Rozdział czternasty. Śmierć

Tego poranka mój gospodarz wbiegł do mego pokoju wielce wzburzony, mówiąc, że jego kuzyna, który mieszka w odległości stu jardów, chwyciły jakieś konwulsje i że leży umierający. Posłano po doktora i po księdza – gdyż człowiek ten był katolikiem – ale żaden z nich jeszcze nie przyjechał i kobiety były przerażone.

Wziąłem kapelusz i pobiegłem razem z nim. Tuż przed drzwiami spotkaliśmy doktora i weszliśmy razem na górę. Chorego położono do łóżka i leżał tam, śmiertelnie blady, z otwartymi oczami, ze spojrzeniem utkwionym bezsensownie w oknie naprzeciwko, o którym nikt nie pomyślał, aby je zasłonić. Jego dłonie były zakryte, usta rozchylone, a twarz drgała od czasu do czasu. Jakaś kobieta stała przy nim, bezradna i zatroskana, niemal tak blada jak on. Westchnęła głęboko z ulgą, kiedy weszliśmy wszyscy do środka.

Podczas gdy doktor zajmował się swymi czynnościami, podszedłem i stanąłem przy oknie, wyglądając na zewnątrz i zastanawiając się jak nagle owa tragedia spadła na ten biedny dom. Zastanawiałem się też – jak nad wieloma innymi rzeczami – nad stanem umysłu człowieka, kiedy wpatruje się w wieczność, nad przerażającą wymową całej sprawy, nad Najwyższym Umysłem, który najwyraźniej planuje takie zakończenie doczesnego życia i zsyła nam wszystkim godzinę przerażenia, której musimy się spodziewać. Dlaczego, zadałem też sobie pytanie, wszystko jest takie skomplikowane. Dlaczego wszyscy robimy co w naszej mocy, aby przedłużyć życie takie jak to, które – jak wiedziałem – od ponad dziesięciu lat trwało w cierpieniu z powodu wewnętrznego bólu? Moja odpowiedź była taka, że inspiruje nas instynkt, nie rozum. Śmierć to coś tak szokującego, że nie ma wątpliwości, iż musi być odparta z mocą, w pewnym sensie jakby odruchowo. Nasze wysiłki nie bardzo dawały się uzasadnić, ale były całkowicie konieczne i naturalne. Myślałem o tym wszystkim i jeszcze więcej, kiedy spoglądałem przez okno na las w dolinie poniżej. Poranek był bezwietrzny, łagodny i uroczy. Ziemia opadała gwałtownie i zaraz na stoku pełnym zarośli wyłaniała się łąka, która wznosiła się, przechodząc w pas młodych drzewek i brzózek, a dalej w głęboki las. Tego ranka powietrze było jak ciepłe wino, miękkie i orzeźwiające. Ponad bezlistnymi gałęziami leżała aksamitna miękkość, jakby nadchodzącej wiosny, a nad wszystkim wznosiło się delikatne sklepienie błękitu poprzecinanego chmurami.

Muszę przyznać, że w moim umyśle przeważała ironia i przerażenie. Okropnie było pomyśleć, że podobno Pan Miłości jest transcendentny za tym niebem i immanentny w świecie leżącym poniżej – Pan Miłości, który jest także Wszechmogący i może łatwo ułożyć wszystko inaczej, albo wyjaśnić, aby upewnić nas, że pod ową widoczną beztroską i okrucieństwem istnieje jakiś plan. Oto była szachownica z czarnymi i białymi polami – z cierpieniem i słodyczą, umierającym człowiekiem i lasem na podpałkę. Jakie miałem prawo decydować, czy stwierdzić, że szachownica jest głównie biała, a jedynie tu i ówdzie czarna? Gdybym to ja umierał, czyż nie czułbym, że to agonia jest całą prawdą, a spokój niczym innym, jak przypadkowym zdarzeniem? Na ile pamiętam ból, wydaje mi się, że tak właśnie jest.

Ów Pan Miłości – co robił w tym czasie, a także Jego Matka, święci i zastępy duchów, które nie podlegają cierpieniu? Czy byli świadomi tego, co się dzieje? Patrzą i nie dają znaku, a groza trwa dalej, bezlitosna i nieunikniona.

Kiedy na jakiś dźwięk odwróciłem się, w drzwiach stał ojciec Thorpe.

Nie potrafię opisać, chyba że bardzo krótko, co się wydarzyło potem, ponieważ jestem zupełnie niewprawny w kwestiach kościelnych i z pewnością popełniłbym jakieś gafy.

Przede wszystkim, kapłan podszedł do stołu obok mnie, wyjął małą torbę, wszystko bez słowa, ustawił dwie małe świeczki i zapalił je. Rozłożył niewielki płócienny kwadrat, postawił mały krucyfiks, a potem zdjął z szyi kolejną torbę z tasiemkami. Otworzył ją i wyjął coś małego i srebrnego jak zegarek.

Wtedy zobaczyłem, że inni klękają i ja także ukląkłem.

