Rozdział czwarty. Fra Filippo Lippi

We Florencji panowała zima. Tramontana, chłodny wiatr wiejący znad ośnieżonych gór, dmuchał w wąskich uliczkach, naznaczając każdy zakątek lodowatym oddechem. Ludzie otulali się ciaśniej płaszczami i nasuwali kapelusze na oczy, wystawiając tylko czubki nosów na lodowate podmuchy. Kobiety trzymały pod szalami scaldino, małe garnuszki z gorącym węglem drzewnym, i nawet psy miały smutne, na wpół szkliste spojrzenie. Każdy tęsknił za ciepłym wiosennym wiatrem i upalnym latem, które wszyscy uwielbiali. Teraz żyło się trudno nawet tym, którzy mieli ciepłe ubrania i dużo polenty (1), ale dla biedaków ta zima była wyjątkowo ciężka.

W wejściowych drzwiach do wielkiego domu w jednej z wąskich uliczek mały, ośmioletni chłopiec przykucnął za kamienną kolumną, starając się uniknąć lodowatych podmuchów. Owinął się ciasno płaszczem, ale ten miał tyle dziur, że ledwie okrywał drobne, chude ciało. Sine usta dziecka drżały z zimna, a łzy wypełniały jego czarne oczy.

Filippo rzadko pokazywał światu taką smutną buzię. Jego czarne oczy były zazwyczaj wesołe i psotne, a usta rozciągały się w szerokim uśmiechu. Ale dzisiaj naprawdę było gorzej niż kiedykolwiek, choć gdyby chciał, mógłby sobie przypomnieć różne trudne chwile.

Inne dzieci miały rodziców, którzy dawali im jedzenie i ubranie, ale on był inny i nie pamiętał nikogo, kto by się o niego troszczył. Prawda, była ciotka, stara Mona Lapaccia, która mówiła mu, że miał kiedyś ojca i matkę jak inni chłopcy, ale zawsze dodawała, potrząsając smutno głową, że sama ponosi trud wychowywania go odkąd skończył dwa lata.

– Tak, tak – mawiała, wznosząc oczy do nieba – tylko święci wiedzą, ile muszę znosić, by nakarmić i ubrać tego wielkiego, wiecznie głodnego chłopaka.

Filippo myślał wtedy, że święci muszą też wiedzieć jak mało jedzenia dostaje i jak marznie podczas tej ostrej zimy. Ale oni byli z pewnością zbyt wielcy, by zajmować się małym chłopcem.

Latem było inaczej. Mógł przez cały dzień biegać na słońcu, a w nocy spać w jakimś chłodnym, zacisznym zaułku. A poza tym łatwiej było znaleźć coś do jedzenia. Ludzie wyrzucali na ulicę mnóstwo skórek od fig i łupin melonów, kiedy był urodzaj owoców, a często także resztki winogron. To zdumiewające, jak szybko Filippo nauczył się odgadywać, patrząc na twarze ludzi, kto zje kiść do ostatniego owocu, a kto wyrzuci te mniejsze. Niektórzy nawet uśmiechali się, widząc jego wyczekujący wzrok utkwiony w owocach i wołali: – Łap! – rzucając sporą kiść w małe brązowe ręce, które zawsze sprawnie chwytały zdobycz.

O tak, lato było dobre, ale po nim trzeba było stawić czoła zimie. Dziś był bardzo głodny, a skórki łubinu, które zebrał na śniadanie, dawno już zostały zjedzone. Kręcił się przy małych otwartych sklepikach, wdychając rozkoszny zapach smażonej polenty, ale nikt nie dał mu nawet kawałka. Słyszał tylko groźne: – Zmiataj stąd! – gdy zbliżył się zanadto do kuszącego jedzenia. Gdyby dziś było święto, dałby sobie radę. W dużych procesjach, gdy księża i wierni nieśli wokół kościoła zapalone świece, mógł zawsze przemykać między nimi z małą metalową skrobaczką i zbierać z marmurowych podłóg roztopiony wosk, który potem odsprzedawał wyrabiającym świece.

Ale dziś nie było żadnych procesji i pozostało mu tylko jedno. Musiał iść do domu i sprawdzić, czy Monie Lapaccii zostało coś do jedzenia. Może święci zauważyli, że jest bardzo głodny.

Pobiegł ulicą, trzymając się blisko muru, jak to czynią psy w czasie deszczu, bo wystające podstrzesza chroniły go niczym parasol. Potem wybiegł na szeroką ulicę prowadzącą wzdłuż rzeki – jedyne miejsce, gdzie nawet w zimie świeciło słońce.

Zatrzymał się na rogu Ponte alla Carraja, by popatrzeć na zmagania muła, który próbował wciągnąć wóz pełen drzewa na wąski, stromy most. Było to tak emocjonujące, że przez chwilę zapomniał, jaki jest zmarznięty i głodny, wykrzykując dobre rady wraz z tłumem ludzi, którzy miotali się w zapale niesienia pomocy i tylko wchodzili sobie nawzajem w drogę.

Filippo poweselał po całym tym zamieszaniu i pobiegł szybko przez most. Wkrótce był już na biednej uliczce, która prowadziła do jednej z bram miasta, gdzie wszystko wyglądało jeszcze brudniej i bardziej posępnie niż zazwyczaj. Nie spodziewał się miłego powitania i nie miał go oczywiście, gdy wspiął się po stromych schodach, ostrożnie otworzył drzwi i zajrzał do środka.

Chuda twarz ciotki była mroczna i zagniewana. Biedaczka, też nie jadła śniadania i nie dostanie dziś jedzenia, dopóki nie skończy pracy. A ten utrapiony chłopak już wrócił, kiedy miała nadzieję, że się go pozbyła na cały dzień.

