników z jakiejś opery, nadal znajdowały wielu miłośników.

Kiedy jednak po raz pierwszy zabrzmiała w katedrze świętego Marka Msza święta Palestriny (3) pod przewodnictwem Perosiego, mieszkańcy Wenecji od razu zauważyli różnicę. „Zachwycająco piękne” – mówili. Żmudna to jednak była praca i bez wsparcia i zachęty patriarchy, don Lorenzo dawno straciłby swój zapał.

Jedną z najbiedniejszych parafii Wenecji była usytuowana na wyspie parafia Burano, dawniej słynna z wyrobu koronek. Poruszony niedolą jej mieszkańców, kardynał Sarto pragnął wznowić to zapomniane rzemiosło. Niestety, tylko jedna stara kobieta znała tę sztukę. Pewna kobieta, przekonana do zainteresowania się koronkarstwem, wymogła na staruszce by ta nauczyła jej wszystkiego, a następnie założyła szkołę koronkarstwa i wkrótce miała sześćset uczennic. Tu, a także w innych parafiach, powstawały kluby dla mężczyzn i chłopców. Nie było takiego problemu czy nieszczęścia, któremu patriarcha nie próbowałby zaradzić. Potrafił dawać nie urażając przy tym ludzi, których staranny wygląd krył często biedę, tym dramatyczniejszą, że skrywaną. Któregoś dnia odwiedził starego znajomego, dla którego nastały trudne czasy i który potrzebował natychmiastowej pomocy.

– Przykro mi – powiedział – ale nic mi nie zostało. – Weź więc to – i podał mu piękny krucyfiks z kości słoniowej, który sam dostał w prezencie. – Ma swoją wartość, więc powinieneś dostać za niego sporo pieniędzy.

Chociaż był nieugięty we wszystkim co dotyczyło spraw wiary i praw Kościoła, jego uprzejmość i pojednawcza natura sprawiały, że zawsze był w dobrych stosunkach z rządem. Prosił księży i wiernych by odnosili się z szacunkiem do wszystkich praworządnie wybranych władz, bowiem uznawał, że „Nie ma władzy, która by nie pochodziła od Boga”.

– Oddajcie cesarzowi co cesarskie, a Bogu co Boskie – powtarzał często.

Kiedy zamordowano króla Włoch Humberta, nakazał by odśpiewano na cześć jego pamięci requiem w katedrze świętego Marka, a kiedy do Wenecji przybyła owdowiała królowa by odpocząć i zmienić klimat, odwiedził ją i pocieszał całą mocą swojego serca.

– Odrodzenie ludzi w Chrystusie to jedyne lekarstwo na całe zło tego świata – powtarzał nieustannie. – Prawdziwym dobrem jest tylko to, które tkwi głęboko w Chrystusie.

Patriarcha miał dar inspirowania innych i pozyskiwania ich dla swoich szlachetnych planów, napełniając ich przy tym żarliwością i energią, jakie sam wykazywał.

14 lipca 1902 roku stał się dla Wenecji dniem smutku. Wspaniała dzwonnica przy katedrze świętego Marka, która stała od wieków, będąc świadkiem chlubnych momentów w historii miasta, zawaliła się. Poczucie żalu po jej zawaleniu za sprawą patriarchy zamieniło się w modły dziękczynne za to, że nikt nie został ranny, ani nie ucierpiała sama katedra. Natychmiast postanowiono o jej rekonstrukcji i 25 sierpnia 1903 roku położono kamień węgielny pod jej odbudowę. Plac świętego Marka stał się morzem głów ludzkich. Zajęte było każde okno, zatłoczony każdy balkon. Książę Turynu, Savoy, przybył jako przedstawiciel króla, który zresztą hojnie wsparł fundusz odbudowy dzwonnicy. Naprzeciw niego stanął kardynał. I tak Kościół i państwo stały twarzą w twarz, mając w pamięci wszystko to, co zaszło pomiędzy nimi od czasów rewolucji włoskiej. Czy pojednanie było możliwe? Mogło się wydawać tego dnia, że rozwiązanie leży w miłosierdziu i sprawiedliwości. Takt i uprzejmość kardynała przy tej okazji, jak i przy wielu innych, uspokoiła wszystkich, a jego przemowa wzbudziła powszechny zachwyt.

– To rzecz dobra i piękna – mówił – gdy ludzie proszą o błogosławieństwo Boga dla swej pracy. Geniusz człowieka osiąga swe największe wyżyny, gdy chyli czoła przed Światłem Wiekuistym. Raduję się razem z wami, szlachetnymi mieszkańcami Wenecji, że odczytując wiernie swe potrzeby, postanowiliście by odbudowa naszej wspaniałej dzwonnicy zainaugurowana została uroczystą Mszą świętą. Moje serce raduje się z tego powodu, że pokazaliście, iż godni jesteście swych weneckich przodków, którzy dobrze wiedzieli, że: „Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą” i dlatego nie zaczynali nigdy żadnego przedsięwzięcia bez prośby o Boże błogosławieństwo i opiekę Maryi Panny podczas pracy.

