Rozdział czternasty. Święty Franciszek z Asyżu

W słonecznym kraju nazywanym Włochami, wysoko na porośniętych gajami oliwnymi wzgórzach leży miasteczko Asyż. Jest to całkiem niewielkie miasteczko, które chronią wysokie mury i wielkie bramy, w którym uliczki są wąskie i strome, a wszystkie domy mają bardzo szerokie okapy. Prowadzi tu z równin wijąca się wśród srebrzystych drzew oliwnych droga tak stroma, że nawet wielkie białe woły z ogromnym trudem wciągają wozy do bram miasta, a dla tutejszych mieszkańców podróż na równiny to cała wyprawa.

W tym właśnie górskim miasteczku, wiele lat temu, urodził się święty Franciszek.

Oczywiście nikt wówczas nie wiedział, że ten mały, ciemnowłosy chłopiec zostanie wielkim świętym. Przyszedł na świat pewnego jesiennego dnia w 1182 roku ku wielkiej radości swej matki, akurat kiedy jego ojciec, Piotr Bernardone, pojechał do Francji. Na pierwszy rzut oka wydawał się podobny do wszystkich innych niemowląt, i chyba tylko jego matka uważała, że jest najwspanialszym dzieckiem na świecie (ale matki zawsze przecież tak uważają, nawet jeśli ich dzieci, gdy dorosną, wcale nie są święte). Nadała mu imię Giovanni czyli Jan, ale kiedy jej mąż wrócił do domu, zmienił synkowi imię na Francesco, co po włosku oznacza „Francuz”, tak bardzo był zadowolony z pieniędzy, które zarobił we Francji. Od tej pory chłopca zawsze nazywano Francesco, ale my wolimy używać jego polskiego imienia i nazywamy go Franciszkiem.

Wkrótce Franciszek wyrósł na szczęśliwego i śmiałego chłopca, który zawsze zwyciężał we wszystkich grach i był pierwszy we wszystkich zabawach, budząc tym dumę swych rodziców. Wkrótce został też ulubieńcem całego miasteczka, ponieważ, choć nie przestawał psocić, przecież nigdy nie uczynił niczego okrutnego czy podłego. Zawsze gotów był też oddać wszystko co posiadał tym, którzy potrzebowali pomocy.

Gdy dorósł, zdobył opinię najweselszego młodzieńca w Asyżu, a ubierał się w najkosztowniejsze i najpiękniejsze szaty, gdyż jego ojciec był bardzo bogatym człowiekiem i nie odmawiał synowi niczego.

Ale pewnego dnia Franciszek poważnie zachorował i obawiano się nawet, że umrze. Choć po pewnym czasie doszedł do siebie, nigdy już nie był taki, jak przed chorobą. Nie interesowali go teraz towarzysze zabaw, czy dawne rozrywki. Uważał, że na świecie jest tyle do zrobienia i że na pewno czeka go tutaj jakieś specjalne zadanie. Dlatego tęsknym wzrokiem wypatrywał znaku, który wyjaśniłby mu, na czym ma ono polegać.

Pewnego dnia, gdy szedł krętą drogą, zatopiony w marzeniach i wpatrzony w zamglone równiny i majaczące w oddali błękitne góry przysłonięte srebrną zasłoną drzew oliwnych, nagle zatrzymał go biedny żebrak i w Imię Boże poprosił o pomoc.

Franciszek ocknął się z marzeń i rozpoznał w żebraku starego żołnierza, który walczył za ojczyznę z odwagą i honorem.

Nie zastanawiając się ani chwili zdjął z ramion swój piękny płaszcz i owinął nim ciało drżącego starca. Nigdy nie sądził, że otrzyma za ten uczynek jakąś nagrodę, ale tej samej nocy pojawił mu się we śnie sam Chrystus, wziął za rękę i pokazał wielki pałac pełen błyszczącej broni i dumnych sztandarów, na których widniał znak krzyża. Gdy Franciszek w milczeniu podziwiał te piękne przedmioty, Pan Jezus wyjaśnił, że są to nagrody dla tych, którzy okażą się Jego prawdziwymi żołnierzami, walczącymi dzielnie pod Jego sztandarem.

