Rozdział czwarty. Na Twoim miejscu

Ludwik cichutko wszedł do kościoła po całym dniu pracy na polu. To nie był dobry dzień. Podczas zwożenia zbóż rozpadało się, a ilekroć padało, ojciec się wściekał.

– Zrujnują nas te deszcze – mawiał.

Kiedy ojciec był zły, wszyscy chłopcy i dziewczęta pracujący ramię w ramię na polu byli smutni. Tak jakby szare chmurzysko zakrywało błękitne niebo. Zaczynali zastanawiać się jak to będzie, gdy dorosną i sami będą musieli zarobić na chleb. Ludwik był przemoczony do suchej nitki i było mu zimno. To był długi dzień – pobudka jeszcze przed świtem, żeby nakarmić świnie, potem pomoc matce w kuchni, potem na pole, a na koniec jeszcze ten deszcz!

Patrzył na figurę Dzieciątka Jezus, Jego owalną twarz z bladego drewna, ledwie widoczny uśmiech i duże niewidzące oczy. Spojrzał na wielką koronę, szaty ciężkie od złota i złote sandały.

– Na Twoim miejscu, Chryste – powiedział – sprawiłbym, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Uczyniłbym ludzi bogatymi, zesłałbym słońce na ich plony i nawróciłbym cały świat.

Drobna blada głowa posągu obróciła się powoli i chłopiec poczuł na sobie poważne spojrzenie.

– To twoje zadanie, Ludwiku! – przemówiła figurka.

– Moje?

– Tak. Czyż nie mieszkam w twoim sercu? Czy nie jestem skarbem i bogactwem świata? Czy nie jestem słońcem, które nigdy nie zachodzi?

– Cóż… tak – zgodził się Ludwik mnąc w dłoniach rąbek swojego niebieskiego fartucha.

– Z całą pewnością, jak mawia nasz ksiądz, tak właśnie jest. Mieszkasz w moim sercu, bo jestem ochrzczony i w stanie łaski. Ale nie umiem tego pokazać. Jestem biedny a Ty masz swoje klejnoty, które przekonują, że jesteś Królem, swoją złotą szatę, która przekonuje, że jesteś ważnym Kapłanem i jesteś otoczony chwałą, która przekonuje, że jesteś Bogiem. Gdybyś zszedł z monumentu i powędrował polami do naszych domów, wszyscy by widzieli jak jesteś bogaty. Wtedy ludzie ufaliby Tobie i kochaliby Cię i nie traciliby panowania nad sobą nawet w przypadku zalania plonów deszczem.

– Pożyczę ci moją koronę, moje szaty i mój Boski majestat i wędruj przez swoje pola w moich złotych sandałach – zaproponowało Dzieciątko Jezus. Mówiąc to rozpięło szaty, zdjęło koronę i wręczyło je Ludwikowi.

Drżącymi rękoma Ludwik ściągnął przez głowę swój fartuch i zdjął drewniane buty. Zamiast tego nałożył zdobione szaty, koronę i wsunął na nogi złote sandały. W tym czasie figura Najświętszego Dzieciątka wzięła strój wieśniaka i założyła go na siebie.

– Trochę się boję – zawahał się Ludwik. – Znają mnie tu przecież i co będzie, jeśli ktoś rozpozna mój stary wypłowiały fartuch na Tobie?

– Nie martw się – uspokoił go Jezus. – Użyczam ci także mojej chwały i w jej blasku twoja twarz będzie zdawała się moją. Masz teraz całe moje bogactwo. Idź zatem i nawracaj świat.

– Tak jest – odparł Ludwik. – Przynajmniej nawrócę naszą osadę, to dla mnie to samo. Ale Ty, drogi Jezu, wyglądasz trochę zabawnie w moim zniszczonym ubraniu!

– Nie zabawniej niż zawsze wyglądam będąc w Tobie, Ludwiku.

Jezus podniósł kulę ziemską, którą odłożył ubierając się w strój Ludwika i odwrócił głowę by stanąć nieruchomo i w milczeniu jak przedtem.

Ludwik powoli szedł przez pola. Błyszczące buty wyraźnie odcinały się od mokrego ścierniska. Chłopiec zauważył, że nawet rany na jego dłoniach lśnią jak klejnoty. Doszedł do stawu niedaleko farmy ojca. Woda w stawie była zielona i ciemna, lecz gdy się nad nią pochylił zorientował się, że blask Boskiej chwały zamienił taflę w srebrzyste lustro, w którym wśród karmazynowych wieczornych chmur dostrzegł promienistą twarz Dzieciątka Jezus.

