Rozdział czternasty. Odpowiedź ojca dana córce

W książce Moje dzieci i ja autorstwa Jerome’a K. Jerome’a, pełnej humoru i zdrowego rozsądku, młoda dziewczyna mówi swemu ojcu, że jest przestraszona możliwością krótkotrwałej miłości.

„Miłość – mówi – jest jedynie psikusem natury, by zabawić się naszym kosztem. On mi powie, że jestem dla niego wszystkim. To potrwa sześć miesięcy, może rok, jeśli będę miała szczęście, wszelako pod warunkiem, że nie wrócę do domu z czerwonym nosem od spaceru na wietrze, że nie przyłapie mnie z wałkami we włosach. To nie mnie on potrzebuje, lecz tego, co we mnie młode, nowe i tajemnicze. A co gdy już się tym zaspokoi?”

Ojciec jej odpowiedział: „Gdy podziw i poetyka pożądania wygaśnie, tym, co ci pozostanie, będzie to, co już istniało przed pożądaniem. Jeżeli tylko sama namiętność was wiąże, to niech Bóg ma was w swojej opiece! Jeżeli szukaliście tylko przyjemności, to biedni jesteście! Ale jeśli za kochankiem stoi mężczyzna (dodajmy: chrześcijanin), jeżeli za domniemaną boginią, chorą na miłość, stoi prawa i odważna kobieta (dodajmy: chrześcijanka), wówczas życie jest przed wami, nie za wami. Kochać znaczy dawać, a nie otrzymywać. Zbyt niewielu uświadamia sobie, że to praca a nie zapłata daje radość, sama gra, a nie ilość zdobytych punktów, walka, a nie zwycięstwo. Głupcy pobierają się, kalkulując korzyści, jakie mogą wynieść z małżeństwa, a to absolutnie nic nie daje. Lecz prawdziwe nagrody wynikające z małżeństwa nazywają się: praca, obowiązek i odpowiedzialność. Są nazwy piękniejsze niż «bogini», «anioł», «gwiazda» czy «królowa». Są to: «żona» i «matka»”.

Małżeństwo – to poświęcenie.

Żeby wprowadzić w życie słowa: „Małżeństwo – to poświęcenie”, nie wystarczy wystartować z dobrego punktu wyjścia, żywić entuzjazm wobec pięknych ideałów, położyć całą nadzieję we wzajemnej czułości.

Ponieważ małżeństwo wymaga czegoś więcej niż zwykłe poświęcenie, żeby pozostać wiernym duchowi poświęcenia, konieczne będzie coś więcej niż zwykła pomoc.

Rozważyliśmy już analogię pomiędzy Eucharystią a małżeństwem; zauważyliśmy, że pomiędzy oboma sakramentami istnieje nie tylko więź podobieństwa, lecz że w Eucharystii – zwłaszcza poprzez uczestnictwo w Ofierze Eucharystycznej i Komunii świętej – istnieje osobliwa pomoc dla małżonków.

Wspólna modlitwa jest również wspomożeniem. Ktoś powiedział słusznie: „Największa oznaka miłości małżeńskiej nie przejawia się w ramionach obejmujących uściskiem, lecz w kolanach zgiętych we wspólnej modlitwie”.

W swoich Wyznaniach św. Augustyn opisuje swój ostatni wieczór z matką w Ostii. Jest on wart przedstawienia. Gdy mąż i żona osiągną takie zjednoczenie dusz w Bogu, mogą bez obawy stawić czoła wszelkim burzom życia.

„Zapominając o przeszłości i spoglądając w przyszłość, rozważaliśmy oboje w Twojej Obecności, mój Boże, Żyjąca Prawdo, jakie będzie życie wieczne wybranych… Doszliśmy do takiego wniosku: Zmysłowe przyjemności ciała w swej największej intensywności w całej swej atrakcyjności, jaką mogą mieć rzeczy materialne, nie oferują niczego, co można porównać ze słodyczą życia na tamtym świecie: nawet nie zasługują w porównaniu z nią na wzmiankę. W porywie miłości próbowaliśmy wznieść się tam ku Tobie…”

Muszę bardziej wyraźnie niż dotychczas rozumieć, jak ważną jest rzeczą zakorzenienie w modlitwie i – w miarę możliwości – modlitwie wspólnej.

Rozważę to jeszcze raz.