Franciszek obudził się z wielką radością w sercu, pospiesznie opuścił dom rodzinny i wstąpił do wojska, rozmyślając o czynach, jakich dokona na ziemi i marząc o nagrodzie oczekującej go w Niebie.

Ale pewnej cichej nocy znów usłyszał głos Chrystusa, który wyjaśnił, że wojaczka nie jest służbą, jakiej oczekuje od swych żołnierzy.

Zmartwiony i pełen smutku Franciszek wrócił do Asyżu, po czym poszedł pomodlić się do małego, zrujnowanego kościółka pod wezwaniem Świętego Damiana. A kiedy modlił się tam w spokoju, dobiegł go święty głos, proszący: „Franciszku napraw mój kościół”.

Franciszek uznał, że widać Chrystus pragnie, by odbudował zrujnowany kościółek, w którym się modlił. Nie rozumiał, że Bóg pragnie, aby nakłonił ludzi, tworzących Kościół Chrystusa na ziemi, by na powrót stali się czyści, dobrzy i silni.

Niemniej był bardzo szczęśliwy, że nareszcie znalazł jakąś prawdziwą pracę i nawet przez moment nie zastanawiając się czy na pewno robi dobrze, pobiegł radośnie do domu i zabrał stamtąd najcenniejsze towary, jakie jego ojciec miał na sprzedaż. Zaniósł je wszystkie na rynek gdzie zarobił całkiem sporą sumkę, po czym zaniósł pieniądze do małego kościółka i wręczył staremu księdzu, każąc odbudować kościół i na powrót uczynić go pięknym.

Ale kapłan odmówił przyjęcia daru, ponieważ lękał się, że Franciszek źle uczynił sprzedając towary ojca i że Piotr Bernardone będzie za to bardzo zły na syna.

I rzeczywiście, ojciec był bardzo zły, gdy odkrył co uczynił Franciszek. Choć nie miał nic przeciwko temu, by syn trwonił jego majątek na piękne stroje czy przyjemności i choć pozwalał mu na wszelkie dziwactwa, nie chciało mu się w głowie pomieścić, że można wydać pieniądze na stary kościół, czy na spełnianie dobrych uczynków.

Dlatego, bardzo rozzłoszczony, złapał Franciszka i zamknął w ciemnej piwnicy, związawszy mu wcześniej nogi i ręce, by nie uciekł.

Ale choć ojciec gniewał się tak bardzo, matka nie mogła znieść cierpień syna, czy na nie zasłużył czy nie. Dlatego, gdy nikogo nie było w pobliżu, zakradła się na dół do piwnicy i poprosiła łagodnie Franciszka, by jej wszystko opowiedział. Potem zdjęła więzy, uwolniła go i kazała szybko odejść, nim ktokolwiek go zobaczy.

Jedynym miejscem, w które Franciszek mógł się udać, był mały zrujnowany kościółek, a jedynym przyjacielem, jaki był gotów przyjąć go w niełasce – tamtejszy biedny i stary ksiądz. I tak Święty wrócił do kościoła Świętego Damiana, porzucając rodziców, dom i wszelkie wygody.

Ojciec był oczywiście bardzo zły, gdy zobaczył, że Franciszek uciekł. Poszedł na skargę do biskupa i zażądał, aby synowi nakazano zwrócić pieniądze, które zabrał i by go przykładnie ukarano.

