Rozdział czternasty. Którego nie zniszczymy

Efrem Surprenant pchnął drzwi i pojawił się na progu.

– Przyszedłem…

Nie znalazł innych słów i stał w bezruchu przez kilka sekund, spoglądając z zakłopotaniem na pana Chapdelaine, Marię i dzieci, którzy siedzieli przy stole, sztywni i milczący. Następnie szybkim ruchem ściągnął czapkę, jakby chciał naprawić to, co mu umknęło, zamknął za sobą drzwi i podszedł do łóżka, na którym leżała zmarła.

Zmieniono położenia łoża, przesuwając górę w stronę ściany, zaś dół ku wnętrzu domostwa, tak, by można było mieć do niego dostęp z obu stron. Na krzesłach ustawionych pod ścianą paliły się świece: jedna z nich była umieszczona w wielkim świeczniku z białego metalu, którego goście państwa Chapdelaine nigdy wcześniej nie widzieli. Na drugą Maria nie mogła znaleźć nic bardziej odpowiedniego od szklanej misy, w którym latem podczas świąt podawano borówki i leśne maliny.

Metalowy świecznik lśnił, szklana misa pobłyskiwała w świetle, które słabo oświetlało twarz zmarłej. Jej oblicze nabrało szczególnej, wyrafinowanej bladości, przywodzącej na myśl kobiety z miast – był to wynik kilku dni choroby lub ostatecznego, trupiego zimna, które na początku nieco zdziwiło pana Chapdelaine’a i jego dzieci; później jednak dostrzegli w niej uroczystą przemianę, ukazującą jak śmierć już zdążyła wynieść matkę ponad nich.

Efrem Surprenant przyglądał się jej przez kilka minut, po czym uklęknął. Z początku z jego ust dobywało się niewyraźne mamrotanie słów modlitwy, lecz gdy Maria i Tit’Bé dołączyli do niego, wyjął z kieszeni różaniec o dużych ziarnkach i zaczął go odmawiać półgłosem.

Gdy skończył, usiadł na krześle przy stole i milczał przez jakiś czas, kręcąc głową ze smutną miną, jak to przystoi robić w domu, w którym panuje żałoba, a także dlatego, że był szczerze zasmucony.

– To wielka strata – powiedział w końcu. – Miałeś szczęście, że miałeś taką żonę, Samuelu; nikt się temu nie może sprzeciwić. Miałeś wielkie szczęście!

Po czym znowu zamilkł, bezskutecznie szukając słów pocieszenia; zaczął więc mówić o czymś innym.

– Robi się już ciepło wieczorami; niedługo będzie padało. Wszyscy mówią, że wiosna przyjdzie wcześnie tego roku.

Dla chłopów wszystko, co dotyczy ziemi, która ich żywi, a także pór roku, które na zmianę usypiają i budzą glebę, jest tak ważne, że można o tym mówić, nie profanując nawet śmierci. Wszyscy instynktownie zwrócili spojrzenia w stronę kwadratowego okienka – noc była jednak ciemna i nic nie zobaczyli.

Efrem Surprenant znów zaczął wychwalać zmarłą.

– W całej parafii nie było odważniejszej kobiety, ani zręczniejszej gospodyni. Do tego serdeczna i taka miła dla gości! W starych parafiach, a nawet w miastach, nie znaleziono by wiele takich, które mogłyby się z nią równać. Tak, miałeś wielkie szczęście, że miałeś taką żonę…

Wkrótce się podniósł i wyszedł zasmucony.

W długiej ciszy, jaka nastąpiła po tej wizycie, pan Chapdelaine pozwolił, by głowa opadała mu coraz niżej na pierś i wyglądało na to, że zasypia. Maria szybko powiedziała do niego:

– Niech ojciec nie zasypia.

– Nie… Nie…

Wyprostował się na krześle i ściągnął ramiona; oczy jednak mu się same zamykały, więc szybko się podniósł. – Zmówimy jeszcze Różaniec – rzekł.

