Rozdział czternasty. Ostatnia pieśń

Jedną z najwcześniejszych znanych nam opowieści z życia Franciszka z Asyżu jest ta o chłopcu, który słodkim głosem wyśpiewuje wesołe piosenki o miłości i wojnie. Jedną z ostatnich jest jeszcze piękniejsza opowieść o piosence, którą ułożył i zaśpiewał na chwilę przed śmiercią.

Był już straszliwie schorowany, słaby i smutny, ogromnie cierpiał, lecz pewnego ranka jego przyjaciele nagle usłyszeli cudowny głos, mocny i czysty jak za dawnych czasów, wyśpiewujący słowa, jakich nigdy wcześniej nie słyszeli. Franciszek często śpiewał piękne, stare łacińskie hymny, jednak te słowa były włoskie i tak proste, że zdawać się mogło, iż układa je w trakcie śpiewania. Tak też było. Znużony, cierpiący człowiek w głębi serca wciąż był trubadurem. Ciągle był – jak często o sobie mówił – Skowronkiem; i jak skowronek śpiewał dla czystego szczęścia i chwały. Niełatwo przetłumaczyć średniowieczny włoski język; w przekładzie ginie chyba jego piękno i melodyjność. Ostatnią pieśnią Bożego trubadura, pieśnią, która osłodziła mu godziny bólu i pocieszyła jego kochających przyjaciół, była Pieśń słoneczna:

„Bądź pochwalon, Panie, za to, że brat Słońce
Daje nam świadectwo Twego majestatu,
Światło dnia przynosząc, złote i gorące.
Bądź pochwalon także, gdy odpocząć bratu
Daje brat Księżyc, wschodząc cichą nocą:
I za każdą gwiazdę, którą swoją mocą
Na nieboskłon dałeś na srebrną ozdobę.
Chwała Ci, że chmury i burze przynosi
Dzielny Wiatr braciszek; i za siostrę Wodę,
Co nam cicho służy: i deszczem, i rosą.
Kiedy zaś zimowy chłód i mrok nastanie,
Chroni nas przyjaciel przez noc i dzień cały
I za niego także bądź pochwalon, Panie:
To brat Ogień – piękny, żywy i wspaniały.
Chwała Tobie, Panie, za mateczkę Ziemię:
Za jej kwiatów zapach i łąki zielone,
Za to, że dokarmia całe ludzkie plemię,
Za jej wielkie piękno, troskę nieskończoną”.

To właśnie dzięki Pieśni słonecznej po raz ostatni wróciła do Franciszka wielka radość życia. Był wówczas gościem biskupa Asyżu, w tym samym pałacu, do którego tak dawno temu udał się, aby opowiedzieć o gniewie swego ojca i zmartwieniu matki. Biskup Gwidon musiał być już stary, lecz był niezmiennie impulsywny i porywczy. Przez wszystkie te lata na swój sposób kochał Franciszka, natomiast z większością sąsiadów żył w niezgodzie. W tym czasie akurat trwał ostry spór między biskupem i burmistrzem miasta, więc w całym Asyżu aż wrzało od emocji. Franciszek kochał swoje rodzinne miasto i z całego serca cenił pokój, dlatego konflikty pogrążały go w najgłębszym smutku. Choć bardzo w tym czasie cierpiał, zapomniał o sobie i modlił się tylko o to, aby przed śmiercią móc jeszcze zaprowadzić pokój.

Pewnego dnia wezwał do siebie jednego z braci i powiedział:

– Idź do burmistrza i błagaj go, żeby razem ze wszystkimi miejskimi rajcami przyszedł pod ganek biskupiego pałacu.

Burmistrz przychylił się do prośby umierającego Franciszka i kiedy biskup wyszedł przed swój pałac, ujrzał przed sobą zgromadzonych miejskich dostojników, z którymi był zwaśniony.

W tym momencie dwóch szarych braci wyszło naprzeciw obu dumnym wrogom, a jeden z nich rzekł:

– Panowie moi, brat Franciszek ułożył piosenkę na chwałę Boga i błaga, byście wszyscy jej wysłuchali – po czym zaintonowali Pieśń słoneczną. Śpiewali na cześć słońca i księżyca, wiatru i ognia, siostry wody i matki ziemi; w ich głosach zabrzmiała moc i słodycz, kiedy doszli do nowej strofki, którą dodał Franciszek z tęsknoty za pokojem:

„Bądź pochwalon, Panie, za dusze, co żyją
W miłości, przebaczając, czyniąc znak pokoju,
Zaś zły los umieją dzielnie, bez skarg przyjąć;
Każdy z nich, Najwyższy, będzie świętym Twoim”.