Biskup porozmawiał życzliwie z Franciszkiem, a ten z radością zgodził się oddać pieniądze, które wpędziły go w takie kłopoty. Na rynku miasteczka, w obecności wszystkich mieszkańców Asyżu, przyszły Święty zdjął swe kosztowne, choć obecnie brudne i podarte, szaty, po czym, chudy i blady, odziany jedynie we włosiennicę, oddał ubranie i pieniądze swemu rozgniewanemu ojcu ze słowami:

– Słuchajcie wszyscy. Dotąd nazywałem Piotra Bernardone ojcem, ale od tej chwili nie powiem już więcej „mój ojciec Piotr Bernardone”. Będę mówił zawsze „mój Ojciec, który jest w Niebie”.

Wówczas biskup okrył opończą drżącego młodzieńca i dał mu swe błogosławieństwo proponując, by został prawdziwym sługą Bożym, zaś pewien biedny robotnik podarował Franciszkowi swą prostą, brązową tunikę. Ludzie współczuli synowi Bernardone’a i pomagali mu, ponieważ uważali, że został potraktowany zbyt surowo.

Ale Franciszek postanowił samotnie wyruszyć w świat i czynić wszystkie te rzeczy, których do tej pory z całego serca nie lubił. Przez jakiś czas opiekował się nawet biednymi trędowatymi i żebrał o chleb chodząc od drzwi do drzwi.

Jednakże wkrótce powrócił do Asyżu, do małego zrujnowanego kościółka Świętego Damiana. Odbudował go własnymi rękami, dźwigając na plecach kamienie, szczęśliwy i zadowolony, że może pracować dla Pana Boga.

A im dłużej rozmyślał o swym wcześniejszym życiu i próżnym bogactwie, w jakim się wychował, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że bycie biednym w Imię Boże jest najlepszym z uczynków.

– Skoro Chrystus postanowił być biedny z naszego powodu – rozważał – z pewnością słuszną jest rzeczą zostać biednym dla Niego.

Doszedł do wniosku, że od tych czasów, kiedy nasz błogosławiony Pan mieszkał wśród biednych na ziemi, nikt tak naprawdę nie kocha ubóstwa. Dlatego odtąd zaczął myśleć o Biedzie, jak o pięknej damie, którą przez tyle lat pogardzano i źle traktowano, w której obronie nikt nie występował, ani nie zauważał tajemnego uroku jej twarzy.

Postanowił pokochać ją teraz z całego serca, być równie ubogi, jak niegdyś Nasz Pan i nie posiadać tu na ziemi niczego.

Nawet szorstki brązowy habit, który przepasał nie paskiem, a kawałkiem znalezionego przy drodze sznura, otrzymał przecież dzięki miłosierdziu. Nie nosił ani butów, ani pończoch, tylko chodził boso i niczym nie okrywał głowy. Tak wielkie ubóstwo przynosiło mu radość. Uważał, że Pani Bieda jest najpiękniejszą oblubienicą tu na ziemi, choć jej szaty są w strzępach, a jej ścieżka usiana cierniami. Bo właśnie ta ciernista ścieżka wiodła go bliżej do Pana niż wszystkie inne sługi Boże i uczyła kroczyć Jego śladem.

Pewnego razu, kiedy Franciszek czytał Ewangelię, nagle w uszach zadźwięczało mu wezwanie Chrystusa, tak jak niegdyś świętemu Mateuszowi. Choć wcześniej często odczytał te słowa, dopiero tego dnia zyskały dla niego nowe znaczenie: „Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski!”.

Zrozumiał nagle, że Chrystus nie chce, by był jedynie dobry, ale by nauczał innych jak zostać dobrymi i opiekował się biednymi i chorymi w Jego Imię, samemu zawsze pozostając ubogim i pogardzanym. A gdy usłyszał swe powołanie, wstał, porzucił wszystko i szedł za swym Panem już do końca życia.