Uklękli przy łóżku, na którym leżała zmarła i odmówili cały Różaniec. Gdy wstali, usłyszeli deszcz bijący o szyby okien i gonty na dachu. Był to pierwszy wiosenny deszcz zwiastujący wolność, koniec zimy, rychłe pojawienie się ziemi, odnowienie życia w rzekach, zaś cały świat miał się raz jeszcze przemienić, niczym piękne stworzenie, które pod dotknięciem magicznej różdżki uwalnia się wreszcie od klątwy… Nie śmieli się jednak cieszyć w domu spowitym kirem, i naprawdę, nie odczuwali właściwie żadnej radości, gdyż ich rozpacz była głęboka i szczera.

Otwarli okno i znów usiedli, nasłuchując szumu ciężkich kropel uderzających o dach. Maria zauważyła, że ojciec odwrócił głowę i trwał w bezruchu – myślała, że ponownie dopada go jego zwykła wieczorna drzemka; lecz gdy miała go obudzić, ojciec westchnął i zaczął mówić.

– Efrem Surprenant powiedział prawdę – rzekł. – Twoja matka była dobrą kobietą, Mario, jedyną w swoim rodzaju.

Maria skinęła głową, zaciskając usta.

– Odważna, służąca dobrą radą – była taka całe życie, ale szczególnie na początku, tuż po naszym ślubie i nieco później, gdy Ezdrasz i ty byliście jeszcze całkiem mali, pokazała swe rzadkie zalety. Żona drobnego rolnika nie spodziewa się lekkiego życia; lecz nie ma wiele kobiet, które zabierały by się do roboty tak zręcznie i z tak dobrym humorem, jak ona wtedy, Mario.

Dziewczyna mruknęła:

– Wiem, ojcze, wiem.

Po czym otarła oczy, gdyż żal ściskał jej serce.

– Gdy wzięliśmy naszą pierwszą ziemię w Normandin, mieliśmy dwie krowy i niewiele pastwiska, gdyż prawie wszystko było jeszcze porośnięte lasem i trudne do uprawy. Wziąłem siekierę i powiedziałem jej: „Wypracuję ci ziemię, Lauro!”. Od rana do wieczora rąbałem i rąbałem, wracając do domu jedynie na kolację; i przez cały ten czas twoja matka sprzątała, zajmowała się domem, oporządzała zwierzęta, naprawiała ogrodzenia, sprzątała stajnię, harowała bez przerwy, a trzy lub cztery razy na dzień wychodziła przed dom i przez chwilę mi się przyglądała, jak pod lasem z całych sił pracowałem nad świerkami i brzozami, żeby przygotować dla niej ziemię.

– A potem w lipcu wyschła studnia – ciągnął. – Krowy nie miały co pić i praktycznie przestały dawać mleko. Więc wtedy, gdy ja byłem w lesie, twoja matka chodziła z wiadrami do rzeki, wdrapując się po stromej skarpie, w sypkim piasku, z pełnymi kubłami, aż napełniła beczkę. Gdy beczka była pełna, ładowała ją na wózek i ciągnęła go, by napełnić wielki zbiornik w zagrodzie dla krów, trzysta jardów od domu, na skraju skarpy. To nie była praca dla kobiety i mówiłem jej, żeby mi to zostawiła. Ale za każdym razem wykrzykiwała: „Ty się tym nie przejmuj… Niczym się nie przejmuj… Przygotuj mi ziemię”. I śmiała się, by dodać mi odwagi, ale dobrze widziałem, że ciężko pracowała, a pod oczami miała cienie ze zmęczenia.

– Brałem więc siekierę – kontynuował – szedłem do lasu i tak harowałem przy brzozach, że od uderzeń siekiery odskakiwały kawałki drewna wielkości pięści, powtarzając sobie, że mam żonę jedyną w swoim rodzaju i że przygotuję jej piękny kawałek ziemi…

Deszcz wciąż uderzał o dach; co jakiś czas podmuch wiatru smagał ciężkimi kroplami szybę w oknie, które spływały po niej jak łzy. Jeszcze kilka godzin ulewy i ziemia będzie goła, ze strumyczkami płynącymi z każdego pagórka. Za kilka dni znów będzie słychać wodospady…

– Gdy wzięliśmy inną ziemię w górze Mistassini – podjął Samuel Chapdelaine – było tak samo: ciężka praca i bieda, tak samo dla niej, jak i dla mnie; ale ona wciąż była pełna wiary i dobrego humoru… Tam byliśmy w środku lasu. Ale jako że były w nim polanki z trawą rosnącą między skałami, zaczęliśmy hodować barany. Pewnego wieczora…

Zamilkł znów na kilka chwil, po czym zaczął ponownie opowiadać wpatrując się w Marię w taki sposób, jakby chciał, by dobrze zrozumiała to, co zamierzał powiedzieć.

