Rozdział czwarty. Łowca strusi

Jeśli czytaliście książkę Charlesa Kingsleya pod tytułem Hypatia, na pewno pamiętacie młodzieńca o imieniu Synezjusz, który przyjechał do Aleksandrii około roku 393, żeby posłuchać jej wykładów i studiować w bibliotece, która była jednym z cudów świata.

Aleksandrię założył w Egipcie ponad sześćset lat wcześniej Aleksander Wielki. Sławna latarnia morska, zbudowana na wysepce Faros, rzucała promień światła daleko w głąb Morza Śródziemnego. Miasto miało wspaniały port, zawsze pełen statków, a jego ulice pełne były ludzi ze wszystkich stron znanego świata. W czasach, kiedy budowano Aleksandrię, na wybrzeżach Północnej Afryki wiele było podobnych, wspaniałych miast. Dwa najsławniejsze z nich to oczywiście Kartagina i Cyrena. Kartaginę zbudowali najwięksi kupcy starożytnego świata, Fenicjanie, natomiast mieszkańcy Cyreny szczycili się tym, że są potomkami Spartan, którzy – zgodnie z legendą – opuścili Grecję i osiedlili się na wybrzeżu Afryki na zachód od Egiptu, choć nikt nie był pewien, kiedy odbyła się ich wyprawa. Spartanie wybrali sobie naprawdę piękne miejsce na swój nowy dom, ponieważ Cyrena leży na wzniesieniu, nad Morzem Śródziemnym, a u jej stóp rozciąga się zielona równina, gdzie jakby za sprawą czarów rodzi się bujne zboże. Było tu wiele dobrych przystani, gdyż ówczesne statki, małe i napędzane nie tylko żaglami, ale i wiosłami, miały niewielkie wymagania i mogły podpływać niemal do samego brzegu, żeby zabrać przygotowany przez kupców ładunek. Bardzo szybko wyrastały tu nowe miasta, ale żadne nie było ani tak duże, ani tak sławne jak Cyrena, gdzie osiedliła się wielka ilość Żydów zainteresowanych udziałem w tutejszym handlu.

Kiedy Synezjusz urodził się około roku 375 po Chrystusie, świetność Cyreny należała już do przeszłości. Miasto przestało być wiodącym ośrodkiem nauki medycznej, a jej szkoła filozoficzna obumarła. Choć póki co morze ochroniło ją przed zalewem barbarzyńców, którzy w owym czasie atakowali granice imperium w Europie, tereny prowincji ciągle najeżdżały dzikie plemiona z Libii, uprowadzając mieszkańców w niewolę i przetrzymując dla okupu. Poza tym zbiory pustoszyła szarańcza – kiedyś niemal zupełnie nieznana – a domy drżały podczas częstych trzęsień ziemi. Na domiar złego do tej niegdyś zdrowej prowincji, nazywanej Cyrenajką, żeglarze z odległych krain przywozili co i raz straszliwe zarazy.

I tak się właśnie sprawy miały, kiedy urodził się Synezjusz.

Sądzimy, choć nie wiemy na pewno, że był najstarszym z trójki dzieci. Następny po nim urodził się Euoptiusz, a prześliczna Stratonika była z nich najmłodsza. Rodzice Synezjusza byli zamożni i mieli dom na wsi, niedaleko Cyreny, a ponieważ nic więcej o nich nie wiemy, zapewne zmarli wcześnie, a dziećmi zajął się wyznaczony opiekun. Cała trójka była doskonale wychowana i bardzo serdeczna, dlatego w swym rodzinnym mieście mieli wielu przyjaciół, ale ponieważ Synezjusz nic nie wspomina o swoim wykształceniu, należy sądzić, że opiekunowie byli zbyt zajęci, by się o nie kłopotać. Jednakże chłopiec, który był bardzo dumny ze swych greckich przodków, miał dostęp do biblioteki swego ojca, a studiowanie ksiąg zawsze jest najlepszym sposobem na zdobycie wykształcenia. Mężczyźni i kobiety, którzy są najbardziej interesujący w rozmowie, ponieważ wiedzą wiele na każdy temat, to prawie zawsze ci, którzy wychowali się mając dostęp do biblioteki i spędzali w niej wiele czasu, czytając książki nie dlatego, że ktoś ich do tego zmuszał, ale dlatego, że je kochali.

