Rozdział czternasty. Siedem słów, cz. 2

Trzecie słowo

Niewiasto, oto syn Twój. Oto Matka twoja – J 19, 26–27.

Nasz Pan odwraca się teraz od duszy, która jednym susem przeskoczyła do przedniego szeregu, ku tym dwóm duszom, które nigdy go nie opuściły, a zwłaszcza do tej Matki, której duszy grzech nigdy nie owionął, na której piersi Wcielony Bóg spoczywał tak nietykalny i bezpieczny, jak na łonie Odwiecznego Ojca, tej Matki, która była Jego niebem na ziemi. Obok Niej stoi ta jedyna istota ludzka, która jest najmniej niegodna, aby tam się znajdować, teraz, kiedy Józef odszedł po swoją nagrodę, a Jan Chrzciciel dołączył do proroków – uczeń, którego Jezus miłował (1), który spoczywał na piersi Jezusa, tak jak Jezus spoczywał na piersi Maryi.

Nasz Pan właśnie pokazał, jak postępuje ze swymi drogimi grzesznikami. Teraz pokazuje, jak będzie uwielbiony w świętych swoich (2). Paradoks tego słowa stanowi fakt, że śmierć, separator tych, którzy są oddzieleni od Boga, jest spoiwem jedności między tymi, którzy są z Nim zjednoczeni.

Śmierć jest jedynym nieubłaganym wrogiem społeczności ludzkiej, jako ustanowiona z pominięciem Boga. Król umiera i jego królestwo znajduje się od razu w niebezpieczeństwie zamętu. Dziecko umiera i jego matka modli się, aby mogła urodzić kolejne, aby jego ojciec i ona nie odsunęli się od siebie. Zatem śmierć jest największym siewcą niezgody i braku jedności w naturalnym porządku, ponieważ jest największym wrogiem naturalnego życia. W południe jest postrachem bogatego głupca z przypowieści (3), a w nocy koszmarem biednego głupca, ponieważ ci, którzy pokładają nadzieję w tym życiu, widzą, że śmierć jest końcem ich nadziei. Dla nich po drugiej stronie grobu nie ma odwołania.

W rzeczywistości porządku nadprzyrodzonego jest dokładnie odwrotnie, ponieważ brama śmierci, widziana od strony nadprzyrodzonej, jest wejściem, a nie zakończeniem, początkiem, nie zamknięciem. Taki spokój można zobaczyć w zjednoczonej rodzinie ludzkiej na tym świecie, której członkowie żyją życiem nadprzyrodzonym. Bowiem tam, gdzie taka rodzina żyje w miłości Boga, śmierć, kiedy przychodzi, nie tylko zbliża do siebie tych, którzy pozostają, ale nawet tych, których wydaje się rozdzielać. Śmierć nie przynosi konsternacji, strachu i niezgody, ale wzbudza nadzieję i czułość, usuwa dawne trudności, wyjaśnia stare nieporozumienia. Nasz Pan już nad grobem Łazarza dał do zrozumienia, że tak się stanie, kiedy tylko uświęci śmierć poprzez swoje umieranie. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie (4). Ten, kto razem z Chrystusem umarł (5) i kto swoje miejsce widzi odtąd w nadprzyrodzonym, po prostu nie postrzega już śmierci tak, jak postrzega ją natura. Śmierć nie służy już podziałowi, ale jedności, już nie jest zagrożeniem, ani nie stanowi końca życia, zainteresowań czy własności, ale uwalania je od ryzyka i śmiertelności.

