Rozdział czwarty. Edward, Elżbieta, Faraildis

Edward

Pewnego razu, kiedy Anglia była jeszcze bardzo młodym państwem, żył sobie król imieniem Ethelred o przydomku Niegotowy. Przezwisko to nie stanowiło powodu do dumy, ale Ethelred w pełni na nie zasłużył. Nigdy nie był przygotowany na żadne nagłe sytuacje, co wydawało się powinnością każdego władcy, a pojawiło się właśnie prawdziwe zagrożenie, gdyż Duńczycy z północy zaatakowali i podbili Anglię.

Ethelred zdenerwował się jak zwykle, ale w końcu na tyle oprzytomniał, że zdołał wysłać swoich dwóch synów do Francji, aby zapewnić im bezpieczeństwo. Spędzili wiele lat na obcej ziemi, wyczekując odpowiedniej pory na powrót do domu. Tymczasem Ethelred zmarł, ich matka wyszła za duńskiego króla Kanuta i opuściła Anglię. Kiedy Duńczycy pomarli lub zostali zabici, Anglia znowu stała się Anglią i jeden z królewskich synów, Edward, odzyskał władzę w kraju.

Trudno byłoby o lepszego władcę. W przeciwieństwie do Ethelreda, Edward był gotów pomóc swojemu krajowi. Kiedy powrócił do ojczyzny, panowała w niej bieda, ludzie czuli się przygnębieni i brakowało pieniędzy. Wojny bardzo spustoszyły Anglię. Edward, troszcząc się o poddanych, powoli poprawiał warunki ich życia. Ludzie mieli ładne, ciepłe domy i dostatecznie dużo żywności; obudziła się w ich sercach nadzieja.

Edward pragnął traktować swoich poddanych po ojcowsku i pokazać im, jak dobry może być król chrześcijanin. Nawet z wyglądu przypominał ojca rodziny – miał włosy białe jak śnieg i zaróżowione policzki. Odwiedzał swoich poddanych, łowił z nimi ryby i polował.

Podobno miał moc uzdrawiania za pomocą rąk i leczył chorych dotykiem. Pewnego dnia kaleka o imieniu Michał wyjawił mu, że święty Piotr obiecał go wyleczyć, jeśli król Anglii zaniesie inwalidę na plecach do kościoła.

– Nie ma problemu – rzekł na to Edward. – Wskakuj na plecy i złap mnie za szyję.

I Michał tak zrobił.

Kiedy dotarli do ołtarza, kaleka zszedł na ziemię i powoli, bardzo ostrożnie zrobił krok. Potem następny i jeszcze jeden i w końcu zaczął skakać wzdłuż nawy. Król i Michał, który nie był już kaleką, objęli się serdecznie i uradowany Edward w duchu dziękował Bogu.

Wierzył, że wszyscy są równi w oczach Stwórcy i każdego człowieka, którego spotkał, traktował jak Chrystusa. Kiedy przyszła pora ożenku, Edward poszedł na wrzosowiska i poprosił pasterza o rękę jego córki, pytając ją najpierw o zgodę. Przystała na to chętnie, ponieważ wiedziała, że będzie ją kochał i traktował tak, jakby pochodziła z królewskiej rodziny.

Pewnego razu, kiedy Edward otwierał nowy kościół (bardzo lubił budować świątynie), podszedł do niego żebrak i poprosił o pieniądze na buty, by mógł odziać swoje zmarznięte stopy. Edward nie miał przy sobie pieniędzy i dał mu swój złoty pierścień. Staruszek podziękował i powiedział, że nigdy nie zapomni jego dobroci.

Wiele lat później kilku pielgrzymów z Anglii spotkało w Jerozolimie tego samego żebraka, który wyznał, że jest Janem Ewangelistą. Pokazał im pierścień Edwarda i poprosił, by zabrali go z powrotem do króla z wiadomością, że za sześć miesięcy władca trafi do nieba. Pielgrzymi pospieszyli do domu i oddali pierścień królowi, który rozpoznał swoją własność. Chciał pozostawić swoje królestwo na ziemi w dobrym stanie, zanim je opuści.

Doprowadził do końca budowę Opactwa Westminsterskiego, przy którym prace trwały od piętnastu lat. I uczynił to w samą porę, był bowiem pierwszą osobą, którą tam pochowano. Pozostawił poddanych w szczęściu i pobożności. Przez wiele lat ludzie z radością wspominali czasy dobrego króla Edwarda.

