Rozdział czwarty. Ojciec

Powóz biskupa Iwo zatrzymywał się czasami, by Dominik i jego mnisi mogli się z nim zrównać. Rozmawiali wtedy radośnie o swoich planach, bo Iwo nie mógł się doczekać, kiedy wróci do Krakowa. Jakie wspaniałe powitanie zgotują tam jego czterem młodym przyjaciołom!

– Nikt w naszym mieście nie widział jeszcze mnicha – powiedział. – Och, ojcze Dominiku! Pomyśl, co będzie się działo, gdy twoi synowie wygłoszą pierwsze kazanie w katedrze!

Dominik uśmiechnął się. Wyobraźnia podsuwała mu żywe obrazy tego dnia. Największy kościół w Krakowie będzie za mały, by pomieścić nieprzebrane tłumy. Potem Jacek i pozostali zaczną głosić kazania na ulicach, z łatwymi do przewidzenia rezultatami. Młodzi mężczyźni, którzy nigdy nie pomyśleli o tym, by zostać zakonnikami, będą zmuszeni z łaski Bożej prosić o przyjęcie do nowego zakonu kaznodziejskiego. Wkrótce w mieście powstanie ich klasztor, pełen żarliwych nowicjuszy i postulantów.

Radosne plany i pogwarki w drodze miały się jednak wkrótce skończyć. Podróżni doszli do Viterbo i nadszedł czas, by Dominik pożegnał się z biskupem i swoimi ukochanymi uczniami.

Tego ranka, gdy wszyscy zebrali się po raz ostatni, każdy miał w oczach łzy. Nikt jednak nie odczuwał zbliżającej się rozłąki dotkliwiej niż Jacek. Ogarnęło go zniechęcenie, gdy pomyślał o tym, co go czeka w Polsce. Jaki był niemądry, sądząc, że on i jego towarzysze mogą doprowadzić do pełnego nawrócenia kraju! Był oczywiście księdzem, jak jego brat Czesław, i miał za sobą lata studiów. Obaj przeszli jednak zaledwie kilkumiesięczną praktykę życia zakonnego. Powinni być teraz tylko zwykłymi nowicjuszami w klasztorze Świętej Sabiny – słuchać poleceń przełożonych i uczyć się łączyć swoją wolę z wolą Bożą.

– Ojcze Dominiku, nie możemy iść dalej bez ciebie! – zawołał w przypływie przerażenia. – Za mało umiemy!

Czesław i pozostali ukrywali dotąd swoje prawdziwe uczucia. Teraz, gdy Jacek wyznał swoją słabość i zwątpienie, zebrali się wokół uwielbianego mistrza ze swoimi własnymi lękami.

– Nie zostawiaj nas, ojcze! – błagali. – Nie zdołamy niczego uczynić bez ciebie!

Dominik spojrzał na cztery zalęknione twarze i zabolało go serce. Nigdy więcej, przynajmniej na tym świecie, nie zobaczy swoich ukochanych uczniów. Jednak teraz, gdy nadeszła chwila rozstania, nie może okazać, że jego żal jest równie wielki, a może nawet większy niż ich. Diabeł czekał na taki pokaz słabości, by podsunąć podstępną pokusę.

– Spójrzcie, moi synowie – powiedział pogodnie. – Jesteśmy teraz daleko od klasztoru Świętej Sabiny w Rzymie. I zostawiliśmy naszego przeora, ojca Tankreda, by nad nim czuwał. Czy nie tak?

Brat Henryk skinął głową, bo na nim spoczął wzrok ojca Dominika.

– Tak, ojcze, to prawda.

– Dobrze. A teraz powiedzcie, czy możemy pomóc ojcu przeorowi w jego pracy, będąc tutaj, w Viterbo, a potem w dalszej podróży?

Henryk chciał już potrząsnąć głową, gdy nagle jego oczy zabłysły.

– Możemy go wspomóc modlitwą, ojcze, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy.

– Modlitwą? Jaką modlitwę byś proponował?

Zabawa w pytania i odpowiedzi z ulubionym nauczycielem podniosła młodego Czecha na duchu.

– Największą modlitwą z wszystkich jest Najświętsza Ofiara Mszy Świętej. Jeśli naprawdę chcemy pomóc ojcu przeorowi, powinniśmy wspominać go każdego ranka przy ołtarzu i prosić Boga, by mu błogosławił.

– Wspaniała myśl, bracie Henryku. I to wszystko, co możemy zrobić?

– Cóż, powinniśmy również pamiętać o nim w pomniejszych modlitwach w ciągu dnia.

– Na przykład?

– Od czasu do czasu moglibyśmy zmówić Ojcze nasz lub Zdrowaś Maryjo.