Tak było i z Synezjuszem. Kiedy był bardzo mały czytał historie o spartańskim chłopcu i lisie (może w głębi duszy miał nadzieję, że ten dzielny chłopiec był jednym z jego przodków?), o Perseuszu i Andromedzie, o siedmiu pracach Heraklesa – którego na pewno uważał za swojego przodka – o Bellerofonie i jego skrzydlatym koniu oraz wiele, wiele innych. Ale w miarę jak dorastał, coraz mocniej czuł, że poza biblioteką ojca jest więcej ksiąg, które chciałby przeczytać. A gdzie mógłby je znaleźć, jeśli nie w Aleksandrii? Uzyskał zatem zgodę opiekunów i w wieku osiemnastu lat wsiadł w porcie Apollonia, wraz ze swym o rok młodszym bratem, Euoptiuszem, na statek płynący na wschód, do sławnego miasta.

Od kilku setek lat w Aleksandrii istniała ważna kolonia Żydów. Niektórzy zajmowali się handlem, inni studiowali hebrajskie pisma i stworzyli wielką bibliotekę, którą później zniszczyli muzułmanie; jeszcze inni nauczali w szkołach matematyki i medycyny. Kiedy Synezjusz zamieszkał w Aleksandrii, tamtejsza szkoła medyczna nie była już tak sławna, jak niegdyś, ale w bibliotece nadal wiele było ksiąg, a sławna Hypatia prowadziła tłumnie odwiedzane wykłady z filozofii greckiej.

W roku 393 Hypatia, choć nadal piękna, wcale nie była już taka młoda, jak to przedstawia Kinsley w swojej książce, ale dla Synezjusza nie miało to znaczenia. Zaprzyjaźnili się bardzo – choć on wkrótce przyjął chrzest, a ona pozostała poganką – i pisywał do niej o wszystkim, co go interesowało. Nie tylko uczęszczał na jej wykłady z filozofii, ale pobierał też u niej lekcje matematyki, a nim publikował swe księgi, zawsze najpierw dawał je jej do przeczytania. Oczywiście w owych czasach wydawanie książek wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiaj. Autor wysyłał książkę bezpośrednio do księgarza, a ten wpisywał jego nazwisko na listę wywieszoną na drzwiach, razem z ceną, jaką trzeba było zapłacić za kopię. I to z pewnością księgarz ustalał z autorem ile kopii księgi należy przygotować i negocjował ich cenę ze skrybami, którzy zarabiali na życie przepisując zwoje.

Synezjusz przebywał w Aleksandrii dwa albo trzy lata. W tym okresie obracał się zarówno wśród pogan, jak i chrześcijan, z których większość była bardzo dobrze wykształconymi ludźmi. Od czasu do czasu w Aleksandrii wybuchały gwałtowne zamieszki wyznaniowe, sprowokowane jakimś rozkazem cesarza, który rządził imperium z Konstantynopola, albo niefortunną decyzją biskupa czy jego zakonników – w takich rozruchach Hypatię miał później spotkać okropny koniec – ale zwykle obie strony wolały zachowywać spokój i przestrzegać własnych praw. Właśnie dlatego Synezjusz miał takie dobre stosunki ze wszystkimi przyjaciółmi i mógł zdobywać wiedzę i cieszyć się życiem. Niewątpliwie ze ściśniętym gardłem obserwował jak niknie w oddali światło wielkiej latarni morskiej w dniu, kiedy wyruszył w powrotną drogę do rodzinnej Cyreny.

Od czasu wyjazdu Synezjusza sprawy w prowincji Cyrenajka nie miały się najlepiej. Niewiele wiemy o tym, co tam się stało, ale przypuszczamy, że urzędnicy, którzy mieli zbierać podatki i stać na straży prawa, albo zachowali dla siebie część zebranej sumy, którą powinni byli przekazać cesarzowi, albo brali łapówki od bogaczy w zamian za przymykanie oczu na ich przestępstwa. Cyrena, jak stary Rzym, miała swój senat, ale senatorowie nie mieli dość siły i odwagi, by walczyć z namiestnikiem Cyrenajki, który odpowiadał bezpośrednio przed cesarskim prefektem. Mogli jednak wysłać do cesarza skargę, a w 397 roku tę misję powierzono młodemu Synezjuszowi.