Elżbieta Portugalska

Pewnego razu, w czasach rycerzy, smoków i pięknych księżniczek o dobrym sercu, żyła sobie taka właśnie księżniczka o imieniu Elżbieta, której ojciec był królem Aragonii w Hiszpanii. Bystra i zaradna, miała szczególny dar polegający na wyjątkowej nieugiętości. Była więc uparta, ale w dobrym sensie tego słowa. Znalazłam w słowniku, że „upór” oznacza „zdecydowane trwanie przy własnych postanowieniach” i to dokładnie opisuje Elżbietę, która potrafiła być bardzo stanowcza.

Zanim skończyła dziesięć lat, potrafiła grać na kastanietach i tańczyć fandango, odczytywać czas, recytować alfabet od początku do końca i odwrotnie, a także podskakiwać na skakance sto dwadzieścia sześć razy bez przerwy. Powiadała, że nie ma czegoś takiego, czego z Bożą pomocą nie potrafiłaby zrobić.

Zdolność stawiania na swoim była ważna, ale jeszcze istotniejsza okazała się jej umiejętność łagodzenia sporów. Już same narodziny Elżbiety sprawiły, że jej ojciec i dziadek pogodzili się ze sobą po wielu latach sporów. W pokoju dziecinnym uczyła maluchy dzielić się zabawkami, a kiedy rozdawała ciasteczka, pilnowała, aby wszystkie miały tyle samo rodzynek.

W wieku, kiedy większość dziewczynek bierze lekcje tańca lub spotyka się z przyjaciółkami, Elżbieta wyszła za mąż za Dionizego, króla Portugalii. Miała dwanaście lat, a on osiemnaście, i żadne z nich nie miało ochoty na ślub.

Elżbieta w ogóle nie chciała wychodzić za mąż. Już wcześniej postanowiła dzielić swe życie tylko z Bogiem. Dionizy, który był człowiekiem porywczym, nie darzył uczuciem dziewczyny, wybranej mu przez rodziców na żonę. W tamtych czasach jednak to rodzice decydowali o tym, kogo mają poślubić ich dzieci.

– Nie szkodzi, że go nie kochasz – mawiała surowo matka dziewczyny. – A skąd właściwie to wiesz? Przecież nawet go nie znasz!

– To nieważne, jeśli się okaże, że ona powłóczy nogami, ma duże uszy i czerwony nos. – Ojciec chłopca podkręcał wąsa, ściągając brwi. – Zatroszczy się o to, żeby twoja spiżarnia była pełna dobrego wina. Zadba o pościel i będzie wydawać polecenia kucharzowi. I zawsze może zakryć uszy włosami. Będziecie bardzo szczęśliwi!

Dionizy i Elżbieta, dzięki łasce Boga, rzeczywiście bywali czasem zadowoleni. Zwłaszcza wtedy, gdy przebywali z dala od siebie, dbając z osobna o to, by Portugalia rozwijała się. Dionizy uważał, że jeśli wszyscy będą uprawiać ziemię i nauczą się rolnictwa, staną się silnym narodem i zawsze będą mieli wystarczająco dużo jedzenia i powodów do radości.

Wychodził na pole z wieśniakami, sadził fasolę, grabił siano i stał się silny i ogorzały jak jego poddani. W tym samym czasie Elżbieta zakładała szkoły, aby młode dziewczęta uczyły się ubijać masło, wędzić boczek i marynować buraki oraz wykonywać inne prace, które powinna znać każda dobra żona rolnika.

Ludzie kochali swojego króla, a on cieszył się z tego, że jest ich bohaterem – Dionizym Pracowitym, jak go nazywali. W pałacu zachowywał się jednak zupełnie inaczej – samolubny i chciwy, zawsze brał z talerza ostatnie ciastko, nie pytając, czy ktoś inny ma na nie ochotę. Był człowiekiem, który potrafi łby w ostatniej chwili zabrać krzesło siadającemu i uważał to za zabawne.

Najgorsze ze wszystkiego było jednak jego wyjątkowo porywcze usposobienie. Kiedy ktoś go zdenerwował, mówiąc „nie”, kiedy on chciał usłyszeć „tak”, lub nie śmiejąc się z jego dowcipów, Dionizy stawał się wściekły jak byk, którego ugryzła osa. Rzucał podnóżkami i dzbankami do herbaty lub czymkolwiek, co miał pod ręką, i służący w zamku szybko nauczyli się uciekać, by uniknąć ciosów.

