Rozdział czwarty. Ojciec w Bogu

Bardzo powszechne oskarżenie wobec katolickiego duchowieństwa brzmi, że tyranizują Boże dziedzictwo, że są despotyczni i nie znoszą sprzeciwu. Sądzę, że trzeba uznać, że takie oskarżenie jest prawdziwe nie tylko czasami, w stosunku do niektórych jednostek, ale że odpowiada pewnej cesze wspólnoty katolickiej jako całości. Oskarżenie to wysuwają bowiem nie tylko wrogowie Kościoła, ale od czasu do czasu nawet jego własne, marudne dzieci.

Miałem ostatnio kilka okazji, aby zaobserwować zachowanie księdza w tym mieście. Jako w miarę inteligentny widz, ani wróg, ani zwolennik, nie mogę pozbyć się odczucia, że byłem świadkiem przejawiania się owej charakterystycznej cechy, którą jednak jestem zmuszony interpretować nie negatywnie, a przychylnie. Z pewnością więcej niż raz zauważyłem pewną szorstką stanowczość, ale skłaniam się ku poglądowi, że – choć niefortunna – wypływała nie z wady, a z zalety charakteru.

Na przykład w zeszły czwartek piłem herbatę z ojcem Thorpem, który, jak tylko skończył, zapalił papierosa. Jednak zaciągnął się zaledwie kilka razy, kiedy jego dość niechlujna służąca przyszła zaanonsować, że pani Johnson chciałaby się z nim widzieć. Ojciec bez słowa skinął głową i nadal beznamiętnie palił swego papierosa kontynuując rozmowę. Po około pięciu minutach zgniótł żarzący się papieros na spodku, bardzo spokojnie dokończył zdanie, stuknął palcami w stół i przeprosił mnie na chwilę. Wyszedł do pokoju obok, pozostawiając drzwi na wpół otwarte i muszę powiedzieć, że mimowolnie pochwyciłem skrawki tej rozmowy.

Co do pani Johnson, jest ona, jak wiem, jedną z najzamożniejszych katoliczek w tym prowincjonalnym miasteczku. Nie jest to kobieta, która znosiłaby apodyktyczność nawet ze strony archanioła. Jest postawną, surową osobą, pewną siebie i prawdopodobnie na swój sposób bardzo kompetentną oraz zamożną, z naszego podmiejskiego punktu widzenia. Rozumiem przez to, że kiedy je obiad z bankierem, przyjeżdża do jego rezydencji i odjeżdża w zakrytej dorożce.

Nie słyszałem co mówiła i na początku nie słyszałem też co mówił ksiądz. Potem w końcu jego głos zabrzmiał jasno i wyraźnie, z lekką irytacją.

„Drogie dziecko, nie mów takich głupstw.”

Muszę przyznać, że uśmiechnąłem się szeroko. Pani Johnson ma jakieś trzydzieści siedem lat, a ojciec Thorpe nie może mieć więcej, niż czterdzieści jeden. Ojciec Thorpe jest człowiekiem ubogim, pani Johnson jest bogatą kobietą. A jednak ten mężczyzna nazywa tę kobietę „dzieckiem” i każe jej nie mówić głupstw. Jeszcze przez chwilę słychać było cichy szmer głosów, potem usłyszałem szelest jedwabiu i głos kobiecy, bezbarwny i pełen wdzięczności.

„Dobrze, ojcze, jeśli tak uważasz.”

„Wkrótce pójdę się z nim zobaczyć – powiedział ksiądz – to się musi skończyć. Rozumiesz, prawda?”

Po dwóch minutach wrócił i rozmawialiśmy dalej, jakby nic się nie stało.

Nie mówię, że trzymanie tej damy w oczekiwaniu, kiedy kończył papierosa, ani niefrasobliwe potraktowanie prawdopodobnie jakiejś skargi, były to działania uprzejme czy apostolskie. Jednak na podstawie innych rzeczy, które zauważyłem w odniesieniu do relacji księdza z jego trzódką, stwierdzam, że takie zachowania mają swoje źródło w sytuacji, która powinna stanowić przedmiot zazdrości reszty chrześcijaństwa. Ksiądz katolicki jest czymś więcej niż tylko ojcem z nazwy. Jest istotnie prawdziwym rodzicem dla swego ludu. Jest ludzki i czasami cierpki, jak każdy z nas. Od czasu do czasu jest bez wątpienia bezmyślny, samolubny, czy szorstki, ale kiedy wszystko zostanie wypowiedziane i zrobione, nie jest jak prawnik, który musi być grzeczny, jeśli chce zatrzymać klientów, ani jak handlowiec, który musi być dokładny i usłużny, jeśli chce sprzedać swój towar. Przeciwnie, postrzega się go, jak powiedziałem, jako ojca, który jak każdy ma swoje humory, ale który pozostaje ojcem i zachowuje swoje prawa, pomimo sporadycznych niedociągnięć. Ma władzę dać komuś burę, jak również przebaczyć grzechy i powiedzieć (czasami zupełnie niesłusznie), że jego słowo musi być ostateczne, a także władzę oznajmiania zaleceń Boga.

