Rozdział czternasty. Vittore Carpaccio

Giovanni Bellini, jak większość wybitnych malarzy, miał uczniów, którzy pracowali pod jego nadzorem – pomagali swemu nauczycielowi i uczyli się, obserwując jego pracę. Pośród nich był Vittore Carpaccio – zdolny, inteligentny chłopak o bystrych oczach, które dostrzegały wszystko. Nikt nie uczył się tak szybko jak on ani nie kopiował tak wiernie prac mistrza, a kiedy z czasem sam został sławnym malarzem, w jego obrazach do końca widać było wpływ nauczyciela.

Vittore Carpaccio musiał być ciekawym chłopcem, bo choć niewiele wiemy o jego życiu, jego obrazy dużo nam o nim mówią.

W dawnych czasach, kiedy Wenecja była u szczytu świetności, urządzano w mieście wspaniałe uroczystości, a wystawne widowiska były powszechnie podziwianym cudem. W takie świąteczne dni Carpaccio wymykał się ukradkiem o świcie z pracowni, zanim inni się zbudzili. Pracę zostawiał, bo jak mógł malować w zamkniętym pomieszczeniu w taki dzień? Atmosferę święta czuło się w powietrzu. Wszędzie słychać było śpiewy, śmiech i wesołe głosy, a miasto wyglądało jak wielki plac zabaw, na którym chciały świętować wszystkie duże i małe dzieci.

Małe nadbrzeżne uliczki pocięte kanałami zdawały się prawdziwym labiryntem dla tych, którzy nie znali miasta, ale Carpaccio szybko odnajdywał drogę od mostu do mostu i znanymi sobie skrótami docierał do głównej wodnej arterii Wenecji, Canal Grande. Łatwo było tu znaleźć miejsce, z którego mógł oglądać barwne widowisko, mając równie dobry widok jak zamożni mieszkańcy, którzy właśnie wychodzili na balkony swych marmurowych pałaców.

Most Rialto, spinający białym łukiem oba brzegi kanału, był ulubionym punktem widokowym Carpaccia, z którego mógł oglądać targowiska i długi rząd marmurowych pałaców po obu stronach. Z każdego okna wywieszano dekoracyjne gobeliny, tureckie dywany, jedwabne draperie i pastelowe tkaniny zdobione wschodnim haftem. Rynek był wypełniony tłumem świętujących, ogrodem żywych barw, a z balkonów spoglądały damy ubrane w kosztowne stroje, same będąc uosobieniem piękna, z cudownymi złotymi włosami i błyszczącymi klejnotami. Czerwono-zielone papugi, przymocowane do marmurowych balustrad złotymi łańcuszkami, krzyczały i machały skrzydłami, zachwycając oczy Carpaccia swoją barwną urodą.

Potem głównym wodnym szlakiem płynęła parada łodzi, a feeria ich barw zapierała chłopcu dech z wrażenia. Malowane galery, ubrani w oryginalne dwukolorowe stroje wioślarze, z których każdy miał na falujących włosach czapkę ozdobioną barwnymi piórami, szacowni obywatele i książęta w czerwonych szatach, jedwabne zasłony we wszystkich możliwych odcieniach, ciągnące złote frędzle w chłodnej zielonej wodzie, gdy łodzie przepływały jedna za drugą – wszystko to tworzyło w oczach chłopca niezapomniany obraz.

A kiedy święto się kończyło, Carpaccio wracał do pracowni mistrza, i mając wciąż przed oczami barwne sceny, starał się dzień po dniu odmalować każdy szczegół tego, co widział.

Jest jeszcze jedna rzecz, której możemy się dowiedzieć o Carpaccio z jego obrazów – z pewnością uwielbiał słuchać dawnych opowieści i legend o świętych i gromadził je w pamięci, tak samo jak wspomnienia barwnych parad i czerwono-zielonych papug bijących skrzydłami.