Tutaj zatem Jezus działa świadomie i wyraźnie w oparciu o tę prawdę. Kiedyś wskrzesił Łazarza i córkę Jaira, i syna wdowy, ponieważ wtedy nie można było usunąć żądła śmierci w żaden inny sposób. Teraz jednak, kiedy On sam za wszystkich zaznaje śmierci (6), dokonuje nawet bardziej nadprzyrodzonego czynu i pokonuje śmierć poprzez poddanie się jej, a nie rozkazywanie. Życie już zjednoczyło – na tyle, na ile śmiertelne życie może zjednoczyć – te dwie dusze, które Go kochały, a do tego jeszcze jedną. Owe dwie dusze, ponieważ znały Go tak doskonale, znały również siebie nawzajem tak doskonale, jak tylko wiedza i współczucie mogą zjednoczyć dusze w tym życiu. Ale teraz całość ma być podniesiona o stopień wyżej. Dusze te już zostały zjednoczone na żyjącej piersi Jezusa. Teraz, nad Jego martwym ciałem, miały się stać jeszcze bardziej jednością.

To cudowne, że po tak długim czasie nasza wyobraźnia może wciąż tak cierpieć i być tak udręczona przez myśl o śmierci, że wciąż jesteśmy tak niepojętni (7), że uważamy za niezdrowe, aby kochać się w śmierci, bowiem daleko bardziej niezdrowo jest bać się jej. Nie jest tak, że winny jest nasz rozum czy nasza wiara. To jedynie nasza najbardziej aktywna i nieposkromiona zdolność, którą nazywamy wyobraźnią, jeszcze nie zasymilowała prawdy, przyjętej zarówno przez naszą wiarę, jak i przez rozum, że dla tych, którzy są w przyjaźni z Bogiem, śmierć w ogóle nie jest tym, czym jest dla innych. Nie kończy, jak to zostało powiedziane, naszego życia czy naszych zainteresowań. Przeciwnie, uwalnia je i realizuje.

A wszystko to czyni, ponieważ Jezus Chrystus sam pogrążył się w sercu śmierci i ugasił jej ognie. Od tego czasu, jeśli czynimy Jego wolę, jesteśmy w niej jedną rodziną – Jego bratem, siostrą i matką (8). A Maryja jest naszą Matką, nie z natury, która jest przypadkowa, ale poprzez to, co nadprzyrodzone, które jest zasadnicze. Maryja jest moją Matką, a Jan jest moim bratem, ponieważ, jeśli umarłem z Chrystusem, już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus (9). Jednym słowem, jest to obcowanie świętych, które On rozpoczął poprzez te słowa i przypieczętował swoją śmiercią.

Czwarte słowo

Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? – Mt 27, 46.

Nasz Pan w objawieniu, jakiego dokonuje z Krzyża, przechodzi stopniowo do wewnątrz, do samego siebie, do Tego, który jest centrum tego objawienia. Zaczyna w najbardziej zewnętrznym ze wszystkich kręgów, z nieświadomymi grzesznikami. Następnie zajmuje się jednym grzesznikiem, który przestał być nieświadomy, a potem tymi, którzy zawsze byli najbliżej Niego, a teraz wreszcie odsłania najgłębszą tajemnicę ze wszystkich. Oto pod każdym względem główne słowo z siedmiu. Nie trzeba zwracać szczególnej uwagi na paradoks, jaki ono wyraża.

Po pierwsze, przypomnijmy sobie objawiony dogmat, że Jezus Chrystus jest Odwiecznym Synem Ojca, że mieszkał zawsze w łonie tego Ojca, że kiedy opuścił niebiosa, nie opuścił Ojca, że w Betlejem, i w Nazarecie, i w Galilei, i w Jerozolimie, i w Getsemani, i na Kalwarii był zawsze Słowem, które było u Boga i Słowem, które było Bogiem (10). Następnie, że oczy Jego świętego człowieczeństwa spoglądały zawsze i nieustannie w oblicze Boga, ponieważ Jego jedność z Bogiem była całkowita i kompletna. Kiedy spoglądał ze żłóbka na twarz swej Matki, widział poza Nią oblicze swego Ojca. Kiedy wołał w Getsemani: Jeśli to możliwe (11), nawet w swym świętym człowieczeństwie wiedział, że to niemożliwe. Kiedy jęczał na Kalwarii, że Bóg Go opuścił, spoglądał jednak nieprzerwanie w chwałę niebios i widział tam swego Ojca.