Wiem, że można na to przekonująco odpowiedzieć, iż zdobył taką pozycję strachem. Ponieważ uważa się, że posiada klucze do Nieba, w sposób oczywisty niebezpiecznie jest się z nim spierać, a sytuacja, którą przytoczyłem, to po prostu jeden więcej przykład wstrętnego księdzostwa.

Jednak riposta na powyższe stwierdzenia jest bardzo łatwa i mieści się w dwóch kategoriach: ogólnej i szczegółowej.

Co się tyczy zasady ogólnej, mogę jedynie zapewnić moich współbraci protestantów, że żaden ksiądz nie mógłby nigdy odmówić udzielenia sakramentów czy pozbawić jakiejś łaski tych, którym zdarzyło się zachować niegrzecznie w stosunku do niego, jako do osoby. Gdyby pani Johnson wybiegła wzburzona z pokoju i powiedziała swemu proboszczowi, żeby powściągnął swój język albo żeby poprawił swoje maniery, kompletnie nic by się nie stało. Być może jedynie ojciec Thorpe byłby wyjątkowo zaskoczony i ewentualnie mógłby stracić panowanie nad sobą. W kolejną niedzielę żaden dzwon by nie dzwonił, nie byłoby czytania z żadnej księgi, ani nie zgaszono by żadnej świecy w ramach kary dla duszy pani Johnson.

Co się zaś tyczy tego konkretnego przykładu, który bierzemy pod uwagę, mogę jedynie powiedzieć, że wystarczy zobaczyć, tak jak ja, ojca Thorpe’a na boisku szkolnym, aby pozbyć się wszelkich podejrzeń, że ów duchowny włada za pomocą strachu.

Nie – rozwiązanie leży znacznie głębiej. Trzeba go szukać w całej koncepcji, którą stworzył katolicki laikat na temat funkcji swego pasterza.

Po pierwsze, oczywiście, ponieważ jest księdzem, należy być mu bezwarunkowo posłusznym i wierzyć w stosunkowo niewielkiej sferze wiary i moralności, chociaż nie wyklucza to możliwości odwoływania się od niego do jego przełożonego, kiedy podwładny wzbudza poważne wątpliwości. Jednak ta możliwość odwoływania się praktycznie nigdy nie jest realizowana, dzięki godnemu podziwu szkoleniu i gruntownym egzaminom, przez które musi przejść każdy ksiądz – w tych poważnych kwestiach księża znają swoją powinność, którą jest głoszenie nie własnych poglądów, ale wiary Kościoła.

Po drugie jednak, ponieważ ksiądz jest prawdziwym ojcem swej trzódki, chociaż jedynie omylnym człowiekiem, zajmuje się bardzo szerokim zakresem spraw. Chłopcy będą radzić się go co do możliwości pracy, a dziewczęta będą pytać o sposób radzenia sobie z kłopotliwymi zalotnikami. Ksiądz często może udzielić niewłaściwej rady, ponieważ w tych sprawach działa jako jednostka, nie jako przedstawiciel Ecclesia Docens, niemniej jednak ludzie często tej rady poszukują i generalnie jej słuchają. Nawet kiedy nie jest pytany o zdanie, kapłan czasami interweniuje, jak pewien irlandzki ksiądz w Liverpoolu, wyruszający w sobotnie wieczory ze szpicrutą, którą trzyma w tym celu w korytarzu, aby rozproszyć wyjący tłum swych podekscytowanych dzieci, które przejawiają niezdrowe zainteresowanie stróżem angielskiego prawa.