Z jakim uczuciem podniecenia wyruszał Synezjusz na Morze Egejskie! Jakże musiał się czuć szczęśliwy widząc krainę, którą zawsze uważał za swój rodzinny dom. Niemal każda nazwa coś mu tu mówiła, przypominała jakąś historię albo wydarzenie z wielkiej przeszłości Grecji. I jak wielkie musiało być jego oburzenie, że zaledwie rok wcześniej goccy najeźdźcy śmieli zagrozić tej świętej ziemi i niszczyć jej starożytne pamiątki!

Z głową pełną takich myśli przybył Synezjusz do Konstantynopola, gdzie szybko pojął, że tylko cud mógłby ocalić to miasto od upadku. Panujący cesarz, Arkadiusz, był nędznym i słabym stworzeniem, a państwem tak naprawdę rządziła jego żona oraz minister-niewolnik Eutropiusz. Ten Eutropiusz był zupełnie bezwstydny i wystawiał nawet na aukcje urzędy publiczne, przez co najwyższe stanowiska dostawały się zawsze najbogatszym ludziom, a pieniądze wędrowały, rzecz jasna, do jego kieszeni. Wszyscy wiedzieli dobrze o tych praktykach i nienawidzili bardzo królewskiego ministra, ale tylko jeden człowiek nie żywił przed nim strachu – biskup Jan, przezywany Chryzostomem czyli Złotoustym, którego modlitwę czytacie co niedziela w kościele.

Powstanie, jakie wybuchło w kolonii Gotów w Azji Mniejszej, stało się w rezultacie powodem upadku Eutropiusza, ponieważ jednym z warunków pokoju zawartego przez rebeliantów była głowa ministra. Przez chwilę cesarz się wahał, bo nawet on czuł, że jest coś niegodziwego w wydaniu wrogom wiernego sługi, ale jego żona nie miała takich skrupułów.

– Skoro pragną głowy Eutropiusza, to ją dostaną – powiedziała, a ponieważ złe wieści rozchodzą się szybko, wkrótce jej słowa dotarły do uszu skazańca. Nie tracąc ani chwili poprosił o azyl u ołtarza wielkiego kościoła Świętej Zofii, zapominając ze strachu, że sam wprowadził prawo, że nikt nie może liczyć na azyl, nawet przy ołtarzu.

Następnego dnia kościół wypełnił wielki tłum ludzi. Podniecone szepty zamarły, kiedy na kazalnicę wszedł biskup i zmierzył wzrokiem swego wroga, przycupniętego pokornie przy ołtarzu. Napomniał go surowo za całe zło jakie uczynił, po czym zaczął błagać obecnych, aby oszczędzili życie ministra. Była to zupełnie niespodziewana prośba i przez dłuższą chwilę ważyły się losy nieszczęśnika, w końcu jednak wygrał Chryzostom. Eutropiuszowi pozwolono żyć, ale musiał udać się na wygnanie.

Ta wspaniała scena na pewno uczyniła wielkie wrażenie na Synezjuszu, jeśli był jej świadkiem, ale nie była to ani ostatnia, ani najgorsza rzecz, jaką dane mu było tu zobaczyć. Goci zażądali głów kolejnych osób, a cesarz był gotów im ustąpić. Barbarzyńcy wkroczy li do Konstantynopola i na ulicach wybuchły zajadłe boje. W końcu jednak zdołano się ich pozbyć i przez chwilę cesarz Arkadiusz mógł odetchnąć spokojniej.

Kiedy pozbyto się nieprzyjaciół, Synezjusz uznał, że czekał już dość długo i zaczął się ubiegać o posłuchanie u cesarza. Zgodnie ze zwyczajem podarował Arkadiuszowi złoty wieniec, po czym wygłosił długą i pełną elokwencji mowę, w której tłumaczył dobitnie władcy na czym polega jego obowiązek. Jednak tylko ktoś równie młody i niedoświadczony jak Synezjusz mógł się spodziewać, że jego przemówienie przyniesie jakieś rezultaty. Najprawdopodobniej Arkadiusz wcale go nie słuchał, niemniej poseł z Cyrenajki odszedł zadowolony, że udało mu się wypełnić misję i nie wątpił, że w przyszłości w prowincji będzie się działo lepiej.