Jednak obok tych prawd, jest także prawdą, że Jego wołanie porzucenia było nieskończenie bardziej realne, niż kiedy po raz pierwszy zostało wypowiedziane przez Dawida albo, od tamtego czasu, przez jakiegokolwiek opuszczonego grzesznika w najgęstszej duchowej ciemności. Wszystkie nieszczęścia świętych i grzesznych dusz, zebrane razem, nie mogłyby nawet zbliżyć się do nieznośnego cierpienia Chrystusa. Bowiem On sam odrzucił całkowicie pociechę Obecności, której nigdy nie utracił i sam zdecydował, że zostanie przebity i napojony, i będzie dręczony przez smutek, na który nie zasługiwał. Opierał się dotknięciu pocieszenia ze wszystkich sił swego Boskiego i ludzkiego bytu, jednocześnie otwierając je gwałtownie na ataki wszelkiego bólu. A jeśli psychologia tego stanu jest całkowicie poza naszą zdolnością zrozumienia, możemy przypomnieć sobie, że jest to psychologia Słowa, które stało się Ciałem (12), które staje z nami twarzą w twarz… Czy możemy się spodziewać, że to zrozumiemy?

Istnieje jednak ludzkie wyrażenie, samo będące paradoksem, jednak korespondujące z czymś, co uważamy za prawdę, które rzuca nieco słabego światła na tę nieprzeniknioną ciemność i wydaje się poszerzać doświadczenie Chrystusa na Krzyżu tak, aby dotknęło naszego ludzkiego życia. To wyrażenie, które opisuje stan dobrze znany osobom duchowym: Opuścić Boga dla Boga (13).

Najprostsza i najniższa forma tego stanu to taka, w której ulegamy naszej woli w kwestii wycofania się ze zwykłego duchowego pocieszenia. Z pewnością jest to stan niewytłumaczalny, ponieważ zarówno zwykłe pomoce naszej woli – nasze zrozumienie i nasze uczucie – są, z samej natury sprawy, bezużyteczne. Jednak ulegamy, albo przynajmniej dostrzegamy, że powinniśmy to zrobić i że robiąc to – przerywając Obecność Boga i nie korzystając z niej dłużej – odnajdujemy ją, jak nigdy przedtem. Opuszczamy Boga, aby Go odnaleźć.

Drugi stan, to ten w którym nie tylko stwierdzamy, że wszelkie pocieszenia nas opuszczają, ale odchodzi także poczucie rozumnej wiary, kiedy wydają się znikać same powody wierności. Jest to o wiele bardziej gorzka próba, a dusze, jedna po drugiej, nie przechodzą jej i muszą znów doznawać pociechy od Boga w mniej znakomity sposób, albo całkowicie zginąć. A jednak nie jest to najwyższy szczyt ludzkiego opuszczenia.

Istnieje bowiem trzeci stan, o którym święci opowiadają nam urywanymi słowami i obrazami…

Nasz ostateczny wniosek, który możemy zastosować do nas samych, jest taki, że w tej czy innej formie opuszczenie jest tak samo etapem postępu duchowego, jak jesień i zima są porami roku. Początkujący muszą przecierpieć jeden poziom, oświeceni – kolejny, a ci, którzy dostąpili rzeczywistego zjednoczenia z Bogiem – trzeci. Ale wszyscy muszą przez to przejść, każdy na własnym poziomie, bo inaczej postęp jest niemożliwy.

Miejmy zatem odwagę, aby się z tym zmierzyć w świetle tego słowa. Jeśli bowiem możemy uświęcić ból cielesny przez pamięć gwoździ, tak samo możemy uświęcić ból duchowy przez pamięć tej ciemności. Jeśli Ten, który nigdy nie opuścił Ojca, może tego doświadczać w wyjątkowym i najwyższym sensie, o ileż bardziej powinniśmy być zadowoleni, doświadczając tego na niższych poziomach, my, którzy tak nieustannie, od momentu, kiedy weszliśmy w wiek rozumny, odchodzimy nie tylko od Niego, ale nawet i z Jego domu.