Uniesieni razem

Nie rozważamy tu słowa „uniesieni” w jego emocjonalnym i ekstatycznym znaczeniu, nie jako odruch egzaltacji, lecz raczej w znaczeniu wzniesienia się w zaprzęgu ku określonemu przeznaczeniu.

Małżeństwo – to podróż dwojga. Podróż. Podróżują razem, ciesząc się wspólnym szczęściem, nawet gdy zbliżają się do kresu życia; a później, na tamtym świecie, tam wysoko, będą oboje radować się szczęśliwością raju.

Czy mam swoje przeznaczenie… nasze wspólne przeznaczenie dostatecznie przed oczami… świętość na tym padole, później śmierć, następnie w przyszłym życiu – nagrodę za nasze wspólne wysiłki tu na ziemi?

Jakże szybko suniemy, ledwie dostrzegając nasze posuwanie się; ledwie zdaję sobie sprawę, że wyruszyłem w drogę. Jak odległy wydaje się koniec; umyka mojemu wzrokowi; cały pochłonięty jestem tym, co znajduje się bezpośrednio przede mną; nie mogę dojrzeć lasu poprzez drzewa.

Czy posuwam się do przodu? Czy wzrastam w świętości? W zjednoczeniu z Bogiem? W cierpliwości? W czystości? W miłości? W wielkoduszności?

Jak wiele pytań! Czy rzeczywiście zadaję je sobie? A jeśli tak, to jak muszę na nie odpowiedzieć, jeżeli chcę być uczciwy? Lecz nie jestem sam. To podróż w towarzystwie innych. Jest nas kilkoro: my oboje nie licząc dzieci. Jak zachowuję się wobec tej kompanii, moich towarzyszy podróży?

Jak postępuję wobec partnera mego życia?

Kreskówka Przed i po pokazywała szereg obrazków, wskazujących, jak zmieniała się postawa wobec towarzysza życia: W okresie narzeczeńskim młody człowiek trzyma bardzo troskliwie parasol nad głową swej narzeczonej, nie zważając na padający na niego deszcz. Krótko po małżeństwie trzyma ten parasol pomiędzy nimi obojgiem, tak iż każde w równym stopniu otrzymuje swoją porcję deszczu. Dłuższy czas później w trakcie małżeństwa, mąż nie troszczy się już o żonę: parasol trzyma nad swoją głową, pozwalając, żeby żona zmokła do suchej nitki.

Czy taka jest rzeczywistość, czy to tylko oskarżenie? Samolubstwo tak szybko odzyskuje swój teren. Nie zawsze jest to zła wola; może niedbalstwo, zwykłe i proste. Tak, lecz czy i to nie jest czymś niedopuszczalnym? Co stało się z owymi drobnymi przejawami kurtuazji oraz dniami z okresu miesiąca miodowego, owymi niezliczonymi delikatnymi względami, ciągłym myśleniem o drugim?

Jest powód wielkiego bólu, odczuwanego zwłaszcza przez żonę, która jest bardziej zaangażowana, bardziej uczuciowa, bardziej wrażliwa; ona myśli, że jest odrzucona. Czasami daje temu wyraz; nie dosadnie, lecz ową subtelną sztuką aluzji, wskazywania skutków oraz wymownego milczenia. Mogłaby tak oto przyganiać: „Gdybyś był w takiej a takiej sytuacji, gdybyś był z tą a tą osobą, jestem pewna, że byłbyś taki usłużny, taki ujmujący, taki troskliwy. Lecz to tylko ja. A więc nie musisz się przejmować, prawda?”. I stopniowo wkrada się gorycz. Na początku to były nic nie znaczące drobiazgi. Teraz urosły do rangi problemów – materii do tarć.

Znam księdza, który chciał – przynajmniej do osiągnięcia osiemdziesiątki – zachować świeżość swojego kapłaństwa: „Nigdy nie pozwolę sobie, żeby przyzwyczaić się do odprawiania Mszy świętej”. Powinienem móc powiedzieć to samo w odniesieniu do sakramentu, który otrzymałem, sakramentu małżeństwa: „Zachowam swą miłość w całej jej świeżości. Pozostanę uprzedzający, delikatnie troskliwy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby podróżować razem nie tylko w pokoju, lecz w świetle i wzajemnej radości”.