Nie twierdzę, że ów niezwykły wpływ nie bywa nadużywany i że księża, ponieważ są ludźmi, nie będą się czasem wtrącać tam, gdzie nie powinni, ale niebezpieczeństwo takie jest nierozdzielnie związane z każdym stanowiskiem dysponującym władzą. Życie rodzinne nieustannie rujnują działania lub samolubstwo dominującego ojca, a jednak znajdzie się niewielu, którzy przez wzgląd na te konkretne wady potępialiby ojcowskie środki wychowawcze w ogólności. Co się zaś tyczy katolickiego kapłaństwa, można bez wątpienia stwierdzić, że na każde takie przekroczenie granic przypada dziesięć tysięcy przykładów, gdzie udało się uniknąć błędu czy zapobiec katastrofie, ponieważ na plebani był taki człowiek, którego można się było śmiało poradzić i posłuchać, nie kwestionując jego opinii.

Czyż poza wszystkim taki człowiek nie realizuje potrzeby, którą w inny sposób trudno byłoby realizować? Dzięki studiom z zakresu kazuistyki i praktyce w konfesjonale, dyskrecja i znajomość natury ludzkiej stały się częścią jego charakteru. Jego wiedza o życiu rodzinnym przewyższa tę, jaką posiada większość osób zamężnych czy żonatych i wiedza ta jest przesiąknięta życzliwością, nie goryczą. Jest wystarczająco przekonujący, aby wzbudzić zaufanie. Jest pobłażliwy dzięki swojemu doświadczeniu słabości i grzechu, a przede wszystkim jest zobowiązany przez najświętsze więzy, aby wspierać słuszną sprawę i przewidywać sytuacje, stwarzające sposobność do złego, których mniej wyćwiczony człowiek mógłby nie dostrzec.

Jest kimś w rodzaju nad-ojca, zobowiązanego wspierać rodzicielski autorytet swych starszych synów oraz synowskie prawa swych młodszych dzieci, utrzymywać równowagę, decydować, ostrzegać, zachęcać, namawiać do postępowania w takim kierunku, który uważa za najbardziej sprzyjający dla najwyższego dobra jego klientów w szczególności i całej wspólnoty w ogólności. Najlepszy dowód na powyższe twierdzenia może stanowić fakt, że poza wszystkim jego trzódka chętnie przyznaje mu prawa, które wynikają z jego pozycji. Matki radzą się go co do swych synów, ojcowie co do żon, dzieci co do swych obowiązków domowych. To przyjemny widok, obserwować ojca Thorpe’a idącego ulicą. Chłopiec od rzeźnika szczerzy zęby w uśmiechu, nazywa go ojcem i podnosi, a nie zaledwie dotyka, swoją czapkę. Ojciec Thorpe klepie Jima po policzku, a Mary po głowie. Nakazuje Selinie wyjąć to niestosowne pióro. Spogląda z pobłażaniem na Toma, stojącego przy pubie na rogu i powiada swemu drogiemu dziecku pani Johnson, aby „nie mówiła głupstw”. A świat protestancki może jedynie wołać „księdzostwo” i „papizm” i dziękować Bogu, że jego duchowni znają swoje miejsce lepiej, niż ten.

Wreszcie, jakie to dziwne, że ten stan rzeczy ma być wynikiem szkolenia w seminarium! Jeden po drugim, dostojnicy religii panującej zawsze zakładali i faktycznie publicznie twierdzili, że Anglicy pragną pastoratu, który składa się z ludzi religijnych, pochodzących ze świata, którzy mogą się spotykać ze swoją trzódką na równych zasadach. Ludzie wykształceni, dżentelmeni, absolwenci szkół prywatnych – nikt inny nie może się o to ubiegać. Na każdym zebraniu, zwołanym w celu przedyskutowania kwestii kształcenia kleru, potępiany jest system seminaryjny. Uważa się, że izolacja, przymusowa modlitwa, precyzyjne rozplanowanie czasu, oddzielenie od społeczności żeńskiej, nawet sam celibat, produkują nierzeczywisty typ umysłu, rasę duchownych, z głową przechyloną na bok i nienaturalnym głosem, duchowieństwo, które może rzeczywiście prawidłowo sprawować obowiązki kapłańskie, ale które jest całkowicie niekompetentne, aby radzić sobie z ludźmi na równych zasadach, albo zstępować na zakurzoną arenę życia domowego i społecznego.