Zakończywszy sprawy z cesarzem Synezjusz uznał, że może się teraz skupić na astronomii, która bardzo go interesowała. Przygotował nawet mapę nieba, na której zaznaczył drogę słońca przez konstelacje i punkty, w których pojawiają się pewne gwiazdy. Ale te fascynujące studia przerwało mu brutalne przypomnienie, że na świecie istnieje coś jeszcze prócz nieba – trzęsienie ziemi, które śmiertelnie wystraszyło mieszkańców Konstantynopola. Nigdy wcześniej kościoły nie były odwiedzane równie tłumnie. Wszyscy na gwałt chcieli się wyspowiadać z grzechów i dostać rozgrzeszenie. Jednak Synezjusz do nich nie należał – on wolał wsiąść na najbliższy statek do Aleksandrii. Dopiero kiedy odbił od brzegu przypomniał sobie, że jest winien pieniądze różnym kupcom z Konstantynopola, a choć podróż okazała się tak okropna, że po prostu zamienił jedno niebezpieczeństwo na drugie, starannie spłacił wszystkie długi, gdy tylko wrócił do Cyreny.

Znużony rozgardiaszem Konstantynopola osiedlił się teraz spokojnie w swojej rodzinnej prowincji, a letnie miesiące spędzał w wiejskiej posiadłości.

Zawsze, niezależnie od tego gdzie przebywał, potrafił być szczęśliwy i znajdować wiele radości w całkiem zwykłych rzeczach. Zapominał o nieurodzaju i ponurych opowieściach o łupieniu Italii przez Gotów, kiedy rozmawiał z przyjaciółmi, pisał książki, czy obserwował cuda pustyni otaczającej Cyrenę, jednak największą radość sprawiła mu krótka wizyta w Atenach. Kiedy miał dwadzieścia osiem lat udał się do Aleksandrii, żeby ożenić się z dziewczyną, którą poznał zapewne podczas pierwszego pobytu w tym mieście. Nie wiemy o niej wiele, nie znamy nawet jej imienia, ale Synezjusz był z nią chyba szczęśliwy. Na pewno dobrze opiekowała się ich dziećmi, a poza tym wiemy – choć on sam milczy na ten temat – że była chrześcijanką, ponieważ ceremonię zaślubin odprawił biskup Aleksandrii, mimo, że Synezjusz nie został jeszcze ochrzczony.

W ich domu wychowywała się spora gromadka dzieci, ponieważ oprócz własnych synów i córek, opiekowali się również bratankiem Synezjusza, Dioskuriuszem, synem Euoptiusza oraz siostrzenicą, córką Stratoniki, która poślubiła niejakiego Teodozjusza, urzędnika na dworze cesarskim. Synezjusz zapewne poznał córeczkę siostry, kiedy przebywał z poselstwem w Konstantynopolu i pokochał ją tak bardzo, że kiedy jej wizyta dobiegła końca i dziewczynka pojechała z kolei do Euoptiusza, który mieszkał nad morzem, kilka kilometrów od Cyreny, Synezjusz napisał list pełen lamentów.

– Będę cię często odwiedzać – obiecywał wsadzając siostrzenicę wraz z niańką do lektyki i nakazując niewolnikom strzec jej jak oka w głowie. Phycus, gdzie mieszkał Euoptiusz, znajdowało się tylko kilka kilometrów od Cyreny, więc Synezjusz z łatwością mógłby tam chodzić po południu na spacery i gdyby żył w naszych czasach, zapewne tak by czynił. Ale ile razy wspominał o spacerze, cała służba patrzyła na niego w niemym przerażeniu.

– Przecież żaden dobrze urodzony człowiek nawet nie myśli o chodzeniu pieszo poza obrębem własnego ogrodu! – szeptali jeden do drugiego, a gdy Synezjusz prosił o płaszcz, który ochroniłby go przed wieczornym chłodem, w żaden sposób nie dawało się go nigdzie znaleźć. Wiedząc z doświadczenia jak zimno potrafi być po zachodzie słońca, nie śmiał wyruszyć bez okrycia i chcąc nie chcąc zostawał w domu.

Choć zawsze był gotów bawić się z dziećmi, sam dbał o ich wykształcenie i nie powierzał go w całości nauczycielom. Wieczorami opowiadał im zapewne historie o dawnej Grecji, których nauczył się jako chłopiec od matki – wspaniałe baśnie, które zdarzyły się naprawdę. O tym, jak Leonidas i jego trzystu towarzyszy broniło przed Persami przełęczy Termopile. I o tym jak władcy Kartaginy, miasta, które może pewnego dnia odwiedzą, jeśli pojadą w tę stronę, gdzie zachodzi słońce, posłali Hannibala, najodważniejszego ze swoich wodzów, by podbił Rzym, a on poniósł klęskę. Te i inne opowieści na pewno bardzo podobały się dzieciom.