Wkrótce inni przyłączyli się do Franciszka pragnąc służyć Chrystusowi na jego sposób. Ubierali się tak jak on i tak jak on wybierali ubóstwo. Ich domem stała się równina rozciągająca się u stóp Asyżu, wokół małej kapliczki Matki Bożej Anielskiej, którą im podarowano. Ale nieczęsto spotykali się tam wszyscy razem, gdyż Franciszek ciągle wysyłał ich, by nauczali ludzi, tak jak nakazuje Ewangelia.

Pomimo biedy, Ubodzy Bracia Mniejsi, jak sami się nazywali, stanowili szczęśliwe i radosne zgromadzenie. Natura Franciszka pozostała równie pogodna, a jego śmiech równie radosny, jak wówczas, gdy był chłopcem w Asyżu. A choć często wyruszał w długie samotne wędrówki, sypiając w jaskiniach lub w lasach, często głodny i z otartymi stopami, nigdy nie czuł się smutny czy samotny. Kochał wszystko, co stworzył Bóg, a ptaki i zwierzęta były jego wielkimi przyjaciółmi. Nigdy się go nie obawiały, a kiedy wędrował przez lasy, ptaki siadały mu na ramionach i śpiewały na powitanie.

Czasami zatrzymywał się w milczeniu i czekał, aż ptaszęta zasiądą wokół niego, a wtedy wygłaszał do nich króciutkie kazanie, tłumacząc jak powinny czcić Boga za Jego dobroć.

Nazywał je swymi „małymi siostrami”, a powiadają, że zawsze słuchały spokojnie jego słów, a gdy je pobłogosławił, wzbijały się w niebo wyśpiewując hymny na chwałę Pana, jakby naprawdę zrozumiały kazanie Franciszka.

Pewnego razu, gdy Franciszek wracał do domu wraz z kilkoma braćmi, usłyszał wielkie mrowie ptaków śpiewających w okolicznych krzewach. Rzekł wówczas do towarzyszy:

– Nasze siostry, ptaki, chwalą swego Stwórcę. Przyłączmy się do nich i chwalmy Go również.

Przybycie ludzi wcale nie spłoszyło ptaków, które dalej świergotały tak głośno, że bracia nie słyszeli słów własnej modlitwy. Wówczas Franciszek odezwał się w te słowa:

– Siostrzyczki, zaprzestańcie śpiewu, byśmy i my mogli oddać cześć Naszemu Panu.

Natychmiast zapadła głęboka cisza, a ptaszęta milczały, póki Msza święta się nie skończyła.

Franciszka kochały nie tylko ptaki. Wszelkie inne Boże stworzenia przychodziły do niego zawsze po pociechę i schronienie.

Po śmierci Świętego opowiadano o nim wiele zadziwiających historii, gdyż ludzie wspominając jego cudowne czyny, zapewne z wielkiej miłości, czynili je nieco bardziej cudownymi, niż były naprawdę. Oto jedna z takich opowieści.

Pewnego razu, gdy Święty przebywał w mieście Agolio, wokół grodu zaczął krążyć niezwykle krwiożerczy wilk. Porywał wszystko, co nadawało się do jedzenia, a stał się tak śmiały, że jego ofiarą padały nawet dzieci – chwytał je i uciekał do swej nory w górach, by się posilić w spokoju. Całe miasto zamarło w przerażeniu, a ludzie ledwie śmieli wychodzić z domu z obawy przed tą bestią. A choć próbowali schwytać i zabić wilka, on zawsze zdołał się wymknąć pogoni i wracał do miasta, gdy nastała ciemność.

Kiedy usłyszał o tym święty Franciszek, powiedział:

– Pójdę i rozmówię się z tym wilkiem i zapytam, o co mu chodzi.

– Zabije cię! – wykrzyknęli przerażeni ludzie i próbowali go odwieźć od tego zamiaru.