– Było to we wrześniu, w czasie, gdy wszystkie dzikie leśne zwierzęta robią się niebezpieczne. Jeden mężczyzna z Mistassini, który płynął w dół rzeki kajakiem, zatrzymał się blisko nas i tak nam powiedział: „Pilnujcie waszych owiec, w zeszłym tygodniu niedźwiedzie zabiły jałówkę całkiem blisko zabudowań”. Więc twoja matka i ja poszliśmy na pastwisko, żeby na noc zagonić owce do zagrody, po to, by nie dobrały się do nich niedźwiedzie.

– Stanąłem po jednej stronie stada, a ona po drugiej, jako że owce miały zwyczaj rozbiegać się po olchach – snuł opowieść pan Chapdelaine. – Zmierzchało już, gdy nagle usłyszałem krzyk Laury: „Ach, potwory!”. W zaroślach poruszały się jakieś zwierzęta i łatwo można było zobaczyć, że nie były to owce, ponieważ wieczorem w lesie owce wyglądają jak białe plamy. Więc, uzbrojony w siekierę, rzuciłem się ile sił w nogach. Twoja matka mi to potem opowiedziała, jak już byliśmy z powrotem w domu: zobaczyła owcę leżącą na ziemi, była już martwa, i dwa niedźwiedzie, które właśnie się do niej zabierały. Potrzeba nie lada śmiałka, może i ze strzelbą, by stawić czoła niedźwiedziom we wrześniu; jeśli jest to kobieta z gołymi rękami, to najlepsze, co może zrobić, to uciekać i nikt nie miałby tu nic do gadania. Ale twoja matka wzięła z ziemi jakiegoś badyla i pobiegła prosto na te niedźwiedzie, krzycząc: „Nasze piękne grube owieczki! Wynocha, złodzieje, albo was nieźle urządzę!”.

– Ja biegłem tak szybko, jak tylko się dało przez krzaki – opowiadał pan Chapdelaine – ale w chwili, gdy do niej dotarłem, niedźwiedzie cichcem uciekły do lasu, wystraszone, tak je twoja matka przeraziła.

Maria słuchała z zapartym tchem, zadając sobie pytanie, czy naprawdę jej matka mogła zrobić coś takiego, znała ją bowiem od zawsze jako łagodną i cierpliwą osobę, która, jeśli już dała klapsa Telesforowi, zawsze brała go potem na kolana i pocieszała, płacząc razem z nim i mówiąc, że bicie dzieci łamie jej serce.

Krótka wiosenna ulewa już się skończyła; księżyc wyjrzał zza chmur niczym ciekawska twarz, sprawdzająca, ile jeszcze zostało śniegu po pierwszym deszczu. Ziemia wciąż była pokryta jednolitą bielą. Głęboka, nocna cisza podpowiadała, że upłynie jeszcze wiele dni, zanim będzie można usłyszeć daleki huk wielkich wodospadów. Ciepły wietrzyk szeptał jednak obietnice i zachęty.

Samuel Chapdelaine zamilkł na kilka chwil, pochylił głowę, złożył dłonie na kolanach i wspominał przeszłość, ciężkie lata, wypełnione jednak nadzieją. Gdy znów zaczął mówić, głos miał niepewny, jakby pełen melancholijnej pokory.