– Najpierw – cicho rzekł do siebie – nawrócę najbogatszego człowieka, którego znam i który da nam dobrą cenę za nasze produkty, księdzu buty, a na rzecz kościoła przekaże monstrancję ze szczerego złota!

Zazwyczaj zbliżał się do tego domostwa nieśmiało i kierował się do tylnego wejścia. Teraz podszedł od frontu z wysoko uniesioną głową i oczami błyszczącymi z radości i pewnie nacisnął dzwonek. Kamerdyner otworzył, wydał okrzyk przerażenia i natychmiast zatrzasnął drzwi. W panice pobiegł do swojego pana.

– Panie! – krzyczał. – W naszych progach stoi Jezus, w koronie i blasku chwały!

Z początku bogacz nie uwierzył. Wyjrzał przez okno i zobaczył stojące dziecko wznoszące do góry ręce i błagające by otworzyć drzwi. Biedaczysko opadł na sofę i skrył twarz w dłoniach.

– Przybył, żeby zabrać mnie na dzień sądu – jęczał.

Kamerdyner chrząknął.

– Jakże mi przykro, panie – rzekł uprzejmie.

– Jeśli mogę dodać, będzie pan opłakiwany przez całą służbę. Jednocześnie ośmielam się zauważyć, że wiódł pan porządne, wręcz wzorowe życie!

– Nie bądź głupcem – zawył bogacz. – Wiesz doskonale, że nie zdołam przecisnąć się przez ucho igielne. Byle wielbłądowi poszłoby to sprawniej. Zawsze myślałem, że pozbędę się choć części tego bogactwa przed nadejściem końca, tuż przed końcem kiedy nie będę w stanie zrobić z niego użytku. Nie przypuszczałem, że On przyjdzie po mnie tak niespodziewanie!

– Być może, panie, On zgodziłby się poczekać, podczas gdy pan rozdałby swoje bogactwo biednym.

Rozległ się kolejny głośny dzwonek do drzwi.

– Tak, tak. Zatrzymaj Go na zewnątrz.

Kamerdyner odkaszlnął.

– Panie, w zaistniałych okolicznościach być może byłoby lepiej, gdyby pan sam zszedł do Wszechmogącego.

Ludwikowi było zimno. Uwierały go buty i zmęczyło go już stanie na progu. Nagle okno na górze otworzyło się z rozmachem i ukazała się zbolała twarz bogacza.

– Proszę – wychrypiał – idź sobie. Nie jestem na Ciebie gotowy. Boję się!
Ludwik odwrócił się.

– Czy mam zacząć pakować rzeczy, panie? – zapytał kamerdyner.

– Nie, już sobie poszedł. Dziś jednak nie odchodzę.

– Miałem na myśli rzeczy do oddania biednym, panie.

– Ach, tym zajmiemy się jutro – odparł bogacz z przestrachem wyglądając przez okno.

Mała postać była już jednak daleko. Okalająca go jasność przypominała bujający się w ciemności lampion.

– Pójdę do naszego sąsiada. Jest farmerem jak my – pomyślał Ludwik. – Jest dobrym człowiekiem, ale tak jak nasz ojciec smuci się i złości kiedy pogoda niszczy zbiory. Jego wiara w Boga trochę się kurczy pod wpływem deszczu.

Przez otwarte okno dolatywał harmonijny pomruk kilku głosów. Cała rodzina klęczała odmawiając wieczorną modlitwę.

– Boże – prosił farmer – pobłogosław nasze plony i racz przyjść do naszych serc.

– Racz przyjść do naszych serc – powtórzyły dzieci za ojcem. W blasku świec ich twarzyczki wyglądały jak przyprószone pyłkiem kwiatki.

Ludwik zastukał do drzwi. Wystraszeni domownicy zerwali się na równe nogi i oślepieni blaskiem złota i klejnotów, zdziwieni koroną na głowie chłopca, skulili się pod bieloną ścianą kuchni. Oczy mieli wielkie z przerażenia. Ścieśnili się mocno jak wystraszone owce podczas burzy.