Ale święty Franciszek wyruszył w drogę, zabierając ze sobą kilku braci. Odważnie wypuścili się za mury miasta, po czym wszyscy bracia uciekli w popłochu, pozostawiając Franciszka samego. W tej samej chwili rozległ się głęboki warkot, a z zarośli, prosto na Świętego, wypadł wielki wilk o płonących oczach i pełnej zębów paszczy. Ale kiedy zbliżył się do Franciszka, ten ruszył mu na spotkanie i przeżegnawszy go znakiem krzyża odezwał się w te słowa:

– Podejdź mój bracie wilku. Od tej chwili zakazuję ci w Imię Chrystusa czynić krzywdy mnie ani komukolwiek innemu.

Wówczas zdarzył się cud, gdyż na te słowa wilk zatrzymał się, a potem podszedł powoli, i położył się jak owieczka u stóp Franciszka. Wówczas Święty wyjaśnił mu spokojnie, że choć zasługuje na karę za zło, jakie wyrządził, jeśli obieca, że odtąd nie będzie więcej kradł i zabijał, ludzie z Agolio będą go codziennie karmić. A wilk otarł się pyskiem o habit świętego Franciszka i delikatnie włożył przednią łapę w jego dłoń. I odtąd dobrzy ludzie z Agolio zostawiali jedzenie dla wilka, a on stał się tak łagodny i oswojony, że chodził spokojnie od drzwi do drzwi i nigdy już więcej nikogo nie skrzywdził.

Nie wiemy, czy ta historia wydarzyła się naprawdę. Wiemy jednak na pewno, że Franciszek kochał wszystkie żywe stworzenia, a one o tym wiedziały i odwzajemniały jego miłość.

Po niedługim czasie niewielkie zgromadzenie braci rozrosło się znacznie, a wówczas Franciszek udał się do Rzymu, by poprosić papieża, który stoi na czele Kościoła, aby dał im swe błogosławieństwo i zgodził się, by zamieszkali razem i przestrzegali reguły ubóstwa. A wszędzie, gdzie się pojawił, świat patrzył zdumiony na tego dziwnego człowieka w szorstkim, brązowym habicie, który nauczał, że bogactwa nie są nic warte i że największym szczęściem na ziemi jest być dobrym i biednym.

Początkowo papież nie chciał wysłuchać Świętego, ale pewnej nocy nawiedził go sen. Zobaczył w nim, jak Kościół przechyla się niebezpiecznie na jedną stronę i niemal upada, a przed całkowitym upadkiem powstrzymuje go na swych barkach jedynie biedny człowiek, bosy i odziany w prostą, brązową suknię.

Wówczas zrozumiał, że to sam Bóg zesłał mu ten sen i że Franciszek bardzo pomoże Kościołowi. Dlatego wezwał go do siebie zaraz następnego dnia, dał mu wszystko, o co prosił i wziął ubogich Braci Mniejszych pod swą opiekę.

Zakon rósł coraz większy, a Franciszek po całym kraju wysyłał braci, by wygłaszali kazania i nauczali ludzi, że powinni się wyrzec bogactw i ukochać ubóstwo.

Domem braci pozostał jednak maleńki kościółek Matki Bożej Anielskiej, gdzie zawsze powracali po zakończeniu pielgrzymki.

Sam klasztor zbudowano w pobliżu lasu, a ten las Franciszek ukochał ponad wszystko na świecie. Tutaj mógł być całkiem sam, modlić się i rozmyślać, a nikt nie zakłócał jego myśli. Często kiedy inni bracia spali, wykradał się cicho na zewnątrz i godzinami klęczał wśród milczących drzew, sam na sam z Bogiem.

W klasztorze przebywał wtedy pewien mały chłopiec, który bardzo kochał Franciszka i zawsze chciał wiedzieć, co on robi, ponieważ pragnął, gdy dorośnie, być dokładnie taki sam. Usilnie zastanawiał się dlaczego Franciszek chodzi sam do lasu, ale zawsze był za bardzo śpiący, by sprawdzić. Klasztor był bardzo ubogi, dlatego wszyscy bracia spali razem na podłodze, nie mając osobnych cel. Pewnej nocy chłopiec zakradł się w pobliże Franciszka i rozłożył swe posłanie tuż koło posłania mistrza, a na wypadek, gdyby się nie obudził we właściwej chwili, przywiązał swój sznur od habitu do sznura, którym przepasywał się Franciszek. Po czym, zadowolony, położył się i smacznie zasnął.