– W Normandin i Mistassini, i w innych miejscach, w których mieszkaliśmy, zawsze ciężko pracowałem – nikt temu nie zaprzeczy. Wykarczowałem wiele akrów lasu, budowałem domy i stodoły, mówiąc sobie, że nadejdzie taki dzień, w którym będziemy mieć piękny kawał ziemi, na którym twoja matka będzie mogła żyć jak kobiety ze starych parafii, gdzie są wielkie pola po obu stronach domu, sięgające aż po horyzont, ogródek warzywny, dorodne krowy w zagrodzie… I proszę, umarła mimo wszystko w na pół dzikim miejscu, z dala od innych domów i kościoła, i tak blisko lasu, że czasem nocą można usłyszeć odgłosy lisów. I to moja wina, że umarła w takim miejscu. To moja wina!

Dręczyły go wyrzuty sumienia; kręcił głową, wzrok miał wbity w podłogę.

– Wiele razy, gdy spędziliśmy pięć lub sześć lat w jednym miejscu, gdy wszystko dobrze się działo, zaczynaliśmy mieć czym się pochwalić: pastwiska, duże połacie ziemi gotowej pod zasiew, dom cały pełen obrazków wyciętych z gazet… Przyjeżdżali ludzie, by osiedlić się w sąsiedztwie. Wystarczyło tylko trochę poczekać, spokojnie pracować, i bylibyśmy w środku pięknej parafii, gdzie Laura mogłaby szczęśliwie żyć… I potem nagle zaczynało mi brakować do tego serca. Nudziła mnie praca i okolica; zaczynałem nienawidzić ludzi, którzy kupowali ziemię w sąsiedztwie i przychodzili do nas, myśląc, że ucieszy nas wizyta po tylu latach samotności. Słyszałem, jak mówiono, że dalej w górę jeziora, w lesie, są dobre ziemie; że ludzie z Saint-Gédéon mówili o kupnie działek w tamtych okolicach. W taki sposób miejsce, o którym tylko słyszałem, którego nigdy nie widziałem i gdzie jeszcze nie było żywej duszy, stawało się obiektem mojej tęsknoty i pragnień, co najmniej, jakbym się tam urodził…

– W tamtych czasach – mówił dalej – gdy codzienna robota była wykonana, zamiast siedzieć z fajką przy piecu, sadowiłem się na progu i trwałem tak w bezruchu, jak człowiek tęskniący za ojczyzną i który się nudzi. Nie cierpiałem wszystkiego, co widziałem przede mną: dobytku, na który pracowałem w takim trudzie i mozole, pola, ogrodzenia, pagórka zamykającego naszą parcelę, nie mogłem na to wszystko już patrzeć tak, że myślałem, że oszaleję.

– Wtedy – prawił – twoja matka podchodziła do mnie bezszelestnie od tyłu; również spoglądała na nasz dobytek i wiedziałem, że w głębi serca jest zadowolona, gdyż zaczynało to przypominać stare parafie, gdzie się wychowała i gdzie wolałaby mieszkać. Ale zamiast mi powiedzieć, że jestem starym prostakiem i szaleńcem, który chce się wynieść, i dokuczać mi, jak zrobiłoby wiele kobiet, ona jedynie wzdychała na myśl o pracy, która miała się od nowa zacząć i mówiła do mnie łagodnie: „No cóż, Samuelu! Czyli niedługo się przeprowadzamy?”.

– W tych czasach nie umiałem jej odpowiedzieć – przyznał pan Chapdelaine – tak skręcało mnie ze wstydu, że twoja matka miała ze mną takie życie. Ale też dobrze wiedziałem, że jeśli wyruszyłbym jeszcze dalej na północ, głębiej w las – poszłaby ze mną i wzięła na siebie część ciężkiej, początkowej pracy, jak zwykle zręczna, odważna i w dobrym humorze, bez zaczepek i złośliwych słów.

Pan Chapdelaine znów zamilkł i wydawało się, że myśli nad swoim żalem i cierpieniem. Maria westchnęła i przetarła twarz dłońmi, jak to się czyni, by coś wymazać z pamięci – ale w rzeczywistości nie chciała o niczym zapomnieć. To, co właśnie usłyszała, wzruszyło ją i zburzyło jej spokój. Miała niejasne przeczucie, że ta opowieść o ciężkim życiu, przez które jej matka tak odważnie przeszła, ma dla niej głębokie i istotne znaczenie, że zawiera lekcję – oby tylko potrafiła ją zrozumieć.