Piąte słowo

Pragnę – J 19, 28.

Nasz Pan nadal objawia swój stan, ponieważ, poza wszystkim innym, jest kluczem dla całego człowieczeństwa. Jeśli zrozumiemy cokolwiek z Niego, jednocześnie będziemy daleko lepiej rozumieć siebie samych.

Pokazał nam, że może naprawdę być pozbawiony duchowej pociechy, i wskazał wartość tego niedostatku. Teraz pokazuje nam także wartość braku cielesnego. A paradoksem do naszych rozważań jest to, że źródło wszystkiego może wszystko utracić, że stwórca potrzebuje swego stworzenia, że Temu, który oferuje nam wodę wytryskującą ku życiu wiecznemu (14), może braknąć wody ludzkiego życia – najprostszego składnika ze wszystkich. W swym Boskim opuszczeniu jest On jednak nadal ludzki.

Bardzo często przy tym słowie rozważa się Chrystusowe pragnienie dusz. I jest to oczywiście uzasadniona myśl, ponieważ to prawda, że całe Jego jestestwo, a nie tylko jego jedna część, tęskniło i łaknęło na Krzyżu każdego przedmiotu swego pragnienia. Z pewnością pragnął dusz! Kiedyż ich nie pragnie?

Jeśli jednak wszystko uduchowimy, łatwo jest stracić prawdziwe proporcje i przejść obok Jego cielesnego bólu jako niewartego rozważania. To pragnienie Ukrzyżowanego jest bowiem końcową sumą wszystkich cierpień ukrzyżowania: fizyczne męczarnie, gorączka przez nie wywołana, obfity pot, palące słońce – wszystko to osiągnęło kulminację w udręce, którą wyraża w tym wołaniu.

Zatem ból cielesny, jako że Jezus nie tylko zechciał go znosić, ale także mówić o nim, jest tak samo częścią Boskiego procesu, jak najbardziej duchowe opuszczenie. Jest głęboką i niezbędną rzeczywistością w życiu. Obecnie panuje moda, aby udawać, że jesteśmy ponad takie rzeczy, jakby były albo zbyt ordynarne dla naszej wysokiej natury, albo nawet rzeczywiście same w sobie złe. Prawda jest taka, że boimy się ich realności i piekącego bólu, próbujemy więc wszelkimi siłami tego uniknąć. Udajemy, że uśmiechamy się na myśl o dawnych pokutach świętych i ascetów, jakbyśmy sami wznieśli się na wyższy poziom rozwoju i już nie potrzebowali takich elementarnych środków pomocy dla naszej pobożności!

Niech zatem to Słowo przyprowadzi nas na powrót do naszych zmysłów i do właściwych proporcji prawdy. Jesteśmy tak samo ciałem, jak i duszą. Bez ciała jesteśmy niekompletni. Dusza nie wystarcza sama sobie, ciało ma tak samo rzeczywistą rolę do odegrania w Odkupieniu, jak dusza, która jest jego serdeczną przyjaciółką i powinna być jego panią. Poszukujemy odkupienia naszego ciała (15) i Zmartwychwstania ciała (16), zasługujemy lub nie zasługujemy przed Bogiem w naszej duszy na czyny naszego ciała.

Tak samo było z Naszym Panem nieskończenie współczującym. Słowo, które stało się ciałem (17), zamieszkało w ciele, ciało zostało przez nie wzięte do nieba. Dalej, Nasz Pan cierpiał w ciele i zechciał nam to powiedzieć, jak również to, że owo cierpienie było dla Niego nie do zniesienia.