Gdy wszyscy zapadli w sen, Franciszek jak zwykle wstał, by się pomodlić. Natychmiast zauważył węzeł na sznurach i rozwiązał go tak delikatnie, że chłopiec spał spokojnie dalej. W końcu się jednak obudził, a widząc rozwiązany sznur i puste posłanie mistrza, wstał i ruszył za nim do lasu, stąpając bardzo cicho na palcach, by nikogo więcej nie obudzić.

Noc była wyjątkowo ciemna i chłopiec szedł prawie po omacku. Nagle jednak przed jego oczami rozbłysła jasność, a kiedy podkradł się bliżej, zobaczył przecudowny widok. Oto jego mistrz klęczał wśród drzew, a wokół niego zebrali się święci Pańscy i Najświętsza Maryja Panna z Naszym ukochanym Panem w ramionach, zaś nad tym wszystkim unosił się tłum aniołów. Ta wizja i cudowne światło niemal oślepiły chłopca, który upadł na ziemię, jakby był martwy.

Kiedy Franciszek wracał po modlitwie do klasztoru, potknął się o leżące na ziemi małe ciałko chłopca i, odgadłszy co się stało, pochylił się, czule uniósł dziecko i zaniósł go do domu na rękach, tak jak Dobry Pasterz niesie swe owieczki. Kiedy chłopiec ocknął się w ramionach swego mistrza, poczuł wielką ulgę i opowiedział mu o swej wizji i o tym, jak go ona przeraziła. Wówczas Franciszek poprosił, by nikomu o niej nie opowiadał, aż do jego śmierci. Według legendy chłopiec wyrósł potem na dobrego człowieka i jednego z najbardziej świątobliwych Braci Mniejszych, ponieważ zawsze starał się być taki, jak Franciszek. Dopiero po śmierci Świętego opowiedział o cudownej wizji, jakiej doznał owej nocy w ciemnym lesie, w czasach, gdy nikt jeszcze nie wiedział, kim stanie się wkrótce jego mistrz.

Lata mijały. Franciszek zapragnął wygłaszać kazania nie tylko we Włoszech, gdyż Chrystus nakazywał przecież apostołom: „Idźcie na cały świat”. Wiele już razy miał wyruszyć, ale zawsze coś go po drodze wstrzymywało, aż wreszcie, po wielu próbach, udało mu się dotrzeć do kraju Saracenów, gdzie walczyli krzyżowcy. Tu bardzo chciał się spotkać z sułtanem, gdyż miał wielką nadzieję nauczyć go wiary w Chrystusa, aby i ci niewierni mogli dostąpić zbawienia. Nie czuł wcale strachu, a kiedy ostrzegano go, że z pewnością zginie z rąk pogan, mówił, że to nic, jeśli tylko zdoła im opowiedzieć o Bogu.

Ale choć sułtan przyjął Franciszka i wysłuchał jego słów, pokręcił głową i nie chciał uwierzyć nie zobaczywszy.

Wówczas Święty, bardzo pragnąc go przekonać, poprosił, by rozpalono wielki ogień. Chciał, aby pogańscy kapłani poddali się wraz z nim próbie i przeszli przez płomienie, gdyż ten, kto wyjdzie z nich nietknięty, jest na pewno sługą prawdziwego Boga. Ale pogańscy kapłani odmówili i biedny Franciszek wrócił do domu z niczym. Czuł, że nie zdołał uczynić żadnego dobra, ale miał nadzieję, że kiedyś się ono spełni.