Elżbieta, która już w dzieciństwie oddała się pod Bożą opiekę, nie chowała się przed Dionizym. Brała głęboki oddech i mówiła:

– Czy tak powinien zachowywać się król? Chciałbyś, żeby zobaczyli cię teraz twoi poddani?

I Dionizy się uspokajał, chodził po komnacie, podnosząc krzesła oraz inne przedmioty, i odstawiał je na miejsce.

Kiedy pojawiły się dzieci, sytuacja w zamku wcale się nie poprawiła. Córka Konstancja, podobna do matki, nie sprawiała problemów, ale syn Alfons miał usposobienie zupełnie takie jak ojciec. Życie w pałacu nie wyglądało wesoło. Za każdym razem, kiedy rodzina urządzała piknik, grała w karty lub też próbowała robić razem cokolwiek innego, Dionizy i Alfons zawsze znajdowali powód, aby się pokłócić. Tak więc nogi pieczonych kurczaków, karty i hiszpańskie oliwki fruwały w powietrzu, podczas gdy inni domownicy uciekali, by się schronić.

Chodząc codziennie na Mszę świętą, Elżbieta prosiła Boga, aby dał jej siłę wytrzymać kolejny dzień, cokolwiek by się zdarzyło. Bez względu na to, co się działo, zawsze była uśmiechnięta.

– Pamiętaj – mówiła Konstancji – pogodna mina świadczy o łagodnym sercu, a jeśli ufasz Bogu, twoje serce zawsze będzie pełne spokoju.

Kiedy Alfons miał dwadzieścia dziewięć lat, jego stosunki z ojcem tak się pogorszyły, że wypowiedzieli sobie nawzajem wojnę. Każdy z nich miał własne wojsko, flagi i pola bitewne. Królowa, która kochała ich obu, ponieważ Bóg jej ich zesłał, aby żyli razem, nie mogła znieść myśli, że staną przeciwko sobie pośród żołnierzy uzbrojonych we włócznie, strzały oraz kamienie i wznoszących pod niebo nienawistne okrzyki. Postanowiła działać. Pora, żeby w końcu dorośli i skończyli z tymi głupstwami, pomyślała. To nie tylko niemądre, ale i niebezpieczne!

Znalazła w stajni muła (wszystkie konie zabrano na bitwę) i wyruszyła na pole walki.

– Przepraszam – rzekła grzecznie do grupy żołnierzy, którzy zagrodzili jej drogę, i wjechała na sam środek pola tuż przed tym, jak Dionizy i Alfons mieli się zetrzeć.

Wszyscy zamarli, kiedy ją zobaczyli. Wojownicy zastygli w oczekiwaniu. Elżbieta zsiadła z muła i bez słowa spoglądała to na męża, to na syna. Pierwszą myślą zarówno Dionizego, jak i Alfonsa było ją chronić, obaj więc szybko do niej podeszli. Objęła ich ramionami i spokojnie poprosiła, żeby przez wzgląd na Boga i na nią zawarli ze sobą pokój i wrócili do domu. Po co tracić energię, próbując pozabijać siebie i tych dobrych żołnierzy, skoro lepiej wykorzystać siły dla dobra Portugalii?

Zaczęli płakać. Nigdy dotąd, podczas tylu lat sporów, nie pomyśleli o Elżbiecie, która ze spokojem znosiła ich kłótnie i cierpiała. Alfons ukląkł, poprosił ojca o przebaczenie i pocałował go w rękę. Dionizy pobłogosławił syna i przebaczył mu, po czym razem ruszyli do domu z Elżbietą na mule na czele. Od tej pory nazwano ją Elżbietą Rozjemczynią i poddani pokochali ją tak bardzo jak Dionizego.

Po tym wydarzeniu Dionizy stał się lepszym mężem, ale nie doskonałym. Wciąż nie znosił, kiedy Elżbieta rozdawała ubogim królewskie jedzenie i pieniądze, a co gorsza, wychodziła do ludzi i zanosiła im różne smakołyki, takie jak galaretka miętowa lub poziomki.

– To nie przystoi królowej – mawiał Dionizy. A kiedy przypomniała mu, że sam pracował na polu z wieśniakami, odpowiadał: – To było co innego.