„Jak słabo znamy ludzi!” – pomyślała.

Od chwili śmierci, jej matka wydawała się wyglądać uroczyście i wyjątkowo, i oto jej zwykłe i skromne zalety, za które tak bardzo ją kochano, znikały za innymi, prawie bohaterskimi cnotami.

Przeżyć całe życie w odosobnionych miejscach, gdy lubi się towarzystwo innych ludzi i cichy spokój wsi; harować od świtu do nocy, wkładać wszystkie swe siły w tysiące trudnych prac i równocześnie zachowywać całą cierpliwość i radosną pogodę ducha. Widzieć wokół siebie jedynie dziką, pierwotną przyrodę, nieludzki las i potrafić zachować w tym wszystkim rozsądny porządek, łagodność, radość, które od wieków są owocem życia w dostatku, była to na pewno rzecz trudna i godna uwagi. I jaka była za to nagroda? Parę słów uznania po śmierci.

Czy było warto? Choć pytanie to się jeszcze w niej nie uformowało, to jej myśli do tego właśnie zmierzały. Więc żyć tak ciężko i tak odważnie, pozostawić po sobie tylu w tęsknocie i żalu – mało było zdolnych do tego kobiet. Ona sama…

Niebo skąpane w poświacie księżyca było wyjątkowo świetliste i głębokie, a z jego jednego końca na drugi, w uroczystej procesji kroczyły chmury, porwane w interesujący sposób, układające się w ładny wzór. Biała ziemia nie przywodziła już na myśl mrozu ani smutku, gdyż wietrzyk był ciepły i jakaś tajemnicza siła nadchodzącej wiosny czyniła śnieg jedynie zwykłym przebraniem krajobrazu, w żaden sposób nie niepokojącym, i o którym wiadomo było, że niedługo zniknie.

Maria, siedząca przy małym okienku, patrzyła przez jakiś czas bezmyślnie na niebo, białą ziemię, daleką linię lasu, i nagle jej się wydało, że dostała odpowiedź na owo pytanie, które sama sobie zadała. Żyć w taki sposób, w tej krainie, tak jak żyła jej matka, potem umrzeć i zostawić za sobą smutnego mężczyznę i wspomnienie najważniejszych cech jej nacji… Maria czuła, że mogła to zrobić. Bez żadnej próżności zdawała sobie z tego sprawę, jakby odpowiedź nadeszła z zewnątrz. Tak, mogła to zrobić. Odczuła swoiste zdziwienie, jakby to było kolejne nieoczekiwane objawienie.

Mogłaby tak żyć; tylko że… nie miała na to ochoty… Jakiś czas później, gdy skończy się okres żałoby, Wawrzyniec Surprenant przyjedzie ze Stanów po raz trzeci i zaprowadzi ją w nieznany, magiczny świat miast, z dala od wielkich lasów, których nienawidziła, z dala od dzikich krain, gdzie zaginieni ludzie umierają nie doczekawszy się pomocy, gdzie kobiety cierpiały i długo leżały w agonii, podczas gdy po niekończących się i zasypanych śniegiem drogach szukano dla nich niewystarczającej pomocy. Dlaczego tam trwać, tak bardzo się męczyć i cierpieć, gdy można było iść na południe i szczęśliwie żyć?

Ciepły, zwiastujący wiosnę wiatr uderzył w okno, przynosząc ze sobą różne odgłosy: szum gęsto rosnących drzew, których gałęzie drżą i szeleszczą, daleki krzyk sowy. Potem ponownie zaległa uroczysta cisza. Samuel Chapdelaine zasnął, lecz ten sen u wezgłowia zmarłej nie był niczym niestosownym czy pozbawionym szacunku; z brodą na piersi i dłońmi na kolanach, wydawał się być zatopiony w smutnym przygnębieniu lub też pogrążony w dobrowolnej półśmierci, w której podążał jakby za nieboszczką.

Maria wciąż zadawała sobie pytanie: dlaczego tu zostawać, tak się męczyć i tak cierpieć? Dlaczego? A jako że nie znajdowała odpowiedzi, z nocnej ciszy zaczęły się w końcu dobywać głosy.