Samotni we dwoje

Anna de Noailles, francuska poetka, tak podsumowała swe nieszczęśliwe życie małżeńskie: „Jestem samotna z drugim człowiekiem”. Jest to wyrazista, ale złowieszcza uwaga.

Ludzie pobierają się po to, by być we dwoje, lecz dwoje w jednym, a nie dalej samymi, samymi choć z drugim człowiekiem.

Samotność dla dwojga może mieć podwójną przyczynę:

1. Czekanie zbyt długo z poczęciem dzieci w wyniku wzajemnej umowy na początku życia małżeńskiego.

2. Być może zbytnie wzajemne kochanie się. Zbytnie, oczywiście, na sposób egoistyczny. Mąż i żona zjednoczeni – tak, i w tym sensie nie jest to samotność, o której mówiła Anna de Noailles. Lecz jeżeli ich związek we dwoje zasługuje raczej na miano egoizmu we dwoje, to nie jest to autentyczny związek.

To są rafy, o które rozbiło się już niejedno małżeństwo.

Naturalnie, jeżeli małżonkowie nie robią nic, by zapobiec poczęciu, to nie grzeszą… przynajmniej nie przeciwko prawu czystości małżeńskiej; jeżeli jednak sprzeciwiają się prawu płodności, narażają się na ryzyko bezpłodności.

Jeśli czekają zbyt długo ze spłodzeniem swych piskląt, gniazdo twardnieje, traci swą miękkość i elastyczność. Tak bardzo przyzwyczajają się do tego, że są tylko sami, że obecność kogoś trzeciego, nawet owocu ich związku, nie jest czymś pożądanym. Zawsze jeszcze będziemy mieli czas później, później! Najpierw nacieszmy się sobą nawzajem.

Samolubstwo we dwoje: samotność małżeńska. I dodajmy: ryzyko na przyszłość. Żona będzie prawdopodobnie cierpiała, że nie może być matką; mąż przyzwyczaja się widzieć w niej tylko żonę. „To na wiosnę – mówi obrazowo przysłowie – ptasi ojciec uczy się swych powinności”. Żona jest nader nierozsądna, jeżeli pozwala mężowi przedłużać nadmiernie coś w rodzaju stanu kawalerskiego; niech uczy go, jak podejmować swe obowiązki bez zbytniej zwłoki.

Może być jeszcze jeden powód, jeszcze bardziej szkodliwy, bycia samotnym we dwoje; rodzi się on z przeciwieństwa charakterów. Zwykle nie ujawnia się w pierwszych latach małżeństwa. Wówczas wszystko wygląda cudownie: promienie słońca, światło księżyca. I chociaż mogą być wyjątki, są one rzadkie.

Lecz przychodzi czas, gdy wkrada się napięcie, bardziej lub mniej powściągane, później skrywana uraza, w końcu sprzeciw – jeżeli nie poparty czynem, to przynajmniej wyrażany razami słownymi, ponurą ciszą, niemiłymi postawami. Każdy mężczyzna, nawet żonaty, ma zalążki na starego kawalera; każda zaś kobieta, nawet mężatka – na… cóż, faktycznie, nie należy używać tego określenia mówiąc o niezamężnych kobietach.

Gdy mężowie i żony zauważą u siebie rosnącą drażliwość, powinni – że tak powiem – wziąć się w karby i powstrzymać się od słów, których wkrótce mogliby żałować. Jeżeli mają odwagę, niech jak najszybciej dojdą ze sobą do porozumienia. Powinni uczyć się nie zauważać każdej drobnostki; zapominać z niezmordowaną cierpliwością wszelkie małe złośliwości, a pamiętać tylko radości, które przeżyli razem; powinni zrobić z nich bukiet, nie zwiędły jak sztuczne kwiaty trzymane w szufladzie, lecz żywy i świeży, na tyle piękny, żeby postawić go, na pełnym widoku, na kominku.

Wszystko charakterystyczne dla życia w pojedynkę jest tabu. Są zjednoczeni. Muszą pozostać zjednoczeni. Dwoje w jednym. W jednym. To nie zawsze łatwe, lecz zawsze konieczne.