Elżbieta jednak nie mogła znieść widoku głodujących, zwłaszcza gdy marzli podczas chłodnych zimowych miesięcy. Uważała, że małe dzieci muszą mieć pełne żołądki, a ich rodziny drewno na opał. Codziennie, kiedy jej mąż grał w szachy, szła do tylnych drzwi zamku i wynosiła tyle bochenków świeżego, żytniego chleba, ile tylko mogła unieść pod długą purpurową peleryną. Ludzie czekali tam na nią (wieść o tym rozeszła się już wokoło) i wyciągali ręce po ciepły, chrupiący chleb. Rozdawała go szybko, błogosławiąc ich i mówiąc, by odeszli z Bogiem i nie tracili w życiu ani minuty.

Pewnego popołudnia Dionizy wstał, by się rozprostować, i wyjrzał przez okno. Zobaczył Elżbietę rozdającą ludziom chleb. Rozzłościł się i wybiegł na dwór, aby przyłapać ją na gorącym uczynku.

– No ładnie! – wrzasnął. – Co ty wyprawiasz, Elżbieto? Jak śmiesz okazywać mi nieposłuszeństwo?

Spuściła wzrok, czekając na karę. Pociągnął ją za szatę.

– Pokazuj natychmiast, co tam masz!

Rozchyliła pelerynę i zamiast pachnących bochenków chleba na ziemię pokrytą śniegiem posypał się pęk czerwonych i szkarłatnych róż w pełnym rozkwicie. Elżbieta była tak samo zaskoczona, jak Dionizy, ale nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem, że Bóg po raz kolejny wybawił ją z kłopotów.

Od tej pory miała prawo karmić i odziewać ubogich, kiedy tylko chciała. Dionizy stał się lepszym człowiekiem i zaczął doceniać świętość żony. I do czasu swojej śmierci, która nastąpiła kilka lat później, prawie nigdy już się nie złościł.

Kiedy Elżbieta owdowiała, pomyślała, że lepiej przysłuży się Bogu, gdy wstąpi do Trzeciego Zakonu Świętego Franciszka, co oznaczało, iż będzie mogła żyć jak mniszka, nie mieszkając w klasztorze. Kazała wybudować małą chatkę na słonecznym zboczu, gdzie miała ogród, ule i kilka kur na własne potrzeby. Wreszcie zyskała spokój, którego tak długo szukała. Myślała sobie: Nie muszę już znosić niczyich wybuchów złości. Będę wstawać rano razem ze słońcem, otwierać okno i śpiewać Bogu pieśni pochwalne razem z sikorkami i drozdami. A potem zaparzę herbatę, usiądę w bujanym fotelu z kotką Izabelą na kolanach i zastanowię się, co dobrego mogę uczynić tego dnia.

Cokolwiek robiła, nigdy nie zapominała o dobrych manierach.

– Dobre maniery – mawiała Konstancji – to coś więcej niż wiedza o tym, jakim widelcem jada się ostrygi. Tak naprawdę to dotrzymywanie drugiego przykazania. Kiedy myślimy o innych i stawiamy ich dobro na pierwszym miejscu, to są właściwe maniery, tak samo jak miłość do bliźnich.

W ostatnim dniu swojego życia na ziemi ujrzała wspaniałą damę w połyskującej białej sukni, która weszła do pokoju i stanęła przy jej łóżku. Tak nie może być, pomyślała Elżbieta, i poprosiła, by natychmiast przyniesiono krzesło dla gościa. Jej przyjaciele wyrazili zdziwienie:

– Ależ, wasza wysokość, nikogo tu nie ma.

Elżbieta i dama, która ją odwiedziła, były już jednak w drodze do nieba i krzesło okazało się zbyteczne. Choć miło ze strony królowej, że o nim pomyślała!

Faraildis

Dawno, dawno temu w pewnej wiosce na terenie dzisiejszej Belgii żyła sobie święta o imieniu Faraildis. Teraz to imię może się wydać prawdziwym łamańcem językowym, ale gdy wymawiamy te cztery sylaby powoli i spokojnie, brzmią całkiem wdzięcznie i ładnie. I tak właśnie powinno być, ponieważ Faraildis była pełną wdzięku, urodziwą kobietą.

Była także bardzo świętą osobą, która czyniła tyle cudów, że uczeni przestali w końcu je spisywać. Ludzie tak bardzo przywykli do tego, że Faraildis potrafiła przemienić bochenek chleba w kamień (jak to uczyniła dla samolubnej kobiety, która nie chciała się z nikim dzielić) lub sprawić, że w polu wytrysnęła fontanna wody (aby spragnieni mieszkańcy wsi pracujący przy sianokosach mogli się napić), że przestali się tym wszystkim emocjonować.