– Jeśli chcecie poznać najsmutniejszą opowieść świata, to możecie ją wyczytać na tym pergaminie: Tukidydes opisuje tutaj wyprawę na Sycylię. Natomiast jeśli chcecie wiedzieć jak wyglądał w oczach greckich podróżników osiemset lat temu Egipt, znajdziecie opis u Herodota – mówił im przy okazji.

Dopilnował również, aby dzieci, choć jeszcze małe, uczyły się najwspanialszych wierszy greckich i rzymskich poetów. Codziennie rano Dioskuriusz, który był najstarszy, przychodził do jego pokoju i deklamował pięćdziesiąt wersów poezji.

Synezjusz posiadał wielu niewolników, którzy pracowali w jego majątku. Większość urodziła się już w służbie jego rodziny, więc niemal równie mocno zależało im na powodzeniu rodu, jak Synezjuszowi.

– Ach, gdyby ten człowiek mieszkał tu od zawsze, nigdy nawet nie pomyślałby o ucieczce – stwierdził kiedyś, gdy zbiegł jeden z niewolników. A kiedy ktoś podarował mu niewolnika, który okazał się wielkim pijakiem, odesłał go po prostu do domu z uwagą, że wady zawsze same sprowadzają na siebie karę.

Dzieci – zarówno jego własne, jak i te, które wychowywały się w jego domu – zawsze bardzo się cieszyły, kiedy nadchodził czas wyjazdu na wieś. Radowała ich tak nie tylko sama zmiana i większa swoboda, jaką cieszyły się latem, ale i ludzie, którzy tam mieszkali. Podobnie, jak dla Synezjusza, stanowili oni dla nich niewyczerpane źródło radości.

– Tylko pomyślcie. Nigdy wcześniej nie widzieli ryby! – wołały dzieci z zachwytem na widok chłopów tłoczących się wokół beczki solonych ryb, którą właśnie przysłano z Egiptu.

– Podejdźmy bliżej i posłuchajmy, o czym rozmawiają – zaproponował szeptem jeden z chłopców.

– Chyba przeraża ich myśl, że coś może żyć w wodzie! – wykrzyknął inny.

– Nic dziwnego – stwierdził najstarszy chłopiec, który czytał i podróżował więcej niż inni. – Tutaj nie ma przecież rzek, a w studniach nic nie żyje. Ale jesteście za mali, żeby coś o tym wiedzieć – dodał i odszedł zadzierając wysoko głowę, a oniemiali malcy patrzyli za nim w milczeniu.

Chociaż Synezjusz zawsze czuł się na wsi szczęśliwy, ponieważ mógł tu polować na strusie, obserwować pszczoły w ulach, uczyć dzieci albo zgłębiać jakieś nowe zagadnienia, nie był zbyt dobrym rolnikiem i miał dużo szczęścia, że tutejsza ziemia była tak żyzna i plony wschodziły niemal same. Na zboczach wzgórz rosły gaje oliwne – z oliwek tłoczono wówczas olej do lampek – po drzewach albo kratownicach wspinały się winogrona, pola pobłyskiwały złocistym jęczmieniem, a dosłownie wszędzie rosły figi. Kozy, hodowane ze względu na mleko, chodziły sobie wolno po majątku i próbowały atakować rogami przechodniów. Wszystkim gościom z dumą prezentowano wielbłądy, konie i bydło, a Synezjusz zebrał tu również prawdziwą kolekcję tubylczej broni i wiele godzin poświęcił na naukę posługiwania się nią. A w deszczowe dni zamykał się w pokoju ze swoimi księgami i pisał listy i pamflety, które przetrwały aż do naszych czasów. W tych momentach czuł się zawsze najszczęśliwszy.