Tak więc gdy dorósł i jego sława zaczęła sięgać coraz dalej, pierwszym wielkim dziełem, jakie namalował, był cykl obrazów przedstawiających żywot świętej Urszuli, przedstawiony tak starannie i szczegółowo, że mógł to zrobić tylko ktoś, kto bardzo lubił tę opowieść.

Ale chociaż Carpaccio przedstawiał w obrazach dawne historie, widział je zawsze przez złocistą mgłę Wenecji. Jego święta Urszula jest wytworną wenecką damą, a sypialnia, w której śni swój cudowny sen, to po prostu komnata jednego z marmurowych pałaców, z doniczkami goździków na parapecie i weneckimi pantofelkami na obcasie stojącymi przy łóżku. Carpaccio, kiedy tylko mógł, malował sceny, na które napatrzył się od dzieciństwa – malowane galery, których żagle odbijały się w wodzie, kolorowe papugi, pieski i małpki szczerzące zęby w uśmiechu.

W starym weneckim kościele znajduje się obraz, o którym mówią, że namalował go Carpaccio, gdy był ośmioletnim chłopcem. Są tam sceny zaczerpnięte z opowieści biblijnych i inne, bardzo zabawne. Widać już z nich, jakie zdolne ręce i bystrą głowę miał chłopiec, i że Wenecja stanowiła tło dla każdej historii. Jest tam scena spotkania królowej Saby i króla Salomona, ale zamiast Jeruzalem w całej jego chwale widzimy mały drewniany most z królem po jednej stronie, a królową po drugiej. Idą do siebie, jakby byli w Wenecji i przechodzili przez jeden z jej małych kanałów.

W tamtych czasach w Wenecji bywało wielu cudzoziemskich żeglarzy. Przypływali z dalekich krajów na statkach handlowych. Wielu z nich było biednych i nie potrafiło zarobić nawet na jedzenie, a gdy zachorowali, nikt się nimi nie opiekował. Dlatego grupa bogatych cudzoziemców założyła bractwo, gdzie biedni żeglarze mogli otrzymać pomoc w potrzebie. Na swego patrona bractwo wybrało świętego Jerzego, a gdy zbudowali małą kaplicę, poprosili Carpaccio, by pokrył jej ściany obrazami przedstawiającymi życie świętego Jerzego i innych świętych.

Propozycja ta bardzo odpowiadała malarzowi. Zabrał się do pracy z przyjemnością, bo nie wygasło w nim dziecięce zamiłowanie do opowieści i chciał stworzyć obrazy barwne i piękne. Widzimy na nich świętego pędzącego na bojowym rumaku, z rozwianymi włosami, ubranego w piękną zbroję. Jest to najlepszy obraz rycerza na koniu. Potem pojawia się smok zionący ogniem i dymem, najokropniejszy, jakiegokolwiek widziano. Jest tam również obraz świętego Trytoniusza poskramiającego straszliwego bazyliszka. Mały święty składa ręce i wznosi oczy w modlitwie, nie zwracając uwagi na złe spojrzenie bestii, która staje dęba u jego stóp. Barwnie ubrani dworzanie stoją, szepcząc i oglądając się na marmurowe schody, a w tle mamy znowu kanały i mosty Wenecji, marmurowe pałace i barwne gobeliny wywieszone w oknach. Wszystko jest najlepszej jakości, namalowane niezwykle starannie, włącznie z wzorami mozaik na marmurowych schodach.

Gdy przechodzimy od obrazu do obrazu, żałujemy, że nie znaliśmy Carpaccia, bo musiał wspaniale opowiadać historie. Zadrżelibyśmy ze strachu, słysząc o smokach i bazyliszkach, a śmielibyśmy się z zabawnych zachowań małych chłopców i dziewczynek, czerwonych papug i zielonych jaszczurek.

Ale choć nie możemy usłyszeć, jak opowiada te historie, nadal przemawia do nas przez swoje piękne obrazy. Zobaczycie je któregoś dnia, kiedy będziecie zwiedzać baśniową Italię i złożycie wizytę w Wenecji, Królowej Mórz.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.