Nie było w nich nic nadzwyczajnego. Każdy z nas je słyszy, jeśli tylko się odizoluje i na tyle skupi, by zostawić za sobą małostkowy zgiełk codziennego życia. Należy pamiętać, że mówią głośniej i wyraźniej do prostych serc, pośrodku wielkich lasów Północy i zapomnianych przez wszystkich wiosek. Gdy Maria myślała o dalekich cudach miast, pierwszy głos szeptem zaczął jej przypominać setki niedocenionych cudów krainy, którą chciała opuścić.

Maria ujrzała niemal cudowny obraz ziemi na wiosnę, po długich zimowych miesiącach… Groźny śnieg topiący się w psotne strumyczki, płynące ze wszystkich pagórków; pojawiające się korzenie, potem mech, jeszcze pełen wody, a wkrótce uwolniona ziemia, po której chodzi się z zachwytem w oczach i radosnymi westchnieniami, jak podczas szybkiego powrotu do zdrowia po długiej chorobie… Nieco później pojawiały się pąki na brzozach, olchach i osikach, a wawrzyn pokrywał się różowymi kwiatuszkami. Po przymusowym zimowym odpoczynku, ciężka praca na roli była prawie świętem – harówka od rana do wieczora wydawała się być błogosławionym przyzwoleniem…

Bydło, wypuszczone wreszcie ze stajni, biegło na pastwiska i rzucało się na świeżą trawę. Wszystkie urodzone danego roku zwierzęta: cielęta, drób i jagnięta figlowały na słońcu i rosły z dnia na dzień, tak jak trawa i zboże. Nawet najbiedniejszy rolnik zatrzymywał się czasem na środku podwórka lub pola, wkładał ręce do kieszeni i napawał się radośnie pewnością, że ciepło słońca, letni deszcz, hojna magia ziemi – wszystkie żywioły – pracowały niczym niewolnicy dla niego… dla niego.

Potem było lato: oślepiające, słoneczne południa, podnoszące się powietrze, tak gorące, że sprawiało, iż drżał horyzont i linia lasu, kłębiące się w świetle muchy, a trzysta kroków od domu potoki i wodospad – biała piana na ciemnej wodzie – której sam widok roztaczał cudowną ochłodę. Następnie żniwa, po których odżywcze ziarno leżało w stosach w stodole, a potem jesień i znów wracała zima… Ale w jakiś cudowny sposób zima nie wydawała się już straszna ani nie budziła nienawiści: przynosiła przecież bliskość zamkniętego domu, a na zewnątrz, wraz z monotonią i ciszą nagromadzonego śniegu, spokój, wielki spokój.

W miastach byłyby cuda, o których mówił Wawrzyniec Surprenant, i jeszcze inne niespodzianki, które sama sobie mętnie wyobrażała: szerokie, oświetlone ulice, wspaniałe sklepy, łatwe życie, prawie bez pracy, pełne drobnych przyjemności. Ale może w końcu człowiek nudził się tym zachwytem, i wieczorami, kiedy pragnęło się jedynie odpoczynku i spokoju, gdzie odnaleźć spokój pól i lasów, pieszczotę pierwszej, chłodnej bryzy wiejącej z północnego zachodu po zachodzie słońca, i ten nieskończony spokój wsi, całej pogrążającej się w ciszy?

„To jednak musi być piękne!” – powiedziała do siebie, myśląc o wielkich, amerykańskich miastach. Zamiast odpowiedzi usłyszała inny głos. Tam był obcy kraj: ludzie innej nacji, mówiący o innych sprawach w innym języku, śpiewający inne piosenki… Tutaj…

Wszystkie nazwy z jej kraju, te, które słyszała na co dzień, i te, które tylko obiły się jej o uszy, odnalazły się w jej pamięci: tysiąc nazw, które pobożni chłopi z Francji nadali jeziorom, rzekom i miasteczkom nowej krainy, którą odkrywali i stopniowo zaludniali… jezioro w Eau-Claire… La Famine… Saint-Coeur-de-Marie… Trois-Pistoles… Sainte-Rose-du-Dégelé… Pointe-aux- -Outardes… Saint-André-de-l’Épouvante…