Jednakże jeden z cudów utkwił im na zawsze w pamięci i opowiadali o nim bez końca, zawsze z wielkim zachwytem, a była to historia o gęsi przywróconej do życia.

Faraildis czuła więź ze wszystkimi zwierzętami i ptakami. Kochała je wszystkie, od łąkowych skowronków po koszatki, ale najbardziej darzyła uczuciem dzikie gęsi. Machała im ręką na powitanie, kiedy przylatywały na wiosnę w typowym dla siebie szyku w kształcie litery V, i żegnała, gdy odlatywały jesienią, a one odpowiadały jej gęgając.

Pewnego dnia późnym latem, kiedy na polach złociły się kłosy kukurydzy, przyleciały dzikie gęsi i zjadły wszystkie ziarna. Wyjedzone doszczętnie kolby nadawały się już tylko na opał. Faraildis bardzo się zmartwiła, ponieważ chciała podarować kukurydzę ubogim sąsiadom.

Wysłała więc swojego ogrodnika, aby schwytał gęsi i za karę zamknął je na jeden dzień w kojcu. Zganiła je za zły uczynek i powiedziała, że od teraz będą mogły jeść tylko dzikie ziarna i nasiona, które sama będzie im dawać. Ptaki pokiwały głowami, wetknęły je pod skrzydła i obiecały uczynić wszystko, o co Faraildis prosi.

Kazała ogrodnikowi wypuścić gęsi następnego ranka i tak też uczynił – uwolnił wszystkie oprócz jednej, najtłustszej i najładniejszej, która była przywódcą stada. Wybrał ją już w chwili, gdy wsadzał ptaki do kojca. Komu będzie jej brakowało? – pomyślał. Przecież to tylko gęś. Kto zauważy jej brak? A jaka pyszna będzie kolacja! Pieczona gęś z odrobiną gotowanych ziemniaków i czerwoną kapustą – westchnął i aż ślinka pociekła mu z ust, gdy rozpalał ogień w piecu i nakrywał do stołu. Nie mógł się już doczekać!

Następnego ranka pozostałe gęsi zaniepokojone zebrały się pod oknem Faraildis, głośno gęgając. A ponieważ miała ona dar rozumienia mowy ptaków i innych zwierząt, od razu wiedziała, co się stało. Poczuła wielki ciężar w sercu, ponieważ bardzo kochała tę gęś, i kazała zawołać ogrodnika. Nie czuł się dobrze. Kolacja, którą zjadł poprzedniego wieczora, nadal zalegała mu w żołądku. Miał mdłości i kręciło mu się w głowie. Wystarczyło jedno spojrzenie jego pani, a już wiedział, że nie zdoła ukryć przed nią swojej winy. Wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę do nosa, by otrzeć spocone czoło, i w powietrze wzleciało szare pióro. Ogrodnik wcale nie czuł się dobrze.

– Daj mi kości i pióra mojej przyjaciółki szarej gęsi – rzekła Faraildis srogo.

Ogrodnik sapiąc i dysząc wrócił do domu, zebrał wszystkie resztki kości, jakie ogryzł, oraz pióra, które odłożył, by zrobić z nich poduszkę, i zaniósł to wszystko swojej pani.

Czule dotknęła szczątków gęsi i uroniła na nie łzy.

– Powstań, moja droga przyjaciółko, i bądź z powrotem taka, jaką stworzył cię Pan Bóg, żebym znowu mogła gładzić twoje piękne pióra.

I na oczach przerażonego ogrodnika kości poruszyły się i z powrotem połączyły ze sobą, mięśnie, skrzydła i pióra wróciły na miejsce i stanęła przed nimi dorodna, wspaniała gęś. Potarła dziobem stopę Faraildis i zagęgała w podzięce. A potem odleciała do swoich braci i sióstr, by poprowadzić ich na zimę do ciepłych krajów.

Dlatego właśnie świętą Faraildis przedstawia się zwykle na obrazach lub posągach z pulchną szarą gęsią w ramionach. I dlatego potomkowie tamtej gęsi gęgają z wdzięcznością i pochylają głowy, przelatując każdej wiosny nad kaplicą Faraildis w Gandawie.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.