Rozdział czternasty. Niedoszły pustelnik

Kiedy się modliłem, poczułem, jak nowa siła przenika moje kończyny. Potem, ku zdumieniu trzech ludzi czuwających przy moim łóżku – lekarza, ojca Dubouis z Fareins, i Jana Pertinanda, kierownika miejscowej szkoły – otworzyłem oczy. W ciągu kilku sekund odzyskałem zdolność mowy i słabym głosem podjąłem swoje modlitwy do Matki Najświętszej i do świętej Filomeny o podarowanie mi jeszcze paru lat życia.

Trzy godziny później Jan Pertinand nie potrafił się już dłużej powstrzymywać. Była już prawie północ, a ja wciąż żyłem – i wciąż się modliłem!

– Co myślicie – wyszeptał z entuzjazmem do swoich towarzyszy. – Czyż ojciec Vianney nie wydaje się być nieco silniejszy, niż był?

– Z pewnością wygląda na silniejszego – zauważył ojciec Dubouis. – Ach, jak wspaniale byłoby, gdyby w tym małym pokoiku wydarzył się cud!

Lekarz nie potrafił jednak zdobyć się na oświadczenie, ponieważ znał słaby stan mojego serca. Nieważne jak zmieniony się wydawałem, jak silny stawał się mój głos podczas modlitwy – śmierć nie mogła odejść daleko. Może dwie godziny, cztery godziny, sześć. Nikt nie potrafił powiedzieć. Potem, kiedy zacząłem jęczeć i rzucać się, gdy wzrosła gorączka, posępnie pokręcił głową. To koniec.

To jednak nie był koniec. O świcie 12 maja ja ciągle trzymałem się życia. Nagle ojciec Dubouis oznajmił, że zamierza odprawić pierwszą ze stu Mszy świętych, które obiecałem ofiarować na cześć świętej Filomeny.

– Myślę, że Bóg Wszechmogący ulitował się nad nami – stwierdził. – Ojciec Vianney wydobrzeje.

Pół godziny później, akurat kiedy ojciec Dubouis kończył swoją Mszę świętą, Bóg pozwolił, żeby święta Filomena ukazała mi się z wiadomością, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Miałem dostać jeszcze kilka lat życia, by wykorzystać je na przygotowanie własnej duszy do wieczności.

Przepełniony radością wyciągnąłem ręce do mojej małej przyjaciółki z Niebios. Jaka ona była piękna! Jaka życzliwa! I jak dobrze się nawzajem rozumieliśmy!

– Och, Filomeno, dziękuję ci za to, co zrobiłaś – zawołałem. – Tak bardzo ci dziękuję!

Rzecz jasna, niezmiernie się ucieszono z mojego cudownego ozdrowienia i wkrótce kult świętej Filomeny święcił nowe triumfy. Jeżeli mała Święta mogła sprowadzić umierającego człowieka znad grobu, jak podnieceni ludzie mawiali jeden do drugiego, to na pewno może zdziałać także mniejsze cuda?

– Oczywiście, że może – głosiłem raz po raz. – Dzięki miłosierdziu Boga, Filomena może wszystko!

Osiem dni po wyzdrowieniu moje szczęście sięgnęło szczytu, kiedy pozwolono mi opuścić pokój i odprawić Mszę świętą w kościele w wiosce. Oczywiście, wciąż byłem bardzo słaby i przez długi czas nie mogłem pościć. Dlatego moja Msza święta musiała się odbyć około drugiej nad ranem. Ale nawet o tak wczesnej porze kościół był przepełniony, zwłaszcza mała kapliczka poświęcona Najświętszej Maryi Pannie, którą wybrałem na miejsce odprawienia Najświętszej Ofiary.

Byłem zmuszony prowadzić nabożeństwo, opierając się na ramieniu Jana Pertinanda, ale prawie nie zauważałem swojej słabości. Jak cudownie znów być z moimi parafianami! Widzieć ich zgromadzonych wokół mnie, milczących i pogrążonych w modlitwie w tym mroku rozświetlonym światłem świec, ze złożonymi dłońmi, z sercami i umysłami zjednoczonymi z moim przy składaniu ofiary Ojcu Niebieskiemu! Przyszło mi do głowy, że to scena, która równie dobrze mogłaby się rozgrywać w katakumbach, i która aż z nawiązką wynagradzała mi całe przygnębienie i niezrozumienie, których zaznałem podczas moich pierwszych lat w Ars.

– Ojcze Niebieski, pobłogosław tę trzódkę – modliłem się gorliwie. – I proszę, pomóż mi zrobić dobry użytek z dodatkowego czasu, jaki mi dałeś…

Kiedy wiosna przeszła w lato, bardzo często zanosiłem tę i inne modlitwy. I nieustannie towarzyszyła mi myśl, że uratowano mnie od śmierci tylko z jednego powodu: żebym przygotował się dla Nieba, służąc Bogu w jakimś odległym zakątku. Teraz, kiedy wróciły mi siły, czasy bycia zapracowanym proboszczem już się dla mnie skończyły. Nadeszła pora, żebym opuścił Ars.