Eutropiusz Gagnon miał wujka, który mieszkał w Saint-André-de-l’Épouvante; Racicot z Honfleur często opowiadał o swoim synu, który był piecowym na statku pływającym po zatoce. Za każdym razem nowe imiona dołączały się do starych: nazwy rybackich osad lub małych portów w Saint-Laurent, rozrzucone po nabrzeżach, z pomiędzy których statki w przeszłości odważnie wypływały w nieznane… Pointe-Mille-Vaches… Les Escoumins… Notre-Dame-du-Portage… Les Grandes- Bergeronnes… Gaspé…

Jak miło było usłyszeć te nazwy, gdy rozmawiano o mieszkających daleko krewnych lub przyjaciołach, lub też o długich podróżach! Jakże były bliskie i znajome, wzniecające za każdym razem ciepłe uczucie pokrewieństwa, sprawiające, że każdy o nich myślał powtarzając sobie: „W całej tej krainie jesteśmy u siebie… u siebie!”.

Bardziej na zachód, gdy opuszczało się prowincję, na południe, zaraz po przekroczeniu granicy, nagle pojawiały się wyłącznie nazwy angielskie, których wymowę w końcu się opanowywało tak, że brzmiały naturalnie; lecz gdzie odnaleźć słodycz nazw francuskich?

Obce słowa wydobywające się ze wszystkich ust, na ulicach, w sklepach… Małe dziewczynki biorące się za ręce, by zatańczyć w koło i nucące piosenkę, której się nie rozumie… A tutaj…

Maria spoglądała na ojca, który wciąż spał z brodą na piersi, niczym przygnębiony człowiek rozmyślający o śmierci, i natychmiast przypomniała sobie kolędy i proste piosenki, których uczył dzieci każdego wieczora.

Gdy spacerowałem,
W jasnej fontannie…

W amerykańskich miastach, nawet jeśli uczono dzieci takich piosenek, to na pewno szybko je zapominały!

Rozproszone chmury, które przed chwilą kroczyły z jednego końca skąpanego w świetle księżyca nieba na drugi, stopiły się w jedną wielką, szarą, choć przejrzystą, narzutę, która jedynie przyciemniała światło. Ziemia pokryta na wpół stopionym śniegiem była bladawa, zaś między tymi dwiema jasnymi połaciami ciągnęła się linia lasu, niczym front armii.

Maria zadrżała; rozczulenie, które ogarnęło jej serce, znikło. Powiedziała sobie raz jeszcze: „Mimo wszystko… to surowa kraina. Dlaczego w niej zostawać?”.

Wtedy w ciszy rozległ się trzeci głos, głośniejszy od innych: głos Quebecu, będący w połowie kobiecym śpiewem a w połowie księżowskim kazaniem.

Nadszedł niczym bicie dzwonu, jak uroczysty dźwięk organów w kościele, jak naiwna skarga i jak długi, przenikliwy krzyk, jakim nawołują się drwale w lesie. W rzeczywistości wszystko, co tworzyło duszę prowincji, było zawarte w tym głosie: drogi kult starej wiary, słodycz zazdrośnie zachowywanego starego języka, ogromna i okrutna siła nowego kraju, gdzie stara rasa ponownie odnalazła swą młodość.

Głos mówił: „Przybyliśmy tu trzysta lat temu i tu zostaliśmy… Ci, którzy nas tu przyprowadzili mogliby wrócić między nas bez smutku i goryczy, gdyż, o ile prawdą jest, że mało się nauczyliśmy, to na pewno niczego nie zapomnieliśmy.

Zza wielkiej wody przywieźliśmy ze sobą nasze modlitwy i pieśni, które się w ogóle nie zmieniły. Przywieźliśmy ze sobą serce człowieka z naszej ojczyzny, waleczne i żywe, równie skore do współczucia, jak i do śmiechu, najbardziej ludzkie serce ze wszystkich serc: ono się nie zmieniło. Wyznaczyliśmy granice nowego kontynentu, od Gaspé do Montrealu, od Saint-Jean-d’Iberville do Ungavy, mówiąc: tutaj wszystkie rzeczy, które z sobą przynieśliśmy, nasza wiara, nasz język, nasze cnoty i nawet nasze słabości stają się święte, nietykalne i pozostaną tu na wieki wieków.