W rok po jego ślubie, barbarzyńcy, którzy zamieszkiwali okoliczne kraje, najechali, jak czynili to często i wcześniej, Pentapolis, czyli Pięć Miast, zniszczyli plony i ukradli bydło. Oblegali również kilka miast, a w jednym z nich utknął na pewien czas Synezjusz. Nie wiemy, co działo się wtedy z jego żoną. Być może, gdy tylko pojawiły się pierwsze oznaki nadciągającego niebezpieczeństwa odesłał ją do Aleksandrii do krewnych? Na pewno bez niej łatwiej mu przychodziło znosić oblężenie. W tym okresie zdołał jakoś wysłać list do przyjaciela w Syrii, prosząc go o przysłanie strzał, które były dużo lepsze niż te sprowadzane z Egiptu oraz konia o imieniu Italus, którego otrzymał wcześniej, zapewne w prezencie ślubnym. Na wszelkie sposoby zagrzewał mieszkańców miasta do obrony, ale chyba nie osiągnął większych sukcesów, ponieważ ludzie bardzo niechętnie chwytali za włócznie, miecze i pałki, które im dostarczył. Na szczęście wrogowie sami wreszcie zrezygnowali z oblężenia, choć wkrótce na ich miejsce przyszli nowi i ostrza mieczy właściwie nigdy nie miały dość czasu, żeby zardzewieć.

Najważniejszy w życiu Synezjusza okazał się rok 409, na początku którego był tylko właścicielem majątku na wsi, badaczem, filozofem, a czasami nawet żołnierzem, a na końcu – biskupem miasta Ptolemais, choć nadal nie był ochrzczony.

„Prędzej umrę niż zostanę biskupem” – napisał do przyjaciela, kiedy dobiegało końca osiem miesięcy, jakie dał mu na decyzję patriarcha Aleksandrii, ponieważ wiedział, że przyjęcie tej godności oznaczać będzie porzucenie niemal wszystkiego, na czym mu zależy. Jednakże nie tylko biskupi i patriarcha kościoła w Egipcie, ale również mieszkańcy samego Pentapolis, których zgoda była konieczna do zatwierdzenia wyboru, uważali, że Synezjusz jest jedynym człowiekiem zdolnym obronić ich przed barbarzyńcami z południa, którzy z roku na rok stawali się coraz śmielsi i sprawiali coraz więcej kłopotów. Uważano również, i to nie bez przyczyny, że słowa Synezjusza będą mieć wpływ na ludzi u władzy w Konstantynopolu, ponieważ wielu z nich było jego przyjaciółmi. Dlatego pewnego dnia Synezjusz otrzymał list, w którym informowano go, że został wybrany biskupem głosami kleru i ludu.

Była to dla niego wielka niespodzianka, choć oczywiście znał wiele przykładów wybrania na biskupów ludzi, którzy nawet nie złożyli ślubów – na przykład Ambrożego. Przez dłuższy czas rozważał tę kwestię ze wszystkich stron, aż wreszcie wysłał odpowiedź do swego brata, który przebywał wówczas w Aleksandrii, z prośbą by pokazał ją swoim przyjaciołom i patriarsze Teofilowi.

„Przez całe życie byłem uczniem, skąd mam zatem wiedzieć, czy jestem odpowiedni na nauczyciela?” – napisał.

Choć ludzie go kochali, czuł się najszczęśliwszy, kiedy mógł być sam. Wiedział, że jako biskup będzie musiał być gotów na każde zawołanie i na pewno nie będzie miał czasu na badanie własnej duszy. Jednakże, jeśli jego obowiązkiem miało być przyjęcie tego urzędu, gotów był odłożyć swe studia i porzucić rozrywki, które sprawiały mu taką przyjemność. Niech łuk zawiśnie na ścianie, a ogary usychają z tęsknoty za polowaniem. Jednak jednej rzeczy nie poświęci, nie rozstanie się ze swoją żoną. Nie zgodzi się na żadne kompromisy i będzie z nią żył otwarcie, tak jak przedtem. Na koniec wyliczył rzeczy, co do których potrzebuje dodatkowych informacji i wyjaśnień i pozostawiał ostateczną decyzję tym, którzy go wybrali.

W odpowiedzi patriarcha dał mu osiem miesięcy do namysłu, a pod koniec tego okresu Synezjusz poddał się woli ogółu, choć nadal trzymał się własnych zasad.

„Jeśli uznacie, że nie nadaję się do zadań, jakie przede mną staną, zrezygnuję i wyjadę do Grecji” – napisał.

I tak, z mocnym postanowieniem, że sprosta nowym obowiązkom, przyjął chrzest i zaraz potem został konsekrowany na biskupa Ptolemais.