– Ale to są krótkie modlitwy! Jak mogą pomóc?

Brat Henryk był zaskoczony.

– Ale to nie długość modlitwy się liczy, ojcze, tylko sposób, w jaki się ją odmawia! Jestem pewien, że Bóg słyszy każdą modlitwę, która płynie prosto z serca, nieważne, jak jest długa.

Na chwilę zapadła cisza i echo słów Henryka dźwięczało w uszach wszystkich. Potem powoli, stopniowo spłynął pokój i zrozumienie, które Dominik poprzez specjalny dar Ducha Świętego zawsze umiał wlać w umysły swoich uczniów, i który w jego zamyśle miał wyniknąć z gry, jaką prowadził z bratem Henrykiem. Teraz bracia uświadomili sobie lepiej niż dotychczas, że Bóg słyszy każdą szczerą modlitwę, która płynie prosto z serca. Zrozumieli również, że dotyczy to każdej modlitwy – tej cichej i skupionej przed Najświętszym Sakramentem i tej odmawianej z trudem pośród codziennej, wytężonej pracy – obie pomagają i przenikają się nawzajem. Nawet śmierć nie robi różnicy, ponieważ modlitwy żywych i umarłych są tylko różnymi drogami prowadzącymi do tego samego celu – Boga!

– Nawet kiedy nasze ciała są daleko, dusze zawsze mogą się spotkać i być w Nim szczęśliwe – powiedział łagodnie Dominik. – Pomyślcie o tym, moi synowie, gdy przytłoczą was obowiązki, będziecie samotni i zniechęceni, a niebo wyda się wam bardzo odległe. Albowiem niebo i ci, których kochamy, nie są dalej, niż może dotrzeć krótka, żarliwa modlitwa.

Teraz wszyscy uklękli, by przyjąć błogosławieństwo od swego ojca i przełożonego, ze spuszczonymi głowami i sercami przepełnionymi uczuciem. Nagle biskup dotknął ramienia Jacka. Dominika już nie było!

– Na nas też już czas – powiedział. – Synu, czy będziecie gotowi wyruszyć dzisiaj do Orvieto?

Jacek skinął głową. Orvieto, Siena, Florencja, Bolonia, Wenecja – czekała ich długa droga, nim dotrą do północnych Włoch i znajdą się na drodze, która poprowadzi ich przez góry do ojczystego kraju.

– Tak, wujku Iwo – odrzekł cicho. – Będziemy gotowi. Jedź przed nami, a my pójdziemy za tobą swoim zwykłym tempem.

Mówiąc to, Jacek zdobył się na słaby uśmiech. Może powinien zapamiętać te słowa – pierwsze, które wypowiedział jako przełożony małej grupy. Tak, tuż przed swym ostatnim błogosławieństwem Dominik uczynił go odpowiedzialnym za Czesława, Henryka i Hermana. Odtąd ci trzej zobowiązani byli do bezwzględnego posłuszeństwa wobec niego, bo zajął teraz miejsce Dominika, stając się ich nowym przeorem.

„Niech mi Bóg pomoże w nowej pracy”, pomyślał. „Nie będzie łatwo sprostać tak wielkiej odpowiedzialności.”

Czterej młodzi zakonnicy posuwali się z mozołem naprzód. Idąc za przykładem Dominika, starali się spędzać każdą noc w jakimś klasztorze, by móc następnego ranka uczestniczyć w Mszy Świętej oraz modlić się wspólnie w spokojnej atmosferze domu poświęconego Bogu. W podróży spotykali czasem innych mnichów – nie ubranych jednak tak jak oni, w habity z białej wełny i czarne płaszcze narzucone na ramiona, lecz bosych i odzianych w zgrzebne brązowe szaty zakonu Braci Mniejszych, założonego kilka lat wcześniej przez świętego Franciszka z Asyżu.

– Istnieje głębokie porozumienie między ojcem Franciszkiem i ojcem Dominikiem – powiedział kiedyś Jacek biskupowi Iwo. – Chociaż Franciszek nie jest duchownym, Dominik uważa go za uczonego człowieka. Powiedział kiedyś, że to brat Franciszek nauczył go prawdziwego znaczenia idei świętego ubóstwa.

Iwo skinął głową.

– Mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam dobrego brata Franciszka – powiedział. – Ile on może mieć lat?

Jacek szybko policzył.

– Nasz ojciec Dominik ma pięćdziesiąt lat, wujku. Myślę, że brat Franciszek jest trochę młodszy – może mieć jakieś trzydzieści osiem.