Te wyczerpujące podróże oraz trudy i zmagania codziennego życia osłabiły ciało Franciszka, który zaczął chorować. Martwiło go coraz więcej rzeczy: bracia nie kochali ubóstwa tak jak on, zaczęli wymyślać nowe reguły i zapominać, czego ich nauczał. Ale pomimo takich trosk Święty pozostał zawsze tym samym pokornym sługą Chrystusa, obmyślającym wciąż nowe sposoby służenia swemu Panu.

Porą, którą Franciszek ukochał najbardziej, było Boże Narodzenie. Uwielbiał czuć, że wszystkie żywe stworzenia są tego dnia szczęśliwe i zwykł powtarzać, że chciałby, by tego dnia wszyscy władcy i panowie, w miastach i na wsi, rozrzucali ziarno po drogach i polach, aby „nasze siostrzyczki skowronki” i inne ptaki również mogły wziąć udział w uczcie. A ponieważ wół i osioł mieszkały w stajence wraz z Dzieciątkiem Jezus, im również w Wigilię Bożego Narodzenia należało, zdaniem Franciszka, przygotować lepsze jedzenie niż zwykle.

Bardzo pragnął, aby ludzie pamiętali jak biedny i ubogi był Nasz Pan tej nocy, kiedy przybył do nas jako małe dziecko. Dlatego co roku, w Wigilię, przygotowywał w kaplicy szopkę, w której stały wół i osioł, i maleńki żłobek. W żłobku układał figurkę, która miała przedstawiać Dzieciątko Jezus, a wcześnie rano, w Boże Narodzenie, na pierwszej porannej Mszy świętej głosił Ewangelię.

To wiosną Franciszek po raz pierwszy zawędrował do pustelni w górach, którą ukochał później najbardziej ze wszystkich miejsc na ziemi. Była to mała chatka położona wysoko w Apeninach, ukryta wśród skał i grani, i jakże odległa od wszystkich zamieszkałych miejsc. Tu Święty mógł wędrować po lasach, gdzie niczym dywan ścieliły mu się pod nogi wiosenne kwiaty, i przez cały dzień słuchać, jak śpiewają jego siostrzyczki ptaki.

I właśnie tu pewnego dnia, gdy klęczał rozmyślając o cierpieniach, jakich doświadczył Nasz Pan, stał się cud. Nagle myśli o cierpieniach i bólu Chrystusa stały się dla Franciszka zbyt wielkim ciężarem, dlatego zaczął się modlić, by wolno mu było cierpieć tak samo, jak cierpiał niegdyś Pan Jezus. A kiedy się tak modlił, widząc przed sobą jedynie postać ukrzyżowanego Chrystusa z przebitymi gwoździami stopami i dłońmi i z raną od włóczni w boku, Bóg odpowiedział na jego modlitwy. Na rękach i stopach Franciszka pojawiły się nagle głębokie dziury, jakby i w nie wbito gwoździe, a w boku otworzyła się rana, jakby to jego dosięgła okrutna włócznia.

W ten sposób Franciszek doznał takich cierpień, jak jego Pan, a pomimo bólu dziękował jedynie Bogu, że uznał go za godnego noszenia tych stygmatów.

Święty umarł wkrótce po tym wydarzeniu. Ponieważ stawał się coraz słabszy, bracia przenieśli go na powrót do domu, do kościoła Matki Bożej Anielskiej. Tam ubodzy Bracia Mniejsi zebrali się wokół niego, a on przemówił do nich po raz ostatni, prosząc, by zawsze żyli tak, jak ich nauczył, w ubóstwie i pokorze. Gdy nadszedł wieczór, a ukochane ptaki śpiewem zaczęły głosić nieszpory, przyłączył się do ich pieśni, chwaląc Chrystusa, póki jego dusza nie odeszła do Pana, któremu zawsze starał się służyć z taką pokorą i którego śladami zawsze kroczył.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman W Ogrodzie Boga. Fascynujące opowieści o świętych.