Stara legenda mówi, że burmistrz słuchał w pokorze, „wylewając gorące łzy, albowiem wielce kochał błogosławionego Franciszka”. Kiedy pieśń się skończyła, rzekł:

– Wiedzcie, że wybaczam jego ekscelencji biskupowi, którego i pragnę, i powinienem uznać za swego pana – albowiem nawet jeśli ktoś zamorduje mego brata, powinienem być gotów wybaczyć mordercy.

To rzekłszy rzucił się biskupowi do stóp i powiedział:

– Oto ja, gotów na każde twe życzenie, z miłości do naszego Pana Jezusa Chrystusa i Jego sługi Franciszka.

Wtedy biskup wziął go za rękę, pomógł mu wstać i powiedział:

– Zgodnie z moim powołaniem powinienem być pełen pokory, ale z natury szybko wpadam w gniew, dlatego musisz mi wybaczyć.

Kilka dni później zabrano brata Franciszka z pałacu biskupiego i troskliwie zaniesiono znajomą drogą do Porcjunkuli. Przy leprozorium poprosił niosących, żeby się zatrzymali, a następnie spojrzał za siebie zaćmionym wzrokiem i uniósłszy słabą rękę pobłogosławił Asyż. Potem szara procesja wkroczyła do lasu i spokojnym krokiem pomaszerowała po opadłych liściach w stronę ubogich chatek i schludnego ogródka, które były dla bractwa najdroższym domem.

I tam właśnie umarł Biedaczyna, trubadur szczęśliwy i lekki na duszy, śpiewem witając „naszą siostrę śmierć”.

W Umbrii

Tuż pod konarów krętych dachem,
Pod srebrem liści, jasnym niebem,
Tam, gdzie jaszczurka śmignie czasem,
Leżę na suchej, ciepłej glebie
I ptaków śpiew słyszę pod lasem
I kroki wokół siebie –

Ich echo gdzieś z zapadłej drogi
Przyszło tu do nas; więc witajcie,
Niewidzialne, najświętsze nogi.
O listki, szeptem swym błagajcie,
Niech wejdą tutaj, w nasze progi!
O ptaszki, zaśpiewajcie!

A gdyby tak pielgrzym z podróży
Wrócił, z zachodnich krajów głośnych,
Gdzie w zgiełku rozmów czas się dłuży,
U Biedaczyny mógłby gościć:
Słonecznej pieśni by się uczył
I o tym, że świętości

Najbliżej są radosne serca.
Oto więc spowiedź nasza: „Panie,
Tak, wiemy: próżna nasza wiedza,
Co płynie z książek, nie z kochania;
A złudny blask złotego cielca
Twą świętość nam przesłania.

O jednym wszak mówimy śmiało:
Że w świecie, który się zatraca,
Gdzie na modlitwę czasu mało
I każdy tylko się wzbogaca,
Z Twych świętych słów to w nas zostało:
Najczystsza rzecz to praca.

Dlatego przebacz nam, zmaż plamy:
Małości, złości, wojny, gniewu;
Wskaż, jak cierpiącym pomóc mamy.
Naucz nas niebiańskiego śpiewu;
I jak przyjaźnić się z kwiatami,
Ze słońcem, deszczem, drzewem.

Nie odpowiadasz. Krętą drogą,
Którą, jak sądzę, iść zacząłeś,
Z bagażem swym, noga za nogą
Idą brat wół i brat osiołek.
Zza góry masyw chmur wygląda,
Ocienia skały gołe.

I znikąd tchnienia ani dźwięku,
Już poszarzały srebrne liście,
Lecz nagle słychać głos daleki,
Jak woła spoza wzgórz: „Usłyszcie:
Niechajże duch wasz będzie lekki,
Radości głoszę przyjście.

Kto rad – w nadziei się utwierdzi,
Słodko jest bowiem cześć oddawać
I matce Ziemi, i siostrze Śmierci”.
Mówił też głos, że Miłość chadza
Ta sama – w starym Nazarecie
I Umbrii pięknych szlakach.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.