Po chwili znów był przy łóżku, klęcząc przy nim i mówiąc do chorego, że przyszedł udzielić mu ostatniego namaszczenia. Powiedział, że Jezus Chrystus umarł dla niego na krzyżu, że Bóg nie prosi nas, abyśmy robili to, czego nie możemy uczynić, i że On rozumie, iż spowiedź jest niemożliwa. Chory musi zatem dokonać aktu skruchy, powiedzmy, powtarzając w swym sercu: „Mój Boże, żałuję za me grzechy, ponieważ kocham Cię z całego serca”. Ojciec Thorpe mówił tak przez kilka chwil, ze swego rodzaju żywą, ale nie niedelikatną żarliwością, spoglądając cały czas w bladą twarz, która wpatrywała się z kolei w niego z ledwie śladem przytomności. Potem wstał i wypowiedział, jak przypuszczam, absolucję. Następnie znowu podszedł do stołu, otwierając srebrną „kopertę od zegarka”. Nie mogłem obserwować tego zbyt blisko, ale zaraz uświadomiłem sobie, że kapłan podnosi mały, biały krążek i powtarza jakieś słowa. Potem powrócił do wezgłowia łóżka, pochylając się nad umierającym człowiekiem i nastąpiło coś w rodzaju małego zmagania, kiedy człowiek ten został podźwignięty przez swego kuzyna, a ksiądz pochylił się do przodu…

Potem rozpoczęło się namaszczenie: jego dłoni, oczu, uszu, nozdrzy i ust. Wszystkie, jedne po drugich, zostały naznaczone kciukiem kapłana. Wreszcie pościel, już poluzowaną, zsunięto na krańcu łóżka i także jego stopy naznaczono i na powrót przykryto.

Potem, po kolejnych kilku modlitwach i ceremoniach, w których nie uczestniczyłem zbyt uważnie, ksiądz zgasił świecie i wyszedł z pokoju poszeptać z lekarzem.

Jestem świadom, że teraz, opisany tak kiepsko, cały ten obrzęd robi wrażenie zupełnie nijakiego, zdecydowanie „pustego” i prawdopodobnie raczej zabobonnego. Jednak wszystko, co mogę powiedzieć, to że owe ceremonie i słowa, zachowanie księdza, na wpół rozumna odpowiedź chorego, który teraz ściskał krucyfiks wpatrując się w niego, nagle zastygłe w ciszy osoby towarzyszące – w rzeczywistości oddziaływanie całej sceny – wywołało we mnie wyjątkową zmianę.

Kiedy siedzę teraz wieczorem pisząc w mym gabinecie, wydaje mi się, że moje pierwsze refleksje o tragedii i bezduszności śmierci były myślami głupiego dzikusa. Nie potrafię powiedzieć co dokładnie spowodowało zmianę. Mogę jedynie stwierdzić, że kiedy wszystko zostało dokonane, ta zmiana już była.

Śmierć nie wydawała mi się już odrażającym koszmarem. Zmieniła się w ciepłą i kojącą obecność. Panowała okropna cisza, ale raczej w rodzaju tajemniczej grozy wielkiego i cichego lasu, niż rzeźni, czy odsłoniętego lodowego szczytu z ziejącymi wokół przepaściami. Było tak, jakby po kilku ostrych nutach, zagranych na jakimś instrumencie – nutach brutalnych kontrastów nie do pogodzenia – dodano do nich kolejną, która zaowocowała poważnym, słodkim akordem. Nie było już tej szokującej niezgodności pomiędzy łagodnym dniem na zewnątrz, a śmiertelnym potem i cierpieniami wewnątrz. Nie było już prawdą, że Pan Miłości trzyma się od tego z daleka w jakimś słonecznym niebie i zrzuca ten przygnębiający problem na jadowicie okrutny świat. To wszystko było teraz jednym. On zamknął obie rzeczywistości w zagłębieniu swych ramion, przy swym cichym Sercu, rozkładając ręce tak szeroko, że nie mogłem ich dokładnie dostrzec, ale w uścisku tak ciepłym, że już nie marzłem.

Ach! Nie da się powiedzieć, jak to wszystko się dokonało, ani jakie to było dla mnie rzeczywiste. Mogę jedynie powtórzyć sobie, że było to jak akord muzyczny, uderzony bez uderzenia, brzmiący bez wibracji, swobodnie płynący w ciszy, jakby grany przez orkiestrę złożoną z instrumentów smyczkowych i łagodnych rogów, który trzyma się długo dla uzyskania jednej, wielkiej harmonii, która pogodziła dobro i zło, ból i radość, życie i śmierć, Boga i naturę.

Nie sądzę, żebym był nieczuły ani sentymentalny. Wiem, że dopiero co na mej twarzy pojawiły się łzy, kiedy mi powiedziano, że chory zmarł przed godziną i nie przypuszczam, aby się tam pojawiły, gdyby zmarł w mojej obecności przed nadejściem księdza. To właśnie obecność księdza rozwiązała ową niezgodność i sprawiła, że pojąłem te działania i niezrozumiałe słowa, ukryte za nimi znaczenie, które wskazało mi, iż Bóg troszczy się i dopomaga, a jeśli dopuszcza śmierć, zaopatruje w siłę, aby wyjść na jej spotkanie. Bez tego byłbym twardy, pełen urazy i udręczony, dzięki temu byłem w stanie płakać.