Jednak wygląda na to, że sytuacja jest dokładnie odwrotna. Jeśli chcę zapalić fajkę z sympatycznym duchownym, albo posłuchać rozsądnej rozmowy na bieżące tematy, albo nauczyć się, jak sobie radzić z opornym dzieckiem, albo przedyskutować celowość uczestniczenia w pewnych wyścigach konnych, albo jeśli, z drugiej strony, potrzebuję odrobiny szybkiej pociechy, albo mam nieprzyjemny sekret do wyjawienia, albo zadawniony nałóg do pokonania, albo skomplikowany problem moralny do rozwikłania, nie przyjdzie mi nawet do głowy pójść na probostwo anglikańskie, ani na nową plebanię św. Symforozy. W pierwszym z nich znajdę wyjątkowego człowieka o wysokim głosie, wykształconego na sposób uniwersytecki i z pewnością o serdecznej, szlachetnej duszy, ale przy tym niezdolnego do zrozumienia mego punktu widzenia, a jedynie do głoszenia własnego. W drugim zagłodzonego anemika – anemika, to prawda, z natury, a zagłodzony przez łaskę umartwiającego życia – chwalebne defekty – który zrobi, co w jego mocy, aby wznieść moje myśli ku sprawom wyższym, skłonić mnie do przyjścia do jego nowej, wyłożonej dębem zakrystii w następną sobotę i do wypowiedzenia mych zmartwień w jego blade ucho. Z drugiej strony, bez wahania wezmę mój kapelusz i pójdę na probostwo papistów, gdzie znajdę człowieka, który spędził dziesięć lat swej młodości w surowym seminarium, ale który w jakiś sposób wyszedł z niego jako człowiek światowy w najlepszym znaczeniu tego słowa, ani nie wielkoduszny despota, ani nie duchowy hipochondryk. Ktoś, kto nie będzie ani na mnie krzyczał, ani uchylał się przede mną, kto będzie prawdopodobnie gubił głoski przydechowe i zupełnie nie będzie znał się na literaturze czy sztuce, ale kto jednak wysłucha co mam do powiedzenia, zrozumie mnie kiedy to wypowiem i da mi doskonałą radę. Jestem pewny, że powściągnie swój język, ponieważ nie ma Ewy, aby go kusiła do niedyskrecji. Nie będzie marszczył brwi z zaabsorbowaniem, ponieważ ma tysiąc tajemnic większej wagi niż moja. Nie będzie próbował nawracać mojej duszy, ponieważ, jak uczciwie mówi, jeśli Kościół katolicki ma rację, to ja będę musiał iść do piekła, nie on. Krótko mówiąc – chociaż jest dwa lata młodszy ode mnie – będzie dla mnie dokładnie tym, czym dwadzieścia lat temu był mój ojciec. Powie mi szczerze, że byłem głupcem, poradzi mi, jak naprawić moje szaleństwo, a potem będzie równie chętny, aby porozmawiać o czymś innym.

Tak, tak. Kościół katolicki jest zdumiewająco zręczny. Udaje mu się wyprodukować winogrona z cierni i figi z ostów, a ludzi światowych z seminariów. Nie mam pojęcia jak to robi, chyba że jego wyjaśnienie tego faktu jest prawdziwe – a mianowicie, że wiedza Boga stanowi skrót do wiedzy człowieka, że czas spędzony na modlitwie jest najbardziej opłacalnym sposobem zainwestowania godziny i że medytacja nad nadprzyrodzonymi tajemnicami oraz obeznanie z nadprzyrodzonymi sprawami daje taki wgląd w zwykłe sprawy codziennego życia, jakiego nie można otrzymać w żaden inny sposób. Chyba że raz jeszcze słowa samego Chrystusa należy rozumieć dosłownie, nie metaforycznie, i że kiedy On powiedział, iż ci, którzy przez wzgląd na niego porzucili żony, dzieci, braci i ziemię, będą z kolei traktowani jak mężowie, ojcowie i bracia, że ci, którzy stracili swoje życie, znajdą je, że ci, którzy zajmują najniższe miejsce, będą wkrótce stać na najwyższym, i że cisi oraz wprowadzający pokój odziedziczą ziemię, będą nazwani dziećmi Boga, będą świecić jako światło dla świata i zostaną posadowieni na wysokiej górze – miasta, którego nie można ukryć.

Tak, w ogóle nie ma co do tego wątpliwości. Jeśli kiedykolwiek znajdę się w poważnych kłopotach, pójdę do katolickiego księdza, aby mnie z nich wyciągnął…

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.