„Myślę, że przez jakiś czas pobędę pustelnikiem”, postanowiłem. „Później wstąpię do klasztoru. Ach, co za radość móc modlić się bez przerywania… uczyć się lepiej poznawać Boga… miłować Go… służyć Mu…”

Jednak bardzo prędko odkryłem, że najlepiej zatrzymać takie myśli dla siebie. Przyjaciele w Ars nie zaakceptowaliby mojego zamysłu, żeby ich opuścić. Oczywiście, jak powiedzieli, powinienem mieć wakacje. W rzeczy samej, powinienem wyjechać natychmiast, żeby odpocząć przynajmniej przez kilka tygodni. Ale żeby nie wracać? Żeby zakopać się na jakimś odludziu, kiedy dusze tak ogromnie mnie potrzebują? Och, nie!

Nie zwracałem jednak większej uwagi na ich argumenty i z początkiem września po cichu poczyniłem przygotowania do odwiedzenia mojego brata, Franciszka w Dardilly. To było zupełnie w porządku, ponieważ już wiele tygodni wcześniej biskup udzielił mi pozwolenia na zrobienie sobie wakacji, kiedykolwiek i gdziekolwiek wybiorę. Prosił tylko, żebym na czas mojej nieobecności poszukał na zastępstwo innego proboszcza. Cóż, ksiądz Raymond z Savigneux był aż nadto chętny, by zająć moje miejsce. Był to zdolny i bystry ksiądz w wieku około trzydziestu ośmiu lat, którego znałem od dawna. Miałem przyjemność pokrywać większość jego wydatków w seminarium. Teraz miał się odpłacić, przejmując moje obowiązki proboszcza parafii w Ars.

Jednak kiedy ukończyłem przygotowania do podróży do Dardilly, nie czułem się zupełnie spokojny. Oczywiście, chciałem wyjechać. I naturalnie, chciałem zobaczyć mojego brata i jego rodzinę, stary dom, moich przyjaciół i krewnych. Ale jedna rzecz była dla mnie jasna. Muszę zaplanować wykorzystanie tego wyjazdu z Ars, żeby dokonać zerwania z parafią na stałe. Po odwiedzinach brata w Dardilly muszę gdzieś pojechać i ułożyć sobie życie jako pustelnik. Nie mogę już myśleć o odprawianiu Mszy świętych w moim pięknym, małym kościółku, o spowiadaniu w kaplicy świętego Jana Chrzciciela, o modlitwach przed relikwią świętej Filomeny, o głoszeniu kazań, o uczeniu dzieci katechizmu…

„To pożegnanie z Ars na zawsze”, powiedziałem sobie. „Na zawsze!”

I wtedy nagle pojąłem, że nigdy nie mógłbym wyjechać, nie wyjaśniając sytuacji przynajmniej Katarzynie, Marii i Janinie. Albo bez kilku słów do dzieci ze szkoły „Pod Opatrznością”.

„Nie zawadzi odwiedzić po raz ostatni te dobre dusze – stwierdziłem – zwłaszcza jeżeli powiem im, że wszystko, co dotyczy mojego odejścia, musi pozostać tajemnicą.”

Rankiem 11 września wprowadziłem w życie swój plan. Poszedłem do szkoły „Pod Opatrznością”, pobyłem chwilę z dziećmi, a potem poinformowałem Katarzynę i jej pomocnice o moich palanach. Późnym wieczorem, kiedy wszyscy będą już mocno spali, zamierzam wymknąć się do Dardilly. I już nie wrócę.

Przez chwilę trzy dziewczęta patrzyły na mnie wstrząśnięte i milczące. Potem, jedna po drugiej, zalały się łzami.

– Przecież nie możesz tak po prostu odejść i wszystko zostawić, ojcze – zawołała Katarzyna. – Co się stanie z pielgrzymami? Z dziećmi? Ze szkołą? Z nami?

– Ojciec Raymond z Savigneux będzie miał nad wszystkim pieczę – odpowiedziałem uspokajająco. – Wiecie, jaki jest bystry, jaki pełen zapału do pracy. A ponieważ jest znacznie młodszym księdzem niż ja, i dobrego zdrowia…

Maria stłumiła szloch.

– Ale my go nie chcemy, ojcze. My chcemy ciebie!

Janina przytaknęła żałośnie.

– Tak, ty nas tu sprowadziłeś – mruknęła. – Ty wszystko rozumiesz. Nie ma nikogo, kto może zająć twoje miejsce, ojcze… Naprawdę!

Zdobyłem się na uśmiech, by dodać im otuchy.

– Ale wy nie rozumiecie, moje dzieci? Bóg chce, żebym Mu służył gdzie indziej. A teraz obiecajcie mi, że będziecie modlić się za mnie codziennie… i że nie piśniecie nikomu ani słówka.