– Wynoś się! – krzyknęła ze złością. – Co ty sobie myślisz wracając tak wcześnie? Wynoś się i poszukaj czegoś do jedzenia na ulicy.

– Jest za zimno – powiedział chłopiec, wślizgując się do ubogiego w sprzęty pokoju – i jestem głodny.

– Głodny! – Mona Lapaccia wzniosła oczy do nieba, jak gdyby chciała spytać świętych, czy też się nie zdumieli, słysząc to słowo. – A kiedy nie jesteś? Ciągle to samo: jeść, jeść, jeść. Teraz, Boże dopomóż, zbyt długo niosłam to brzemię. Postaram się przerzucić je na inne ramiona.

Wstała przy tych słowach, zawiązała na głowie zieloną chustę i wygładziła fartuch. Chwyciła Filippo za ramię i potrząsnęła nim, by uświadomić mu, jak niestosowne było mówienie o głodzie, i popychając go przed sobą zeszła z nim razem na dół.

– Dokąd idziesz? – wysapał chłopiec, kiedy ciągnęła go energicznie ulicą.

– Zaraz zobaczysz – rzekła krótko – i pamiętaj o dobrych manierach, bo inaczej ja ci o nich przypomnę.

Filippo przyspieszył, słysząc tę radę. Miał dość mgliste wyobrażenie tego, co mogło oznaczać pamiętanie o dobrych manierach, ale domyślał się całkiem trafnie, co by się stało, gdyby to ciotka miała mu o nich przypomnieć. O! Właśnie doszli na plac przed Santa Maria del Carmine. Często wślizgiwał się do kościoła, by się ogrzać i obejrzeć piękne obrazy na ścianach. Czyżby teraz też tam szli?

Ale Mona Lapaccia skierowała swe kroki do drzwi klasztoru, zadzwoniła, po czym jeszcze raz potrząsnęła ramieniem Filippo, obciągnęła mu płaszcz i przygładziła włosy.

Tęgi, dobroduszny braciszek wpuścił ich do środka i poprowadził przez liczne korytarze do sali, w której przeor kończył właśnie południowy posiłek.

Filippo utkwił wygłodniały wzrok w kawałku chleba, który leżał na stole, a przeor uśmiechnął się przyjaźnie i skinął przyzwalająco głową.

Filippo nie potrzebował więcej zachęty; śmignął jak ptak i chwycił kromkę dobrego białego pieczywa. Trzymając ją w obu rękach zaczął chrupać z zadowoleniem. Jakże dawno nie jadł czegoś podobnego! Chleb był tak pyszny, że przez błogą chwilę zapomniał gdzie jest, zapomniał o ciotce i dostojnym mężczyźnie, który patrzył na niego z taką życzliwością.

Wtem usłyszał jak ktoś wymawia jego imię i wrócił do rzeczywistości.

– A zatem, Filippo, chcesz zostać zakonnikiem – mówił przeor. – Niech popatrzę – ile ty masz lat?

– Osiem, wasza dostojność – powiedziała Mona Lapaccia, zanim Filippo zdążył się odezwać. Było to o tyle dobre, że usta miał wciąż pełne jedzenia.

– I twoim pragnieniem jest opuścić świat i wstąpić do naszego zakonu? – ciągnął przeor. – Czy naprawdę chcesz zostawić wszystko, by stać się sługą Bożym?

Przerażony ścisnął kromkę w małych, brudnych rękach. Czy ten miły człowiek chce, by zostawił chleb, którego nie zjadł nawet do połowy?

– Nie, nie, jedz, chłopcze – powiedział przeor z uspokajającym skinieniem głowy. – Jesteś jeszcze dzieckiem, ale zrobimy z ciebie dobrego zakonnika.

Dla Filippo zaczęły się szczęśliwe dni. Nie nosił już wytartego płaszcza, tylko ciepłą, brązową szatę z serży (2), przepasaną sznurem, którego końce stawały się coraz krótsze w miarę, jak zwiększał się obwód jego talii. Zamiast skórek łubinu i zapachu smażonej polenty miał teraz dość jedzenia i to takiego, o jakim nawet nie śnił, i zawsze mógł zjeść tyle, ile tylko zdołał zmieścić.

Filippo był nieustannie szczęśliwy. Zawsze miał wesołe usposobienie, nawet wtedy, gdy życie było ciężkie, a jedzenia prawie wcale, a teraz nie zamieniłby swego losu ze świętymi w raju.

Ale dobrzy braciszkowie zaczęli myśleć, że już czas, by Filippo czymś się zajął poza jedzeniem i zabawą.

– Zobaczymy, do czego ten dzieciak się nadaje – mówili.

Poproszono więc Filippo, by usiadł na ławce z innymi chłopcami i uczył się abecadła. To była strasznie męcząca praca. Nigdy nie mógł spamiętać, jak nazywają się te dziwne znaczki. Rozróżniał dość dobrze ich kształty i rysował je starannie w swoim zeszycie, ale ich nazwy były dla niego za trudne. A co do łaciny, której poczciwi mnisi starali się go nauczyć, mogli równie dobrze próbować uczyć małpę.

Z twarzy Filippo znikała cała radość, gdy kładziono przed nim książkę. Wyglądał tak głupio i bezmyślnie, że braciszkowie wpadali w rozpacz. Któregoś razu zdawało się, że nastąpiła poprawa. Filippo stracił nagle tępy wyraz twarzy i z zaciekawieniem pochylił się nad kartami książki.

– Patrz – powiedział jeden z mnichów, trącając drugiego łokciem. – Chłopak nabrał wreszcie rozumu.

Jakiż jednak był ich gniew i rozczarowanie, gdy spojrzeli przez jego ramię. Zamiast się uczyć, Filippo tworzył jakieś dziwne rysunki na marginesie. Jego „A” i „B” miały nosy i oczy i wyglądały z kartki małymi, wesołymi buźkami. Nuty miały ręce i nogi i tańczyły dokoła jak małe czarne chochliki. Cała kartka była zabazgrana drobnymi, psotnymi figurkami.