Małżeństwo a kapłaństwo

Pomiędzy sakramentem małżeństwa a kapłaństwa istnieje większe podobieństwo niż wydaje się na pierwszy rzut. Wskazuje się na to w encyklice Casti connubii papieża Piusa XI. Oto kilka podobieństw:

1. Chociaż sakrament małżeństwa, inaczej niż kapłaństwo, nadaje duszy specjalne znamię, to w istocie konsekruje „szafarzy” wyznaczonych do przekazywania łaski. Kapłan jest jedynie świadkiem podczas ślubu. To nie kapłan udziela ślubu, lecz mężczyzna i kobieta udzielają go sobie nawzajem, wypowiadając swoje „tak” przekazują sobie wzajemnie więcej życia łaski. Wzniosła godność, którą rozważaliśmy wcześniej.

2. Zarówno małżeństwo jak i kapłaństwo dają i podtrzymują życie. Kapłaństwo – życie nadprzyrodzone, małżeństwo – życie naturalne. Celem małżeństwa jest nie tylko formowanie ciał, lecz również edukacja dusz; na nic zda się prokreacja, jeżeli nie znajdzie swego drugiego wyrazu w edukacji. To od rodziców zależy, czy dadzą ochrzcić swoje dzieci, przygotują je do Pierwszej Komunii świętej, pomogą im w formacji religijnej, będą czuwać, by pozostawały w stanie łaski – posługa, która toruje drogę do posługi kapłańskiej, czyni ją możliwą i podwaja jej wartość.

3. Małżeństwo i kapłaństwo, oba – to „sakramenty społeczne”; nie są nastawione tylko i głównie na osobiste uświęcenie tych, którzy je przyjmują, lecz ukierunkowane są szczególniej na dobro ogólne wspólnoty chrześcijańskiej. Kapłan nie jest kapłanem dla siebie; wyświęca się go dla powierzonych mu owiec; zleca mu się prace na rzecz trzódki, jaką biskup mu wyznacza. Rodzice nie pobierają się tylko dla własnego dobra; pobierają się dla dobra dzieci, które się z nich zrodzą.

Gdy zmniejsza się liczba księży, jakże wielka szkoda wynika z tego dla duchowej przyszłości społeczeństwa! (Czy nie jest prawdziwą udręką serca obecny przerażający dowód na to?) Jeżeli małżeństwa nie zawieraj ą ludzie dobrani, czyli dobrani zdecydowani wypełnić wynikające z niego obowiązki, jak wielka z tego wyniknie szkoda dla ziemskiej przyszłości społeczeństwa!

4. Otrzymujący sakrament małżeństwa są związani przysięgą – równie prawdziwie jak kapłan – do realizacji miłości. Dla kapłana sprawa jest jasna. Biskup wchodzi w stan doskonałości przez samą swą funkcję, która polega na tym, żeby dawać siebie aż do oddania życia, gdy jest to konieczne, dla dobra wiernych. Ponieważ jest on w ciągłym stanie pełnej miłości, mówimy, że jest w stanie doskonałości, doskonałości polegającej na bardziej lub mniej wytężonym praktykowaniu miłości. Kapłani mają udział w tym stanie świętości biskupa. Muszą poświęcać się dla swoich owiec, być gotowi dzień i noc nieść im pomoc duchową, robić, co w ich mocy, by pouczać ich przez słowo Boże, zapobiegać zatraceniu ich dusz, prowadzić ich z powrotem do owczarni, jeżeli są kuszone by zejść na manowce.

Małżonkowie są z kolei, w szerokim znaczeniu tego słowa, powołani na pewien stopień stanu, który – jeżeli będą w nim żyli jak powinni – może doprowadzić ich do wysokiej doskonałości.

Czy mąż nie powinien ze wszystkich sił zabiegać o dobro swej żony i dzieci? Czy nie powinien pracować i spalać się z miłości do nich?

A jeśli chodzi o żonę i matkę? Na ornacie kapłana pojawia się pelikan symbolizujący obowiązek kapłana, naśladowania Chrystusa przez oddanie dla dobra wiernych krwi wypływającej bezpośrednio z serca. Czy to nie jest również dobry symbol matczynego poświęcenia?

***

Kapłani otrzymują święcenia u stóp ołtarza, podobnie sakrament małżeństwa otrzymują państwo młodzi. Wygląda, jak gdyby Kościół wyznaczył to samo miejsce na przyjęcie obu tych sakramentów, bo pragnął podkreślić relację pomiędzy małżeństwem a święceniami kapłańskimi.