Łkając, zasmucone na nowo dziewczęta wreszcie poddały się w obliczu mojej determinacji. Tak, będą się za mnie modlić codziennie do końca życia. Będą uczestniczyć w Mszy świętej w mojej intencji, będą odmawiać Różaniec, będą dokonywać różnych wyrzeczeń. Ale, och, jak trudno będzie bez ze mnie… jak samotnie…

– Ars nie będzie już takie samo – powiedziała Katarzyna niepewnym głosem. – Och, ojcze! Czy jesteś całkiem pewien, że Bóg chce, żebyś nas opuścił?

Skinąłem głową.

– Tak, dziecko. Widzisz, odkąd miałem jedenaście lat, moja dusza tak właściwie pragnęła samotności. Teraz… och, cieszcie się ze mną, że nareszcie jestem bliski znalezienia jej!

Przez resztę dnia zajmowałem się swoimi obowiązkami, jak gdyby nie miało się wydarzyć nic niezwykłego. Później, wieczorem, udałem się do parafialnego kościoła z pożegnalną wizytą. I jakże puchło z dumy moje serce, kiedy przechodziłem od jednego ukochanego miejsca do innego! Wszystko było takie piękne! Posągi, obrazy, złote i srebrne lichtarze, gobeliny, obrusy na ołtarzu, wiele religijnych przedmiotów, które zgromadziłem przez lata, by zdobiły Bożą siedzibę…

„Ojciec Raymond powinien być tu bardzo szczęśliwy”, powiedziałem sobie. „Och, drogi Panie, proszę, pobłogosław jego pracę dla dobra dusz jeszcze bardziej niż pobłogosławiłeś moją!”

Powoli upływały godziny. Około dziesiątej wieczorem poszedłem do swojego pokoju, jakby na spoczynek. Ale nie położyłem się do łóżka. Ach, nie! Kiedy mój skromny dobytek został spakowany, zacząłem po raz kolejny rewidować w myślach swoje plany. Chyba wszystko było w porządku – od listu, który napisałem do biskupa, prosząc go o zgodę na prowadzenie pustelniczego życia w Montmerle, po list, który posłałem swojemu bratu Franciszkowi z prośbą, by pozwolił mi pobyć z nim z tydzień lub dwa w Dardilly.

„Oczywiście, że wszystko jest w porządku”, powiedziałem sobie uspokajająco. „I za parę godzin będę w drodze.”

Nieco przed pierwszą w nocy wyszedłem z plebanii do ogrodu. Było bardzo ciemno. W jednej ręce niosłem pakunek z moim skromnym dobytkiem, a w drugiej brewiarz. Wtem – och, coś okropnego! Kiedy niezdarnie szukałem luki w żywopłocie, która wychodziła na teren przy kościele, usłyszałem ludzi rozmawiających przyciszonymi głosami. Potem tu i tam zaczęły rozbłyskiwać lampy.

Nagle męski głos odezwał się triumfująco:

– Patrzcie! Ojciec Vianney wychodzi! Jest tam, przy żywopłocie!

Oszołomiony, skuliłem się i cofnąłem z powrotem do cienia, a mój umysł przez chwilę nie był w stanie działać. Co się stało? Co robi w środku nocy na przykościelnym terenie co najmniej pięćdziesięcioro ludzi? A potem stopniowo wszystko stałe się jasne. Katarzyna i inne! Ach, tak. Oto przyczyna. Nie były w stanie dochować mojego sekretu. Opowiedziały jakiejś przyjaciółce, że odchodzę. Później przyjaciółka zwierzyła się z nowiny komuś jeszcze…

Kiedy próbowałem pozbierać myśli, zgromadziła się wokół mnie grupka najzagorzalszych parafian.

– Ojcze, nie powinieneś odchodzić!

– Och, gdybyś wiedział, jak bardzo cię potrzebujemy, ojcze!

– Tak. To nie w porządku, zostawiać nas w taki sposób…

– Proszę, pobłogosław ten różaniec…

– I ten medalik…

Desperacko ścisnąłem w rękach mój pakunek i brewiarz i zacząłem przepychać się przez tłum.

– Moje dzieci, pozwólcie mi przejść – błagałem. – Proszę…

Jakoś udało mi się przedostać przez tłum i ruszyć drogą. Ale kiedy ochłonąłem z tego wysiłku, ścisnęło mi się serce. Zostawiłem Ars za sobą, owszem, ale gdzie teraz się znalazłem? Było tak ciemno, a ja w swoim pośpiechu zboczyłem z drogi na puste pole kukurydzy. Jeżeli nie nadejdzie ktoś, komu będę mógł zaufać, resztę nocy spędzę wędrując bez celu.

Nagle w ciemności rozległ się słabym echem znajomy głos.

– Ojcze! Ojcze Vianney! Gdzie jesteś?

Odmówiłem krótką modlitwę dziękczynną. To był mój dobry przyjaciel, kierownik wiejskiej szkoły!

– Tutaj – zawołałem. – I pospiesz się, Janie…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.