Tego było już za wiele i mnisi natychmiast zabrali Filippo do przeora.

– Co, znowu coś przeskrobał? – zapytał miły starszy człowiek. – Co zrobił tym razem?

– Niczego nie możemy go nauczyć – powiedział mnich, grożąc palcem chłopcu, który opuścił głowę.

– Nie może nawet opanować liter. A poza tym niszczy książki, a nawet ławki i ściany, rysując na nich coś takiego. – Wzburzony podał książkę, w której na jednej ze stron tańczyły niesforne figurki.

Przeor wziął książkę i przyjrzał się jej uważnie.

– Co cię do tego skłania? – zapytał chłopca, który przestępował z nogi na nogę, kręcąc w palcach koniec sznura opasującego jego habit.

Na dźwięk tego miłego głosu chłopiec spojrzał w górę, a jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

– Nic nie mogę na to poradzić, ojcze, naprawdę – powiedział. – To ich wina – i rozcapierzył dziesięć małych, brązowych palców.

Przeor roześmiał się.

– No cóż – powiedział – nie wyrzucimy cię stąd, choć oni mówią, że nigdy nie będziesz zakonnikiem. Spróbujemy nauczyć tych dziesięciu łobuziaków porządnej pracy, nawet jeśli nie uda nam się niczego wtłoczyć w twoją pustą głowę.

Tak więc zamiast książek i lekcji łaciny dobrzy mnisi wypróbowali inny plan zajęć. Filippo został uczniem brata Anselmo, którego praca polegała na zdobieniu zakonnych modlitewników małymi obrazkami i literami. To rzeczywiście były całkiem inne lekcje. Oczy Filippo błyszczały, kiedy pochylał się nad swoją pracą i starannie kopiował piękne linie i krzywizny, jakie pokazywał mu nauczyciel.

W klasie byli też inni chłopcy i Filippo patrzył z podziwem na ich pracę. Jeden z chłopców zwłaszcza, większy od Filippo, z wesołą, sympatyczną buzią, kopiował tak pięknie, że Filippo zawsze starał się siadać jak najbliżej niego. Wkrótce zostali wielkimi przyjaciółmi.

Diamante, bo tak nazywał się starszy chłopiec, cieszył się, że jest przedmiotem takiego podziwu ze strony nowego ucznia. Ale z upływem czasu jego duma zmalała, gdy zobaczył, jak szybko małe brązowe palce Filippo nauczyły się rysować linie bardziej proste, a krzywizny piękniejsze, niż on kiedykolwiek potrafił. Brat Anselmo też przyglądał się pracy chłopca, a jego stara, świątobliwa twarz promieniała z zadowolenia.

– On prześcignie nas wszystkich i zostawi daleko z tyłu, ten chłopak, który był za głupi, by nauczyć się abecadła – mówił, a jego twarz jaśniała czystą, niesamolubną radością.

Kiedy chłopcy podrośli, pozwolono im wejść do kościoła i obejrzeć przepiękne freski, które powstały pod dotknięciem ręki Brzydala, jak nazywano ich twórcę.

Filippo i Diamante stali obok siebie, patrząc na malowidła z nabożnym lękiem i ucząc się rzeczy, których ich dobry nauczyciel nie umiałby im przekazać. Potem zaczęli ćwiczyć to, czego się nauczyli, próbując kopiować obrazy wielkiego mistrza we własnych pracach.

– Ty masz prawdziwy talent, Filippo – mówił Diamante, patrząc z zazdrością na postacie, które jego przyjaciel rysował z taką łatwością.

– Twoje też są dobre – odpowiadał szybko Filip-po. – A ty sam jesteś lepszy, niż ktokolwiek w tym klasztorze.

Teraz nikt nie narzekał na tępotę Filippo. Nauczył się szybko wszystkiego, co mogli mu przekazać mnisi-malarze, a gdy mijały lata, przeor zacierał ręce z radości na myśl o tym, że jest wśród nich artysta, który wkrótce będzie malował ściany kościoła i klasztoru, i uczyni go tak sławnym, jak anielski malarz uczynił klasztor świętego Marka.

Któregoś dnia wezwał Filippo do siebie.

– Synu – powiedział – wiele się nauczyłeś i czas już, żebyś wykorzystał swoje umiejętności. Idź na krużganki, w których właśnie pobielono ściany, i pokaż nam, co potrafisz namalować.

Filippo zaczął pracę z błyszczącymi oczami i wypiekami na twarzy. Dzień za dniem stał na rusztowaniu, w brązowym habicie upiętym z tyłu, a jego odsłonięte ramiona poruszały się szybko, gdy rysował postać za postacią na gładkiej białej ścianie.

Nie robił przerw, by się zastanowić, co chce dalej malować, a każde jego dotknięcie zdawało się wyczarowywać kolejne figury. Byli tam mnisi w brązowych i białych habitach, tędzy i roześmiani albo szczupli i nerwowi. Byli też ludzie, którzy przychodzili do kościoła na modlitwę, małe dzieci uczepione spódnic swoich matek, żebracy i bogacze, a nawet bezpańskie psy, którym zdarzało się tam zawędrować. Tak, i piękne dziewczęta, które śmiały się i szeptały coś między sobą. Malował ich wszystkich, tak jak ich często widywał. Po czym, gdy pokrył farbą ostatni fragment ściany, przerwał pracę.

Wieść, że brat Filippo skończył obraz, rozniosła się szybko po klasztorze i wszyscy mnisi przybiegli, by go zobaczyć. Rusztowanie było już zdjęte i braciszkowie stanęli przed malowidłem, wpatrując się w nie okrągłymi oczami i szeroko otwierając usta. Nigdy dotąd nie widzieli czegoś podobnego, więc na początku zapanowała cisza, przerywana przeciągłymi:

– Ooo…

Potem zaczęli się śmiać i rozmawiać, z ożywieniem pokazując na obraz palcami.