Młody przeor uwielbiał pogawędki ze swoim wujkiem. Czesław i on uważali go właściwie za drugiego ojca i okazywali mu należny szacunek. Wiedzieli dobrze, że gdyby Polska i inne północne kraje mogły mieć takich duchowych przywódców jak Iwo, sytuacja zarówno państwa jak i Kościoła byłaby niepomiernie lepsza. Żarliwy i święty ksiądz ma wielki wpływ na innych. Jest prawie niemożliwe, by dusze znajdujące się pod jego opieką zeszły na manowce. Mogą oczywiście czasami pobłądzić, a nawet z rozmysłem przeciwstawić się temu, który ma je ocalić. Ale ostatecznie, poprzez modlitwę i ofiarę, dobry pasterz zwycięży. Odnajdzie każdą zagubioną owcę i przyprowadzi ją z powrotem do owczarni.

– Panie, obdarz mnie łaską, bym stał się prawdziwym świętym księdzem – modlił się często Jacek. – Udziel mi cząstki wspaniałego ducha wujka Iwo. Spraw, bym natchnął nim innych, aby Polska mogła stać się krajem wierzących w Ciebie, gotowych raczej cierpieć i umierać tysiącami, niż zdradzić Twoją sprawę.

W głowie młodego przeora dojrzewała myśl, że mogliby tylko we czterech pójść jako misjonarze do Krakowa. Ponieważ było ich tak mało i ćwiczyli się w życiu zakonnym tylko przez trzy miesiące, będą pokorni. A będąc pokornym, łatwiej osiągnąć świętość. Tylko dumnym ludziom trudno jest całkowicie oddać się w ręce Boga. Tylko dumnym i tym, którzy boją się Jego najświętszej woli.

„A duma i strach są często ze sobą związane”, pomyślał Jacek. „Diabeł zręcznie używa ich obu, by nie pozwolić duszom zrozumieć, że mają stać się dziećmi, i to dziećmi dobrego ojca; że w taki sposób większość ludzi została powołana do świętości. Chyba powinienem przekazać tę myśl innym. Może im pomóc, gdy nadejdzie czas, by zacząć głosić kazania rodakom”.

Czas, by głosić kazania! Tak jak Herman przepowiedział na początku wyprawy, stało się to na długo przed przybyciem czterech mnichów do Polski. Rzeczywiście, ledwo opuścili Włochy i znaleźli się w Karyntii w południowej Austrii, otoczył ich zaciekawiony tłum.

– A nie mówiłem! – zawołał podekscytowany Iwo. – Cała Europa potrzebuje kaznodziejów ojca Dominika. Czy wiecie, jaką wiadomość przysłał właśnie arcybiskup Salzburga?

Jacek szybko podniósł wzrok. Arcybiskup chyba nie zaprosił małej grupki do swojego miasta! A nawet jeśli tak, muszą odmówić, bo opóźniłoby to ich przybycie do Polski o kilka tygodni.

– O, to nie tylko zaproszenie do Salzburga – rzekł biskup, czytając w myślach siostrzeńca – ale arcybiskup mówi, że chciałby nas przyjąć osobiście. Będzie na nas czekał we Friesach, które leży przed nami w górach.

To była naprawdę kłopotliwa nowina i wywołała poważną dyskusję o tym, jak powinni postąpić. Oczywiście ostateczną decyzję musiał podjąć Jacek jako przełożony, ale biskup radził mu, by nie była ona pochopna. Arcybiskup Salzburga bardzo lubił ojca Dominika. Spotkał się z nim kiedyś w Rzymie i można się było spodziewać, że zechce wysłuchać najnowszych wieści o swoim starym przyjacielu.

– Możemy przynajmniej pójść do Friesach i powiedzieć mu, że ojciec Dominik podróżuje teraz po północnych Włoszech. Możemy też wyjaśnić, że musimy szybko dotrzeć do Polski. Arcybiskup jest przecież rozsądnym człowiekiem, synu. Nie będzie cię nakłaniał do pracy w swoim mieście, jeśli to niemożliwe.

Jacek uśmiechnął się. Właśnie stanął przed pierwszym prawdziwym problemem jako przełożony trzech innych mnichów. Nie był to oczywiście wielki problem, ale zburzył przez moment jego starannie ułożony plan, a co za tym idzie – spokój umysłu. A to niedobrze – ojciec wspólnoty nie może się tak zachowywać.

– Wujku Iwo – powiedział niespodziewanie. – Uklęknijmy.

Jacek znów wykazał się pokorą – i mądrością. Zamierzał oddać całkowicie siebie i swoją małą gromadkę do Bożej dyspozycji. Będzie się modlił o pełne poddanie się woli Bożej. Wkrótce nadejdzie rozwiązanie obecnego problemu, a wraz z nim spokój i szczęście, które trudno ogarnąć rozumem.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.