Cóż to za religia, w której można tak umrzeć!

Chciałbym być w stanie wyjaśnić dokładnie co przez to rozumiem, a nawet wytłumaczyć wpływ jaki wywarło na mnie to, czego byłem świadkiem. Te ceremonie były jak wsunięcie klucza w skomplikowany zamek. Nie możemy uchwycić tajemnic słów, jednak drzwi są otwarte i możemy na kilka minut zajrzeć do środka. Nie jesteśmy nawet w stanie zapamiętać czym jest to, co widzieliśmy. Nie potrafię nawet powiedzieć sobie, co tam widziałem, poza tym, że pokój, do którego zajrzałem, nie był czarny i pusty. Śmierć nie jest taka. Jest miła i przyjazna, jak oświetlona kominkiem sala, do której ludzie mogą zajrzeć z ciemności na zewnątrz. Są tam również bez wątpienia inne drzwi, przez które możemy zaglądać, ale jestem pewien, że widzi się przez nie inny widok. Właśnie to ostatnie mam na myśli, kiedy mówię, że to jest religia, w której można umrzeć.

Pierwszy tekst tego rodzaju, jaki kiedykolwiek napisałem, dotyczył, jak pamiętam, Requiem w Dniu Zadusznym. Tutaj znów powracam do tej samej, poruszającej serce kwestii – śmierci, i tego, co jest za nią i pod jej powierzchnią, a przede wszystkim, co ponad nią góruje. Zastanawiam się, kiedy tak siedzę i piszę, czy może to być zakończenie mojego koła, czy byłem prowadzony od śmierci do śmierci, jak od siły do siły, patrząc na to i owo, formułując moje małe, marne komentarze, wyciągając niewybredne wnioski i roztrząsając publicznie własny niezdrowy sentymentalizm, albo przygnębiający nastrój? Poza wszystkim, nie ma to wielkiego znaczenia. Żaden człowiek nie może zrobić więcej, niż jest w jego mocy, jak powiedział ojciec Thorpe tego ranka, a chociaż jestem w pełni świadomy mojej wyjątkowej niedoskonałości, istnieje jedna dziura, w której mogę się ukryć przed gniewem Baranka i jest to mój smutek, że kiedykolwiek Go obraziłem…

Tak, to jest religia, w której można umrzeć jak należy. Cóż innego mogłoby posłużyć temu pozbawionemu wyobraźni mężczyźnie w średnim wieku, którego widziałem przy życiu osiem godzin temu? Nie chciał sentymentalizmu, ani nawoływania do uczucia, do którego był niezdolny, ani schlebiania ze strony przyjaciół, którzy usiłują uczynić śmierć łatwą poprzez nieszczere pochlebstwa na temat życia, w istocie dalekiego od nieskazitelności. Nie chciał nawet umawiania się na spotkanie w niebie, przypominania, że wszyscy się tam spotkają, dobrzy, źli i obojętni tak samo, u stóp niewyobrażalnego tronu. Chciał o wiele więcej, a zarazem – o wiele mniej.

Był grzesznikiem, wiedział o tym i pragnął, aby ktoś pomógł mu uporać się ze zrozumieniem tego. Chciał być tak czysty, jak to możliwe, został więc rozgrzeszony. Chciał, aby Bóg towarzyszył mu w tej tajemnej podróży i dlatego otrzymał Wiatyk. Chciał być umocniony i raz jeszcze oczyszczony, zatem został namaszczony, chciał uniknąć – co było naturalne – wszystkich boleści, których można było uniknąć, tak więc otrzymał ostatnie błogosławieństwo. Wreszcie, pragnął, aby jego niespokojne oczy uradowały się, a jego bezwładne dłonie zyskały oparcie, dlatego włożono mu w dłoń wizerunek jego Zbawiciela.

Tak długo żyjemy według naszych zmysłów, uważając za rzeczywiste to, czego możemy dotknąć i co możemy pochwycić, że Bóg w swym miłosierdziu pozwala nam z całą realnością postępować tak do końca. On bierze olej, chleb, wodę i metal, czyniąc je nie tylko symbolami, ale także nośnikami tego, czego potrzebujemy. „Spójrz na to – woła Kościół, kiedy podnosi swój krucyfiks – oto wizerunek twojego Pana. Pocałuj go przez wzgląd na Niego”. „Spójrz na to – kiedy podnosi Hostię – oto jest On sam – Ecce Agnus Dei! Skosztuj i zobacz, że jest łaskawy… Odwróć swoje ręce i poczuj delikatny olej… To Jego ogromna łaskawość. Oddaj się tym rzeczom. Zrzuć na nie swój ciężar, a cię podtrzymają. Chwyć je, a będziesz trzymał życie wieczne”.

Boże, proszę, aby Kościół mógł powiedzieć to wszystko do mnie!…

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.