– Patrz! – wykrzyknął jeden z nich. – To brat Giovanni. Poznałbym jego uśmiech wśród tysiąca.

– To jest ten żebrak, który przychodzi tu codziennie prosić o zupę – zawołał drugi.

– A to jego pies – dodał trzeci.

– Spójrzcie na dziewczynę, która klęczy z przodu – powiedział brat Diamante ściszonym głosem. – Czyż nie jest piękna jak jakaś święta?

Nagle zapadła cisza. Bracia zawstydzili się swego hałaśliwego zachowania, gdy zobaczyli, że sam przeor patrzy na nich ze schodów.

– Co to jest? – zapytał, a w jego poważnym głosie brzmiało niezadowolenie, kiedy spoglądał na gromadę ożywionych mnichów. Potem zwrócił się do Filip-po. – Czy to te obrazy, które kazałem ci namalować? – spytał. – Czy takie malarstwo służy chwale Boga i naszego Kościoła? Czy te zwyczajne ludzkie postacie będą przypominać ludziom o świętych, nauczą ich wznosić myśli do nieba lub pomogą w modlitwie? Zetrzyj to zaraz i maluj obrazy dla nieba, nie dla ziemi.

Filippo spuścił głowę. Tłum podziwiających go mnichów rozpierzchł się, a on został sam, by zacząć pracę od nowa.

Trudno było mu skupić myśli na sprawach nieba i nie myśleć o ziemi. Tak bardzo kochał wesoły świat, a jego palce, te same dziesięć brązowych łobuziaków, które przysparzały mu tyle kłopotów w dzieciństwie, pragnęły rysować tylko te twarze, które widywał na co dzień. Śliczna buzia młodziutkiej dziewczyny klęczącej podczas modlitwy była tak prawdziwa i zachwycająca, że Madonna i anioły wydawali mu się zbyt poważni i dalecy.

Nadal nikt nie chciał obrazów, które nie przedstawiały aniołów i świętych, więc musiał ich malować najlepiej, jak potrafił. W końcu łatwo było domalowywać skrzydła i złote aureole ziemskim postaciom, aby wyglądały bardziej niebiańsko.

Jednak życie klasztorne stawało się dla Filippo z każdym dniem coraz bardziej męczące. Świat, który tak chętnie porzucił dla kawałka białego chleba w wieku ośmiu lat, teraz zdawał się być pełen rzeczy, jakie kochał najbardziej.

Im więcej o tym myślał, tym bardziej tęsknił za tym, by zobaczyć inne miejsca poza murami klasztoru i inne twarze niż mnichów i ludzi, którzy przychodzili do kościoła.

I tak pewnej ciemnej nocy, gdy wszyscy bracia spali, a dzwony wybiły właśnie północ, brat Filippo wymknął się ze swojej celi, otworzył klasztorne drzwi i wybiegł szybko na cichą ulicę.

Jak dobrze było poczuć się wolnym! Sama ulica wydała mu się starym przyjacielem, witającym go z otwartymi ramionami. Pobiegł do bramy miejskiej przy kościele San Frediano, zaczekał, aż otworzą ją o świcie i wymknął się niezauważony z miasta. Potem biegł dalej, aż Florencja i klasztor zostały daleko w tyle, a przed nim rozpościerał się cały świat.

Życie nie było trudne, bo ludzie dawali mu jedzenie i pieniądze, a dobroduszni wieśniacy zatrzymywali swoje wozy i proponowali, że podwiozą go drogami pokrytymi białym pyłem. I tak dotarł do Ankony, gdzie po raz pierwszy zobaczył morze.

Filippo patrzył i patrzył, zapominając o wszystkim i chłonąc piękno bezmiaru migoczącego błękitu, a w jego uszach dźwięczały słowa, które niemal zapomniał – słowa, które wpadały do jego nieuważnych uszu w jutrznie i nieszpory i nigdy wcześniej nie miały dla niego znaczenia: „A naprzeciw tronu jakby morze szklane, podobne do kryształu” (Ap 4, 6).

Stał przez parę minut bez ruchu, a potem niebiańska wizja rozwiała się, a on jak każdy inny chłopak zapomniał o pięknie i marzył tylko o tym, by popłynąć łodzią i nacieszyć się niezwykłym nowym doznaniem.

Uznał się za szczęściarza, kiedy dotarł na brzeg i zobaczył łódź, która właśnie od niego odbijała. Usłyszał, jak dwaj wypływający nią chłopcy zapraszają go, by wskoczył do środka.

Oddalali się coraz bardziej od brzegu, śmiejąc się i rozmawiając. Chłopcy z takim zapałem opowiadali młodemu nieznajomemu wspaniałe morskie historie, że nie zauważyli, jak daleko odpłynęli. Nagle spojrzeli przed siebie i umilkli z przerażenia.

Potężna mauryjska galera płynęła prosto na nich, rzędy wioseł błyskały w słońcu, a wielkie malowane żagle wznosiły się nad ich głowami. Próba ucieczki nie miała sensu. Silni wioślarze szybko ich dogonili i po chwili Filippo i jego towarzysze zostali wciągnięci na pokład statku.

Wszystko zdarzyło się tak szybko, że zdawało się snem. Ale łańcuchy wokół nadgarstków i kostek były bardzo prawdziwe, a ciemne, okrutne twarze Maurów patrzące na nich i uśmiechające się na widok ich nieszczęścia na pewno nie były snem.