Teraz, gdy ujrzeliśmy punkty zbieżne między obydwoma sakramentami, możemy wyciągnąć kilka pożytecznych wniosków:

1. Tych dwoje, którzy się pobierają, wezwani są pomagać sobie wzajemnie w prowadzeniu życia łaski. Stąd też poślubieni staną się pasami transmisyjnymi w przekazywaniu łaski w takim wymiarze, w jakim bogactwem życia łaski dysponuje każdy z partnerów małżeńskich. Jak bardzo długo musi kap łan przygotowywać się do kapłaństwa: długie lata w seminarium, przyjęcie niższych święceń przed dopuszczeniem do kapłaństwa, rekolekcje przed każdym ze święceń.

Dla kontrastu, ile osób wstępuje w związek małżeński bez żadnego przygotowania. Nawet jeżeli się do niego rzeczywiście przygotowują i nad nim zastanawiaj ą, to jak puste i krótkie jest to przygotowanie, jak łatwo ulatują jego efekty przez zalew zdarzeń towarzyskich i rozproszenie umysłu. Dziwne postępowanie!

2. Tych dwoje złączonych małżeństwem będzie musiało pomnażać życie, a co więcej, życie przypominające ich własne. Najczęściej spotykaną uwagą w stosunku do nowego niemowlęcia, komentarzem wiele mówiącym, jest: „Ależ to wykapany ojciec” lub: „Ona jest podobna do matki jak dwie krople wody”. A co, jeżeli to okaże się prawdą również w sensie moralnym? Jaki jestem, ja, ojciec? Albo ja, matka? Czy naprawdę chcę, żeby to maleństwo było do mnie podobne? O nie! Chcę, żeby było lepsze, znacznie lepsze ode mnie!

Lecz czy – w miarę jak postępuję w latach – chcę osłabić to, co zamierzam przekazać oraz co zamierzam zachować dla siebie? Nie. Mogę powstrzymać się od zrodzenia dzieci, lecz jeżeli już je mam, muszę zdawać sobie sprawę, że będą mnie przypominać. Obym nie musiał powiedzieć, jak ktoś kiedyś: „Moje dzieci będą do mnie podobne, lecz będziecie musieli im to wybaczyć”.

Czy nie jest to myśl, która powinna pociągnąć mnie mocno ku świętości?

Skoro mam nie tylko zrodzić, ale i wychować dzieci, czy nie powinienem zbadać stopnia swojej prawości? Czy jest ona tego rodzaju, że mogę rzeczywiście przyczynić się do rozwoju innych dusz, przyczynić się do wzrostu Mistycznego Ciała Chrystusa, do spotęgowania życia nadprzyrodzonego wokół siebie – u swego partnera małżeńskiego, swoich dzieci?

Proboszcz z Ars zapytał kiedyś pewnego księdza, który narzekał, że nie ma wpływu na swoich parafian: „Czy pościłeś, używałeś dyscypliny, zmagałeś się na modlitwie?”. Innymi słowy: „Czy łączyłeś swoje wysiłki z modlitwą, pokutą i uświęcaniem się w najwyższym stopniu?”.

Może skarżę się na swoją bezradność wobec jednego z dzieci. Czy wyczerpałem wszelkie środki, żeby sprowadzić na siebie maksimum łaski Bożej? Dusze mają wysoką cenę. Z pewnością zawsze istnieje indywidualna wolna wola, której trzeba stawić czoło; może ona opierać się Bogu; może opierać się modlitwie i staraniu rodziców o świętość dziecka. Nie wolno mi się zniechęcać. Czy nie zbyt ostrożnie odmierzałem swoją wielkoduszność? Będę starał się dosięgnąć wyżyn. Nie jesteśmy w stanie podźwignąć kogoś, jeżeli sami nie stoimy wyżej.

Powinienem dostrzec zasięg swoich obowiązków w świetle paraleli pomiędzy sakramentami małżeństwa i kapłaństwa. Podobnie jak księża mam ciężkie obowiązki. Wspaniałą, lecz straszliwą odpowiedzialność! Jeżeli sam jestem tylko taki sobie, będę – zgodnie z logiką rzeczy i nie licząc jakiegoś cudu Bożej łaski – wychowywał dusze na tylko takie sobie.

Czy tego właśnie chcę?

Czy do tej pory zmierzyłem już jak daleko sięga moja misja?

Ks. Raoul Plus SI

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Raoula Plus SI Chrystus w rodzinie. t. I: Małżeństwo.