Trzy ostatnie lata życia, jakie mu pozostały, poświęcił pracy dla swego ludu i próbom zapomnienia o kłopotach i smutkach, jakie go otaczały. Człowiekowi, który zawsze uważał, że inni mają takie samo prawo do własnego sumienia jak on sam, z trudem przychodziło narzucanie zasad religijnych mieszkańcom diecezji. Musiał poświęcać wiele godzin na rozsądzanie ich sporów i pisanie skarg do urzędników w Aleksandrii i Konstantynopolu na ściąganie podatków czy korupcję urzędników władz miejskich. Należało to do jego obowiązków, podobnie jak odprawianie nabożeństw, czuwanie nad postępowaniem ludzi, którym wolno było głosić Słowo Pańskie na podległym mu terenie i wizytacje wszystkich zakątków diecezji, żeby na własne oczy stwierdzić, czy wykonywane są jego polecenia. Gdyby dane mu było czasem spędzić dzień na polowaniu, albo kilka godzin sam na sam z księgami, zapewne wróciłby potem do pracy wypoczęty, ale nigdy nie miał już ani chwili dla siebie.

Nim przyjął urząd, policzył dobrze wszystkie koszty, a potem zapłacił za niego pełną cenę.

Nie mieszkał już ani w Cyrenie, ani na wsi. Kiedy został biskupem, musiał porzucić te dwa domy, jak również wiele innych, ukochanych rzeczy. Jego domem stało się teraz położone na zachodzie Ptolemais, które niegdyś było portem Kartaginy. Gdy tylko się tam przeprowadził wraz z rodziną, jeden z synków ciężko zachorował, a Synezjusz każdą wolną chwilę spędzał przy umierającym dziecku. Poza spełnianiem obowiązków, jakie nakładał na niego kościół, zaangażował się również mocno w walkę z nowym namiestnikiem Pentapolis, Andronikusem, który dręczył lud. W końcu Synezjusz zwołał lud i wyjaśniwszy że jego stanowisko wymaga, by utrzymywał porządek nie tylko w kościele, ale i w diecezji, odczytał wyrok ekskomuniki nałożony przez kler na „Andronikusa z Berenice, zrodzonego, by stać się przekleństwem Pentapolis”, zgodnie z którym namiestnik i ci, którzy go popierali, zostali odcięci od Boga i ludzi.

Tyran nie był dość silny, by oprzeć się władzy biskupa. Wkrótce zmuszono go do rezygnacji i umarł potem w biedzie.

Ledwie skończyła się ta sprawa, kiedy zachorowało następne dziecko Synezjusza i umarło po kilku zaledwie dniach choroby. Ale i tym razem biskup nie mógł pogrążyć się w smutku, gdyż kraj najechały właśnie barbarzyńskie plemiona lubujące się w porywaniu dzieci i wychowywaniu ich potem na wojowników, którzy walczyli zajadle przeciw swym rodakom. Pokonał ich zdolny młody dowód ca, Anizjusz, ale kiedy został odwołany rozkazem prefekta Konstantynopola, w prowincji zrobiło się jeszcze gorzej niż przedtem, gdyż nowo mianowany dowódca był stary i bezradny. W tej rozpaczliwej sytuacji Synezjusz nie tylko wykorzystał wszystkie swoje wpływy, by zwerbować większą armię i zdobyć lepszego dowódcę, ale sam również pracował ciężko przy obronie i często dzielił trudy szeregowych żołnierzy. Jednakże ciężka praca i smutki okazały się dla niego zbyt ciężkie, a w liście, który w 413 roku wysłał do swej starej przyjaciółki, Hypatii, skarżył się na słabość, która szybko zaczęła ogarniać jego ciało. Nie wspominał nic o swojej żonie i nie wiadomo, czy żyła jeszcze wtedy, czy już umarła. Wiemy natomiast, że śmierć trzeciego syna zadała mu ostateczny cios. Nie miał już ani sił, ani chęci dalej wypełniać obowiązków biskupa, a w jednym z ostatnich jego listów, jakie przetrwały, wspominał nawet, że zamierza dożyć kresu swych dni jako pustelnik. Czy żył dość długo, by zrealizować ten zamiar, nie wiemy. Wiemy jedynie, że w 413 roku zachorował ciężko, a potem na jego temat zapada całkowite milczenie. Prawdopodobnie umarł wtedy, gdyż zmuszono go do porzucenia życia, które ukochał i przeniesiono w miejsce, do którego nie pasował, a wysiłek, jakiego wymagało sprostanie nowym obowiązkom, wyczerpał jego siły.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.