Nadeszły długie dni niedoli, podczas których nowi niewolnicy trudzili się przy wiosłach w palącym słońcu, i noce chłodne i nużące. Filippo nieraz zatęsknił za cichym klasztorem, miłymi braćmi i długimi, spokojnymi dniami. Wiele razy pragnął usłyszeć dzwony wzywające go na modlitwę, które wcześniej tylko go irytowały.

Ale galera dobiła wreszcie do marokańskiego brzegu, gdzie uwolniono galerników od wioseł i zabrano na ląd. W całym swym nieszczęściu Filippo nadal przyglądał się z zaciekawieniem ludziom wokół niego i nigdy się nie nudził studiowaniem smagłych twarzy i oryginalnych strojów mauryjskich piratów.

Któregoś dnia, gdy znalazł się koło gładkiej białej ściany, wziął zwęglony patyk z pobliskiego ogniska i zaczął nim szkicować sylwetkę swego pana.

Jak cudownie było znów rysować szybkimi pociągnięciami i patrzeć na portret wyłaniający się spod palców! Był tak pochłonięty pracą, że nie zauważył tłumu gromadzącego się stopniowo za jego plecami, tylko rysował dalej, aż postać była gotowa.

Tak jak gromada mnichów stała w milczeniu przed jego pierwszym obrazem w krużgankach klasztoru Carmine, tak teraz Maurowie patrzyli z niemym podziwem na śmiałą czarną sylwetkę narysowaną na gładkiej białej ścianie.

Nikt dotąd nie widział czegoś podobnego w tym kraju, a człowiek ów zdawał się być czarodziejem. Maurowie poszeptali coś między sobą i jeden z nich poszedł szybko po kapitana.

Gdy kapitan przyszedł, był równie zdumiony jak jego ludzie. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc swojego sobowtóra narysowanego na ścianie, bardziej doń podobnego niż jego własny cień. Człowiek, który tego dokonał, musiał być naprawdę niezwykły. Polecił, by natychmiast zdjęto Filippo łańcuchy i traktowano go z należytym szacunkiem.

Czarodziej zasługiwał na lepszy los i już wkrótce wsadzono go na pokład statku i przewieziono bezpiecznie do Włoch. Wysadzono go na wybrzeżu Neapolu i Filippo został tam przez jakiś czas, malując obrazy dla króla. Sercem był jednak w ukochanym rodzinnym mieście i wkrótce powrócił do Florencji.

Może nie zasłużył na serdeczne powitanie, ale wszyscy się ucieszyli, że uciekinier naprawdę powrócił. Nawet przeor, choć kręcił głową, cieszył się, witając ponownie brata, którego malarstwo przyniosło już sławę i splendor klasztorowi.

Mimo całej biedy i kłopotów, jakie przeżył, Filip-po nadal kochał wesoły świat i jego przyjemności. Przez długi czas malował świętych i anioły z należną pilnością, po czym rzucał pędzle i ołówki, pozostawiał farby w nieładzie i jechał na urlop. Przerywał pracę i wszyscy musieli czekać, aż poczuje natchnienie, by do niej powrócić.

Wielki Cosimo de Medici, który zawsze był przyjacielem malarzy, pragnął nade wszystko, by brat Filippo namalował dla niego obraz. A co więcej, słysząc tyle opowieści o niesystematycznej pracy zakonnika, zamierzał dopilnować, by obraz został namalowany bez żadnych przerw.

– Brat Filippo nie będzie miał urlopu podczas pracy dla mnie – powiedział, omawiając sprawę z przeorem.

– To może być trudniejsze, niż myślisz – odrzekł przeor, który znał Filippo lepiej niż wielki Cosimo.

Ale Cosimo nie przewidywał żadnych trudności. Na poddaszu pałacu przygotował pracownię dla malarza, zapewniając w niej wszystko, czego artysta mógłby potrzebować. Nie brakowało tam żadnych wygód, a gdy Filippo się pojawił, był traktowany jak honorowy gość, z jednym wszakże wyjątkiem. Kiedy ciężkie drzwi jego pracowni zamykały się ze zgrzytliwym dźwiękiem, ktoś przekręcał w nich klucz od zewnątrz. Filippo stał się naprawdę więźniem w swojej pięknej celi.

Przez kilka dni było wspaniale. Filippo śmiał się, malując suknię Maryi Panny delikatnym błękitem i nadając Jej oczom poważne spojrzenie, jakie często widywał na twarzy pewnej ubogiej wieśniaczki klęczącej w modlitwie. Szybko jednak poczuł niepokój i znużenie pracą.

– Niech szlag traf tego wielmożnego pana i jego zwyczaje! – wykrzyknął. – Czy jemu się wydaje, że może trzymać skowronka w klatce i tresować go, by śpiewał na zawołanie? Mam dość świętych i aniołów. Muszę stąd wyjść, by zaczerpnąć świeżego powietrza.

Ale klucz w zamku był przekręcony, a drzwi ciężkie. Pozostawało okno, lecz znajdowało się wysoko nad ulicą, a szare ściany, zbudowane z wielkich kamiennych bloków, wyglądały bardziej na mury więzienia niż pałacu.

Była ciemna upalna noc, gdy Filippo wychylił się przez okno. Żaden powiew nie poruszał nieruchomym powietrzem i słychać było wyraźnie najcichszy dźwięk. Daleko w dole usłyszał odgłos kroków i uchwycił słowa wesołej piosenki, którą śpiewała grupa roztańczonych dziewcząt i młodzieńców.

– Kwiat róży, gdybym miał szczęście, cóż znaczy, kto wie – śpiewali.

To było zbyt kuszące. Natychmiast musi stąd wyjść. Filippo rozejrzał się po pokoju i jego wzrok zatrzymał się na łóżku. Podbiegł do niego z okrzykiem triumfu. Najpierw chwycił kołdrę i podarł na pasy, potem zrobił to samo z kocami i prześcieradłem.