Po wykazaniu, że chluba średniowiecznej Wenecji była efektem wiary i religii jej mieszkańców, patriarcha zwrócił się do księcia Turynu i innych znamienitych gości, by podziękować im za obecność. „Jest człowiekiem o fascynującej osobowości i wspaniałej prezencji – napisał członek francuskiego rządu, który uczestniczył w uroczystościach. – Jego szczere i przystojne, choć mające wyraźne rysy oblicze, łagodzą oczy błyszczące blaskiem wiecznej młodości. Nie ma w nim żadnej pychy czy służalczości, a sposób, w jaki odnosi się do księcia Turynu, świadczy o tym, że czuje się zupełnie swobodnie”.

Mimo, że pełnił funkcję wysokiego dostojnika kościelnego, zawsze był gotów wypełniać obowiązki zwykłego proboszcza. Zanosił chorym Komunię świętą, słuchał spowiedzi, prowadził rekolekcje w kościołach swojej diecezji, odwiedzał więzienia, szpitale oraz zakłady poprawcze, głosząc kazania i dodając otuchy tam przebywającym. Szczególną opiekę roztaczał nad zakonami. Był skłonny składać im wizyty nawet w święta, a ich pracę podziwiał i szanował. Zarówno święci, jak i grzesznicy znajdowali w nim pełną dobroci siłę i prostą dobroć, dzięki której czuli się przy nim dobrze. Już samo jego oblicze potrafiło zafascynować: nie było na nim śladu sztucznej pobożności czy też surowości, która mogłaby wzbudzać niechęć i przestraszać. W jego obecności nikt nie czuł się sztywno ani niezręcznie. Swą dobrotliwością przezwyciężał ludzką nieśmiałość i powściągliwość.

Pewien bliski przyjaciel kardynała, który przebywał u niego z wizytą, spieszył się na pociąg, poprosił więc go pewnego dnia, czy nie mógłby odprawić za niego porannej Mszy świętej następnego dnia.

– Czemuż by nie? – padła odpowiedź. – Dopilnuję, żeby wszystko było gotowe.

Jakie więc było zdumienie księdza, gdy wcześnie rano wszedł do prywatnej kaplicy kardynała i zastał go samodzielnie przygotowującego wszystko do Mszy świętej.

– A kto będzie służył? – zapytał kapłan.

– Ja – odparł kardynał.

– Ależ eminencjo! – zaprotestował przyjaciel, przerażony taką sugestią.

– A co? – uśmiechnął się kardynał. – Myślisz, że kapłan na moim stanowisku nie wie, jak służyć do Mszy świętej? Piękne masz wyobrażenie o dostojnikach kościelnych!

Kardynał nie cierpiał wszelakiej ostentacji i bardzo często podróżował incognito. Pewnego razu wybierał się do zakonu sióstr szarytek w Crespano i był pewien, że w Bassano, gdzie musiał wysiąść, powita go owacja. Napisał więc do znajomego z informacją, że dwaj weneccy kapłani, którzy nie znają drogi, wybierają się do Crespano i poprosił by na stacji czekał na nich powóz. Gdy pociąg dotarł na miejsce, dwaj księża pośpieszyli do stojącego niedaleko stacji rozklekotanego powozu. Znajomy kardynała Sarto, który przybył przywitać kapłanów, podszedł energicznym krokiem i już miał powitać starszego z nich, gdy rozpoznał patriarchę. „Eminencjo!” – wyjąkał, całkowicie zaskoczony. Ale kardynał położył palec na ustach nakazując milczenie, wskoczył do powozu, a za nim jego towarzysz i odjechali. Nie zdawał sobie sprawy, że już niebawem nadejdzie dzień, kiedy pragnienie pozostania niezauważonym nie będzie miało już nigdy zostać spełnione. Stanie się to wtedy, gdy ten, który pragnął być z najniższymi, zostanie wyniesiony na miejsce najwyższe.

cdn.

Frances Alice Forbes

(1) Patriarcha to tytuł honorowy. Jedynym prawdziwym patriarchą w Kościele rzymskokatolickim jest sam papież.

(2) W święto Wniebowstąpienia Pańskiego aktualnie panujący doża wenecki odbywał corocznie ceremonię wrzucania pierścienia do Adriatyku, co miało być znakiem panowania Wenecji nad tym morzem.

(3) Giovanni Pierluigi da Palestrina (1525–1594), włoski kompozytor znany przede wszystkim ze swoich Mszy świętych.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Pius X. Dobry pasterz.