– Wpuście mnie – poprosił Ludwik.

Lecz farmer tylko rzucił się na kolana i składając dłonie krzyknął:

– Nie, Jezu, nie. Nasz dom jest zbyt biedny, zbyt marny, zbyt brudny. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Nie proś mnie bym Cię zaprosił.

– Przecież chciałeś żebym przyszedł!

– O Panie, modliliśmy się tylko żebyś zamieszkał w naszych sercach, nie w naszym rozpadającym się domu! Spójrz tylko na te chwiejące się krzesła, twarde łóżka i nierówną posadzkę. Mamy zbyt mało, by Cię obdarować. Błagam Cię, byś zostawił nas w pokoju i odszedł.

Więc Ludwik odszedł nie chcąc dłużej denerwować biednego człowieka.

– Jest pewien bardzo pobożny człowiek, który mieszka sam i modli się całe dnie – pomyślał.

– Pójdę do niego, bo robi się późno i jestem już zmęczony i głodny. Skoro nie mogę nikogo nawrócić i pobłogosławić, przynajmniej coś zjem i odpocznę. W końcu zdjąłbym też tę koronę, bo już mnie uwiera i buty, które ranią stopy.

Kiedy pobożny człowiek spostrzegł dziecko w swych drzwiach wydał głośny okrzyk:

– O Panie, odejdź ode mnie, bo grzeszny ze mnie człowiek!

– Chcę tylko chwilę odpocząć w twoim domu – powiedział Ludwik.

– Nie, dom mojego ducha nie jest czysty! Zlituj się nade mną! Nie dręcz mnie swoją łaską!

Chłopiec zapłakał. Włosy miał zaplątane w koronę, szaty wydawały się coraz cięższe, a buty obtarły stopy. Na dodatek noc krępowała go jak gruba, ciemna tkanina. Najchętniej zdjąłby te wszystkie rzeczy, pozbył się Bożej chwały i poszedł do domu, ale nie miał swojego ubrania i bał się, że matka go nie rozpozna.

– Pójdę do starej sprzątaczki, która zajmuje się kościołem – powiedział. – Jest przyzwyczajona do widoku Jezusa w koronie.

Tym razem zapukał nieśmiało. Stara kobieta spojrzała tylko, rozpostarła ramiona i przytuliła go do siebie. Tak często szorowała podłogę obok Przenajświętszego Sakramentu, że zapomniała o wszystkim z wyjątkiem obecności Boga. Nie zastanawiała się, czy jest bogata czy biedna, dobra czy zła. Nie rozważała, czy chwała Pana Boga będzie dla niej błogosławieństwem czy ją oślepi. Po prostu otworzyła ramiona i przytuliła Go do serca.

Rano Ludwik ubrany w czysty fartuch przyniósł do kościoła tobołek z koroną, szatami i sandałami. Wokół figury zgromadził się mały tłum, który nie zwrócił nawet uwagi na chłopca i tobołek, z którym przyszedł. Ich oczy utkwione były w dziwnie ubranej figurce. Stał tam i bogacz i farmer z dziećmi, rodzice Ludwika, ksiądz i wielu innych gapiów.

– Spójrzcie – zauważyła mama Ludwika. – Ma taki sam strój jak nasi chłopcy. Pewno założył go, żebyśmy kochali Go tak jak kochamy naszych synów!

Ksiądz odparł:

– Chce nam pokazać, że rozumie naszą biedną ludzką naturę.

– Chciał powiedzieć – wtrącił się bogacz – że pracuje i zasługuje na zarobek i dobre traktowanie ze strony bogatych.

– Pokazuje, że jest naszym przyjacielem – dodała córeczka farmera. – I że chce się z nami bawić.

Pobożny człowiek skomentował inaczej:

– To oznacza, że nie chce oślepić nas swoją chwałą.

– Mówi nam – podsumował ksiądz – że mieszka w każdym z nas i musimy Mu za to podziękować kochając się nawzajem z całych sił.

Kiedy ludzie radując się powrócili do swoich zajęć, Ludwik zapytał:

– Czy świat jest zbyt dziwaczny, żeby się nawrócić dzięki Twojej niebiańskiej chwale?

– Nie, Ludwiku. Nawrócić go musi moja w was pokora – odparł Jezus.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Okropny pan Timson oraz inne fascynujące opowieści.