– Kto widział lepszą linę? – zachichotał, mocno wiążąc końce.

Błyskawicznie przywiązał ją do żelaznej sztaby biegnącej w poprzek okna i trzymając mocno linę, zaczął się zsuwać w dół, huśtając na niej i kołysząc. Lina była mocna, a teraz mógł utrzymywać równowagę chwytając palcami stóp wielkie żelazne pierścienie umocowane w murze, aż wreszcie opadł bez tchu na ulicę.

Następnego dnia, gdy Cosimo przyszedł sprawdzić, jak postępuje praca, zobaczył rysunki i pędzle, ale ani śladu artysty. Podszedł do otwartego okna i widząc zwisającą z niego linę z prześcieradeł, odgadł od razu, którędy ptaszek wyfrunął.

Szukali zbiegłego malarza w mieście i wkrótce go znaleźli i przyprowadzili z powrotem. Filippo starał się sprawiać wrażenie skruszonego, ale w jego oczach była taka wesołość, że Cosimo musiał się roześmiać.

– W końcu – powiedział Filippo – mój talent nie jest zwierzęciem pociągowym, którym można kierować i zmuszać biciem do pracy. Jest raczej jak jeden z tych niebiańskich gości, których chętnie przyjmujemy, gdy raczą nas odwiedzić, ale nie możemy zmusić, by przybywali lub odchodzili na żądanie.

– Masz rację, przyjacielu – odpowiedział książę – a gdy pomyślę, że mogłeś wraz ze swoim talentem odfrunąć na zawsze, gdyby lina nie trzymała dość mocno, przysięgam, że nigdy więcej nie będę cię przetrzymywać wbrew twojej woli.

– Tym chętniej będę pracował – odpowiedział Filippo.

Pracując przy otwartych drzwiach i mogąc wychodzić, kiedy tylko zechce, Filippo nie myślał więcej o ucieczce, lecz wkładał w pracę całą duszę i serce. Piękna Madonna i anioł byli wkrótce gotowi, a prócz tego namalował przepiękny obraz przedstawiający siedmiu świętych ze świętym Janem siedzącym pośrodku.

Zamówienia na obrazy do różnych kościołów i klasztorów przychodziły do Fra Filippo Lippi z bliska i daleka. Wolałby malować sceny z życia ludzi, których widywał na co dzień, ale pomny nauki przeora nadal malował tylko świętych – Madonnę z czerwonym modlitewnikiem i trzepoczącą nad Jej głową gołębicą, anioła posłańca z błyszczącymi skrzydłami i pękiem lilii w ręku. Prawdę mówiąc, święci z obrazów mieli czasami twarze jego przyjaciół, ale chyba nikt tego nie zauważał. Ogólnie rzecz biorąc, wiódł szczęśliwe życie i zawsze był gotów malować dla tego, kto go o to poprosił. Wielu ludzi szczyciło się teraz, że znają sławnego młodego malarza, ale jego dawny kolega brat Diamante był wciąż jego najbliższym przyjacielem. Kiedy tylko mogli, pracowali razem, byli więc szczęśliwi, gdy pewnego dnia otrzymali zlecenie z Prato, by pojechali tam obaj malować ściany katedry świętego Szczepana.

– Do zobaczenia, stara Florencjo! – zawołał Filippo, gdy radośnie wyruszyli w drogę. Mówiąc to spojrzał za siebie na iglice wież i nagrzane słońcem dachy, białą marmurową fasadę kościoła San Miniato i ciemne cyprysy odcinające się wyraźnie od tła czystego, wiosennego nieba. – Jestem zmęczony twymi szacownymi obywatelami i całą tą pompą i splendorem. Coś mi mówi, że przeżyjemy wspaniałe chwile wśród dobrych ludzi w Prato.

Może to wiosna wprawiła Filippo w tak radosny nastrój tamtego poranka, gdy jechał zakurzoną białą drogą. Nadeszła szybko, jak zawsze we Włoszech, rozsiewając wszędzie kwiaty i darząc wszystkich swoimi względami. Fiołki wystawiły główki spod zwiędłych jesiennych liści i napełniły powietrze słodkim zapachem. Pod szarymi oliwkami wyrosły zielone pędy kukurydzy, a purpurowe zawilce falowały wszędzie wokoło niczym sztandar wiosny. Dobrze było żyć w taki dzień.

Gdy dwaj malarze przybyli do Prato, pracowali tam pilnie wraz ze swym ulubionym uczniem nazwiskiem Botticelli, pokrywając ścianę za ścianą freskami. Zdawało się, że nigdy nie skończą, bo w każdym kościele i klasztorze czekała na nich praca.

– Doprawdy – powiedział Filippo, wykańczając ostatnimi pociągnięciami pędzla portret brata Diamante, który posłużył mu jako model do obrazu przedstawiającego śmierć świętego Szczepana. – Na razie nie wezmę żadnej pracy. Najwyższy czas, byśmy zrobili sobie wspólne wakacje.

Ale nim skończył mówić, przyniesiono mu list od przeoryszy klasztoru świętej Małgorzaty, która prosiła go, by przyjechał i pomalował ołtarz w kaplicy sióstr.

– No cóż, jak trzeba, to trzeba – powiedział do brata Diamante, który stał obok, uśmiechając się.

– Zrobię, co mogę, by uszczęśliwić te świątobliwe niewiasty, ale potem nic więcej.

Stateczna przeorysza powitała go w drzwiach klasztoru i poprowadziła w milczeniu przez słoneczny, pełen kolorowych kwiatów ogród, po którym biegały jaszczurki. Minęli fontannę i weszli do mrocznej, chłodnej kaplicy. Zakonnica powiedziała mu niskim, miłym głosem, co ma namalować i wskazała miejsce nad głównym ołtarzem, w którym miał się znaleźć obraz.