W znanej książce katolicki poeta (18) opisuje z wielką siłą rozwój ludzkich systemów nerwowych w kolejnych wiekach i ostrzega swych czytelników przed skrupulancką obawą, że ci, którzy już nie biczują się cierniami, zaniedbują środki uświęcenia. Wskazuje, z absolutną słusznością, że obecnie ludzie cierpią w bardziej subtelny sposób niż w średniowieczu, niemniej jednak – fizycznie i stawia nas na straży samych siebie, byśmy się zbytnio nie nękali. Jednak musimy też uważać, aby nie popaść w przeciwną skrajność i nie zacząć postrzegać cielesnego cierpienia (jak to już powiedziano), jakby było zbyt elementarne dla naszej wyrafinowanej natury i jakby nie było dla niego miejsca w procesie oczyszczania naszego ducha. To byłoby równie niebezpieczne i fałszywe. Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela! (19) Jeśli bowiem traktujemy ciało i duszę jako źle dobranych towarzyszy i staramy się je oddzielić, natychmiast otwierają się gwałtownie drzwi, z jednej strony – dla dawnych gnostyckich okropności sensualizmu, a z drugiej – dla nieludzkiego okaleczenia czy zaniedbania.

Kościół z kolei bardzo wyraźnie i uporczywie twierdzi, że ciało i dusza tworzą jednego człowieka, tak samo, jak Bóg i człowiek tworzą jednego Chrystusa. Kościół unaocznia dziwne korelacje i wzajemne wpływy tych dwóch stron i kieruje się nimi, nalegając stale na takie rzeczy jak post i abstynencja. A święci wypowiadają się równie wyraźnie i uporczywie. Jeszcze nigdy Kościół nie wyniósł na ołtarze żadnej duszy, w której życiu nie odegrała znaczącej roli jakaś forma cielesnej surowości. To prawda, że niektórzy święci ostrzegali nas przed przesadą, ale cóż za ostrzeżenia i jaka przesada! „Bądźcie umiarkowani”, radzi św. Ignacy, najbardziej rozsądny i umiarkowany ze wszystkich świętych. „Uważajcie, abyście nie połamali żadnej kości swym żelaznym biczem. Bóg tego nie pragnie!”

Zatem ból zajmuje faktyczne miejsce w naszym postępie. Któż z tych, co cierpieli, może kiedykolwiek znów w to zwątpić?

Rozważmy zatem w tym słowie Chrystusa, czy nasza postawa wobec cielesnego bólu jest taka, jakiej pragnie Bóg. Są dwa błędy, które możemy popełnić. Możemy albo bać się zbyt mało – podchodzić do niego, powiedzmy, z pogańskim stoicyzmem, zamiast z postawą chrześcijańską, albo możemy bać się za bardzo. Z jednej strony: Nie lekceważ karcenia Pana (20), a z drugiej: Nie upadaj na duchu (21). Z pewnością to drugie ostrzeżenie jest dziś najbardziej potrzebne. Ból miał bowiem rzeczywiste miejsce w Chrystusowym programie życia. Chrystus pościł przez czterdzieści dni na początku swojej posługi i pragnął każdego szokującego szczegółu Pretorium i Kalwarii na jej końcu. Powiedział nam, że Jego Duch był ochoczy (22) i, z jeszcze większą łaskawością, że Jego Ciało było słabe (23). Objawił zatem, że naprawdę cierpiał i że pragnął, aby tak było… Pragnę (24).

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) J 13, 23.

(2) 2 Tes 1, 10.

(3) Por. Łk 12, 16–21.

(4) J 11, 25–26.

(5) Kol 2, 20.

(6) Hbr 2, 9.

(7) Mt 15, 16.

(8) Mk 3, 35.

(9) Ga 2, 20.

(10) J 1, 1.

(11) Mt 26, 39.

(12) J 1, 14.

(13) Stwierdzenie św. Wincentego á Paulo.

(14) J 4, 14.

(15) Rz 8, 23.

(16) Apostolskie wyznanie wiary.

(17) J 1, 14.

(18) Francis Thompson, Health and Holiness.

(19) Mt 19, 6.

(20) Hbr 12, 5.

(21) Hbr 12, 5.

(22) Mt 26, 41.

(23) Mk 14, 38.

(24) J 19, 28.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Paradoksy katolicyzmu.