Otoczyło nas wielu obcych, których nazywamy z przyjemnością cudzoziemcami; wzięli prawie całą władzę, zdobyli prawie wszystkie pieniądze – lecz w Quebecu nic się nie zmieniło. I nic się nie zmieni, gdyż jesteśmy świadectwem. Z siebie samych i z naszego przeznaczenia zrozumieliśmy jasno tylko jeden obowiązek: przetrwać… utrzymać się… I wytrwaliśmy, może po to, by kilka wieków po nas, ludzie się ku nam obrócili i powiedzieli: Ci ludzie są z niezniszczalnej rasy… Jesteśmy świadectwem.

Dlatego należy zostać w prowincji, gdzie zostali nasi ojcowie, i żyć jak oni żyli, by poddać się posłusznie niewyrażonemu rozkazowi, jak zrodził się w ich sercach i który został nam przekazany i który my musimy przekazać wielu naszym dzieciom: w Quebecu nic nie może umrzeć i nic nie może się zmienić…”

Wielka szara narzuta, za którą kryło się niebo, zrobiła się jeszcze gęstsza i nic nie było przez nią widać; nagle zerwał się deszcz, przybliżając po troszeczkę ten błogosławiony czas, gdy ziemia jest naga, a rzeki wolne. Samuel Chapdelaine wciąż spał z brodą na piersi, jak stary człowiek, który nagle odczuł trudy długiego życia. Płomienie dwóch świec zatkniętych w metalowym świeczniku i szklanej misie drżały od ciepłego wietrzyku, a cienie tańczyły na twarzy zmarłej, zaś jej usta zdawały się mamrotać modlitwy i szeptać sekrety.

Maria Chapdelaine ocknęła się ze swego snu i pomyślała: „Więc zostanę tutaj… mimo wszystko!”, gdyż głosy przemówiły jasno i czuła, że musi ich posłuchać. Wspomnienie innych obowiązków nadeszło chwilę później, gdy westchnęła z rezygnacją. Alma Róża była jeszcze całkiem mała; jej matka nie żyła i trzeba było, by w domu została kobieta. Lecz w rzeczywistości to głosy pokazały jej drogę.

Deszcz dzwonił o gonty na dachu, zaś przyroda, szczęśliwa, że zima odchodzi, nadsyłała przez otwarte okno delikatne podmuchy ciepłego wiatru, które zdawały się być pełnymi zadowolenia westchnieniami. Maria siedziała nieruchomo przez długie nocne godziny, z dłońmi złożonymi na podołku, cierpliwa i wolna od goryczy, lecz myśląca z odrobiną żalu o dalekich cudach, których nigdy nie pozna, a także o smutnych wspomnieniach kraju, w którym przyszło jej żyć. Myślała o palącym płomieniu, który dotknął jej serca tylko po to, by się oddalić i nigdy nie wrócić, i o wielkich lasach pełnych śniegu, z których nie wracają śmiali chłopcy.

Przysięga nacji

W maju z drwalni wrócili Ezdrasz i Da’Bé. Ich smutek ożywił żal innych, jednak ziemia, wreszcie oczyszczona, czekała na siew i żadna żałoba nie mogła nikogo zwolnić z letnich prac.

Eutropiusz Gagnon przyszedł pewnego wieczora i być może, spoglądając ukradkiem na twarz Marii, domyślił się, że jej uczucia się zmieniły, gdyż, jak tylko znaleźli się sami, zapytał:

– Mario, czy nadal chce pani wyjechać?

Dziewczyna pokręciła głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Więc… Ja dobrze wiem, że to nie czas na takie rozmowy, ale gdyby mi pani mogła powiedzieć, czy mam szansę na później, to lepiej zniósłbym czekanie.

Maria odrzekła:

– Tak… Jeśli pan chce, wyjdę za pana tak, jak pan prosił, w przyszłym roku na wiosnę, gdy mężczyźni wrócą z lasu na siew.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.