– Pragniemy, byś namalował dla nas Najświętszą Pannę z Błogosławionym Dzieciątkiem w noc Narodzenia.

Malarz zdawał się słuchać, ale jego uwaga była rozproszona i cały czas myślał tylko o tym, by znaleźć się znowu w słonecznym ogrodzie, gdzie zobaczył ładną młodą twarz wyglądającą z zza różowych kwiatów migdałowca, a w jego uszach dźwięczała słodko melodia nieszporowego psalmu.

– Zacznę od jutra – powiedział, wyrwany z rozmyślań, gdy niski głos przeoryszy umilkł. – Namaluję Madonnę z Dzieciątkiem, tak jak tego chcecie.

Następnego dnia rozpoczął pracę. Za każdym razem, gdy przeorysza wchodziła do pomieszczenia, w którym pracował malarz, i patrzyła na obraz powstający pod jego ręką, nabierała coraz większej pewności, że dobrze zrobiła, prosząc go, by ozdobił ich ukochaną kaplicę.

Mówiono co prawda, że młodego artystę za bardzo zajmowały sprawy świata, inaczej niż błogosławionego Fra Angelico, niebiańskiego malarza z klasztoru świętego Marka, ale jego dzieło było naprawdę wspaniałe, a przystojna twarz sprawiała wrażenie dobrej, choć w oczach i kącikach ust czaił się zwykle figlarny uśmiech.

Nadszedł poranek, kiedy przeorysza zastała Filippo stojącego bezczynnie i wyraźnie z czegoś niezadowolonego. Wpatrywał się w niedokończony obraz i z początku nawet nie zauważył, że ktoś wszedł.

– Czy coś jest nie tak? – spytała cicho. Filippo odwrócił się i dopiero wtedy ją zobaczył.

– Rzeczywiście coś jest nie tak z moimi pięcioma palcami – powiedział ze swym przelotnym promiennym uśmiechem. – Ciągle próbuję namalować twarz Madonny i za każdym razem muszę zaczynać od nowa.

Nagle przyszedł mu do głowy szczęśliwy pomysł.

– Przechodząc przez ogród, widuję czasami twarz właśnie taką, jakiej potrzebuję. Jeśli pozwolicie tej dziewczynie siedzieć w miejscu, w którym mógłbym ją widzieć przez parę godzin dziennie, obiecuje, że skończę Madonnę tak, jak sobie życzycie.

Przeorysza stała przez parę minut, bo zakłopotana nie bardzo wiedziała, co powinna zrobić.

– To mała Lukrecja – rozważała w myślach. – Przysłał ją tu ojciec, szlachetny Buti z Florencji. Jest wciąż nowicjuszką, więc chyba nic się nie stanie, jeśli pozwolę, by pozowała do portretu Naszej Pani. – Powiedziała Filippo, że spełni jego życzenie.

W klasztorze było nudno i Lukrecja bardzo się ucieszyła, że może spędzać parę godzin dziennie, siedząc bezczynnie w fotelu, podczas gdy młody malarz rozmawia z nią i opowiada jej różne historie podczas malowania. Liczyła godziny do ponownego spotkania i z każdym dniem była coraz szczęśliwsza, a twarz Madonny na obrazie piękniała.

Z pewnością nie było na świecie nikogo tak dobrego i przystojnego jak ten cudowny artysta. Lukrecja nie mogła znieść myśli, jak monotonne będzie jej życie, kiedy on odjedzie. I pewnego dnia, gdy przeoryszę wezwano w jakiejś sprawie i zostali sami, Filippo powiedział Lukrecji, że ją kocha i nie potraf bez niej żyć. Choć z początku się przestraszyła, wkrótce ogarnęła ją radość i odpowiedziała mu, że jest gotowa jechać z nim, dokądkolwiek zechce. Ale co powiedzą na to dobre siostry? Czy pozwolą jej odejść? Nie, musi wymyślić coś lepszego.

Następnego dnia było w Prato wielkie święto i wszystkie zakonnice miały wziąć udział w procesji, by zobaczyć cudowny pas, który Madonna dała świętemu Tomaszowi. Lukrecja musiała trzymać się z boku procesji i czekać na dotknięcie ramienia, kiedy będzie przechodziła.

Świąteczny dzień wstał jasny i pogodny i całe Prato było od świtu bardzo ożywione. Procesja za procesją skręcały do kościoła, w którym miały być wystawione relikwie, a tłum gęstniał z każdą chwilą. Teraz przechodziły siostry od świętej Małgorzaty. Jakaś postać w tłumie przesunęła się bliżej. Lukrecja poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia i czyjaś silna ręka chwyta jej dłoń. Tłum zafalował i dwie postacie wtopiły się w niego. Nikt nie zauważył zniknięcia młodej nowicjuszki i nim siostry zaczęły jej szukać, Lukrecja była już w drodze do Florencji. Siedziała na koniu, który prowadził jej ukochany, a brat Diamante jechał obok.

Rozpętało się piekło. Ojciec Lukrecji szalał z gniewu, dobre siostry były przerażone, a każdy kiwał głową na wieść o ostatniej przygodzie florenckiego malarza.

Na szczęście dla Filippo, Cosimo nadal pozostał jego przyjacielem i pomógł mu w kłopotach. To on uprosił papieża, by pozwolił bratu Filippo poślubić Lukrecję (mnichom, rzecz jasna, nie wolno było się żenić). Papież przychylił się do prośby i wszystko skończyło się dobrze.

Teraz Lukrecja była naprawdę szczęśliwa, a kiedy wiosna powróciła do Florencji, wraz z fiołkami i liliami pojawił się maleńki Filippo.

– Jak zdołasz nas odróżnić, jeśli nazwiesz go Filip-po? – zapytał dumny ojciec.

– A, on jest taki malutki, ten nasz skarb – odrzekła wesoło Lukrecja. – Nazwiemy go Filippino i nikt się nie pomyli.

Filippo nie musiał już szukać przygód w świecie. Malował swoje obrazy i wiódł szczęśliwe życie rodzinne. Jego Madonny były coraz piękniejsze, blaskiem urody, jaki promieniował ze ślicznej twarzy Lukrecji, a Dzieciątko Jezus zawsze miało uśmiech i złote loczki małego Filippino.

Z czasem, ku ich radości, pojawiła się córeczka i wtedy naprawdę nie brakowało im niczego do szczęścia.

– Jak nazwiemy maleńką? – zapytał Filippo.

– Pewnie zechcesz nazwać ją Lukrecją – odparła jej matka.

– Dla mnie istnieje tylko jedna Lukrecja – odpowiedział. – Nikt prócz ciebie nie może nosić tego imienia.

Kiedy tak rozmawiali, usłyszeli pukanie do drzwi, i ulubiony uczeń Filippa, Sandro, wszedł do środka. Mały Filippino wydał okrzyk radości, a młody człowiek wziął chłopczyka w ramiona z uśmiechem kogoś, kto bardzo kocha dzieci.

– Chodź, Sandro, zobacz nasz nowy kwiatuszek – powiedział Filippo. – Czyż nie jest piękna jak róże, które tak lubisz malować?

Gdy gość przyglądał się z zaciekawieniem małej buzi, Filippo klepnął go w ramię.

– Mam! – zawołał.– Nazwiemy ją po tobie, Alessandra. Kiedyś będzie dumna, że nosi twoje imię.

Filippo wiedział już, że jego uczeń wkrótce objawi światu nowe cuda sztuki malarskiej.

Szczęśliwe życie Lukrecji zasnuwało się chmurami tylko wtedy, gdy Filippo ją zostawiał i wyjeżdżał, by malować obrazy w innych miastach. Zawsze była smutna, gdy kończył pracę we Florencji, bo nigdy nie wiedziała, skąd przyjdzie następne zamówienie.

– Cóż – powiedział Filippo, wracając któregoś dnia do domu i biorąc na ręce małego Filippino – skończyłem wreszcie obraz dla sióstr od świętego Ambrożego. Tym razem mają chyba wystarczająco dużo świętych i aniołów – całe rzędy słodkich twarzy i białych lilii. A najsłodszą, twoją twarz, ma święta Łucja, klęcząca z przodu i ujmująca ręką podbródek młodego cherubina.

– Naprawdę tak szybko skończyłeś? – spytała Lukrecja z odcieniem smutku w głosie.

– Tak, i jutro jadę do Spoleto, by zacząć pracę w kaplicy Naszej Pani. Ale nie patrz tak smutno, kochanie. Wrócę, nim upłyną trzy miesiące, nim skończy się winobranie.

Ale rozstanie było smutne, choć miało trwać tylko trzy miesiące. Nawet mały synek, który rysował dla matki śliczne ptaszki i zwierzęta i mówił jej, że gdy dorośnie, zostanie wielkim malarzem jak tata, nie zdołał wywołać uśmiechu na jej twarzy.

Następnego dnia Filippo wyruszył w drogę, a wraz z nim jego dobry przyjaciel brat Diamante.

– Żegnaj, Filippo. Opiekuj się nim dobrze, Diamante – zawołała Lukrecja, która stała, patrząc, jak ich sylwetki znikają na końcu długiej białej drogi, po czym weszła do domu, by cierpliwie czekać na ich powrót.

Letnie dni mijały powoli. Brzoskwinie zarumieniły się od pocałunków słońca, figi dojrzewały pod zielonymi liśćmi, a wielkie przezroczyste kiście winogron koloru purpury i złota zwisały z winorośli kołyszących się między topolami. Nadeszły radosne dni winobrania i z dojrzałych winogron wyciskano już sok.

– Teraz powróci – rzekła Lukrecja. – Powiedział przecież: „Wrócę, nim skończy się winobranie”.

Dni upływały wolno i Lukrecja co wieczór stawała w loggii, spoglądając w stronę wzgórz. Potem pokazywała małemu Filippino długą białą drogę.

– Twój tata już niedługo przyjedzie tą drogą – mówiła, a w jej głosie dźwięczała radość.

Któregoś wieczoru, gdy wypatrywała go jak zwykle, serce zabiło jej mocniej. Czy ten jeździec jadący tak powoli to na pewno brat Diamante? Ale gdzie jest Filippo i czemu jego przyjaciel jedzie tak wolno?

Kiedy zbliżył się i wszedł do domu, spojrzała na niego i cała radość zgasła w jej oczach.

– Nic nie mów! – krzyknęła. – Wiem, że Filippo nie żyje.

To niestety była prawda. Wierny przyjaciel osobiście przywiózł tę nowinę. Nikt nie umiał powiedzieć, na co Filippo umarł. Kilka godzin bólu i było po wszystkim. Ktoś wspomniał o truciźnie. Ale jak to sprawdzić?

Ledwie zdążył przekazać słowa pożegnania dla Lukrecji i prosić przyjaciela, by zaopiekował się małym Filippino. Gdy Lukrecja go słuchała, radość znikła z jej serca. Może nadejdzie kolejna wiosna, letnie słońce przyniesie innym szczęście, ale dla niej zawsze będzie trwała chłodna, ponura zima. Jej serce nigdy już się nie ogrzeje w promieniach uśmiechu Filippo – uśmiechu, który sprawiał, że kochali go wszyscy mimo jego wad, odkąd jako mały, obdarty chłopiec biegał po ulicach starej Florencji.

Amy Steedman

(1) Polenta – ludowa potrawa włoska z drobnej mąki kukurydzianej, zapiekana z dodatkiem sera.

(2) Serża – rodzaj tkaniny wełnianej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.