Rodzina Połanieckich. Rozdział dziewiąty

Połaniecki skończywszy czytać wsunął list do bocznej kieszeni surduta, następnie zapiął go, następnie przesunął kapelusz na tył głowy, następnie uczuł nagle wielką ochotę połamania swej laski na drobne kawałki i wrzucenia jej w strumień; nie uczynił tego jednak, tylko począł mruczeć przez zaciśnięte zęby:

– Tak? Dobrze! Znasz ty Połanieckiego?… Licz na to, że cię nie pokrzywdzi! Dobrze wyjdziesz!

Potem zwrócił do siebie mowę w sposób następujący: „Dobrze ci tak! Bo to jest anioł, a tyś go nie wart”. I znów porwała go chęć połamania w kawałki własnej laski. Oto ujrzał teraz wyraźnie, że dusza tej dziewczyny gotowa była oddać mu się z całą wiarą i ufnością, a on zgotował jej od razu jeden z takich bolesnych i dotkliwych zawodów, których pamięć zostaje raz na zawsze i boli wiecznie. Sprzedać sumę to było nic, ale sprzedać ją człowiekowi, pragnącemu ją kupić w takim zamiarze jak Maszko, to znaczyło powiedzieć tym samym pannie: „Nie chcę cię – i idź sobie za niego, jeśli ci się tak podoba”.

Co za gorzkie rozczarowanie dla niej, po tym wszystkim, co do niej mówił owej niedzieli, po tych słowach przyjaznych, otwartych, a zarazem przeznaczonych na to, by wniknęły do jej serca! Bo one były jednak na to przeznaczone, i Połaniecki czuł, że ona tak je wzięła. Mógł sobie teraz powtarzać, ile razy chciał, że one do niczego nie obowiązują, że za pierwszą bytnością i w pierwszej rozmowie z kobietą człowiek wysuwa tylko rogi jak ślimak i próbuje, na jaki grunt trafił. Nie byłoby to mu teraz żadną pociechą. Zresztą, nie tylko nie był w humorze usprawiedliwiania się przed samym sobą, ale raczej pragnąłby się był spoliczkować.

Pierwszy raz zobaczył tak wyraźnie, że mógłby uzyskać i serce, i rękę Maryni, im zaś ta możliwość przedstawiła mu się bardziej realnie, tym strata wydawała mu się bardziej niepowetowaną. Na dobitkę, od chwili przeczytania owego listu, począł się w nim nowy przewrót. Własne rozumowania, że powinien zaniechać Maryni, wydały mu się naraz i płaskie, i nędzne. Połaniecki, przy wszystkich swych wadach, miał wdzięczne serce, i list ów wzruszył go do wysokiego stopnia tą dobrocią i wyrozumiałością, tą gotowością do kochania, jakie w nim tkwiły. Skutkiem tego wspomnienie Maryni poróżowiało nagle w jego sercu i pamięci, poróżowiało nawet tak mocno, że pomyślał: „Ja teraz zakocham się w niej, jak Bóg w niebie!”. I ogarnęło go rozczulenie dla Maryni, przed którym nawet złość na samego siebie musiała ustąpić. Po chwili połączywszy się z resztą towarzystwa wysunął się nieco z panią Emilią naprzód i rzekł:

– Niech mi pani daruje ten list.

– Z największą chęcią. Prawda, jaki poczciwy? A nie przyznał mi się pan, że i jej się coś dostało na wyjezdnym? Ale nie będę panu robiła wymówek, skoro ona sama bierze pana w obronę.

– Pani! Gdyby to co pomogło, prosiłbym, by mnie pani obiła. Ale tu już nie ma o czym mówić, bo to rzeczy niepowetowane.

Pani Emilia nie podzielała jednak wcale tego zdania. Owszem, widząc wzruszenie Połanieckiego nabrała pewności, że sprawa, w której obie strony czują tak żywo, stoi jak najlepiej i musi skończyć się pomyślnie. Na samą tę myśl jej śliczna słodka twarz rozjaśniła się wielką radością. – Zobaczymy to za kilka miesięcy – rzekła.

– Ani pani się domyśla, co możemy zobaczyć – odparł Połaniecki myśląc o Maszce.

Na to znów pani Emilia:

– Niech pan pamięta o jednej rzeczy, że kto raz zyska serce Maryni, ten się nie zawiedzie nigdy.

– Wierzę – odpowiedział ze smutkiem Połaniecki – ale też takie serca, raz zrażone, nie powracają więcej.

Dalej nie mogli rozmawiać, bo Litka i pan Waskowski przysunęli się do nich. Po chwili dziewczynka zagarnęła jak zwykle Połanieckiego na swą wyłączną własność. Las zanurzony w łagodnym porannym świetle pogodnego dnia zajmował ją nadzwyczajnie, więc poczęła wypytywać o rozmaite drzewa, co chwila zaś wykrzykiwała z radością:

– Rydze!

Lecz on odpowiadał jej mechanicznie, myśląc o czym innym:

– Rydze, kotku, rydze!

Na koniec droga zniżyła się i pod stopami ujrzeli Thumsee. Po upływie pół godziny zeszli na bity gościniec ciągnący się nad samym brzegiem, na którym widać było tu i ówdzie drewniane kładki, powyciągane na kilka kroków w wodę. Litka miała ochotę zobaczyć z bliska wielkie ryby, które widać było w przezroczystej toni. Połaniecki, wziąwszy ją za rękę, wprowadził ją w tym celu na jedną z kładek.

Ryby, przyzwyczajone do okruszyn chleba rzucanych przez gości, zamiast uciekać, zbliżyły się jeszcze, i wkrótce cały ich wianek otoczył stopy Litki. W błękitnawej toni widać było złotawobrunatne grzbiety karpi i szarą plamistą łuskę łososio-pstrągów oraz okrągłe oczy wpatrzone jakby z wyrazem prośby w dziewczynkę.

– Wracając weźmiemy dużo bułek – mówiła dziewczynka. – Jak one dziwnie patrzą. Co one myślą?

– One myślą bardzo powoli – rzekł Połaniecki – i tak dopiero za godzinę albo za dwie powiedzą sobie: „Aha! Tu stała jakaś dziewczynka z płową czupryną, w różowej sukience i w czarnych pończoszkach”.

– A o panu Stachu co pomyślą?

– Pomyślą, żem jakiś Cygan, bo ja nie mam płowej czupryny.

– Nie. Cygani nie mają przecie domu.

– I ja nie mam domu, Litko. Mogłem go mieć, ale go sprzedałem.

Połaniecki wymówił ostatni wyraz w jakiś niezwyczajny sposób, i w ogóle w jego głosie był smutek. Dziewczynka spojrzała na niego uważniej i zaraz jej wrażliwa twarzyczka odbiła jego smutek tak, jak owa toń odbijała jej własną postać. Potem, gdy połączyli się z resztą towarzystwa, podnosiła na niego od czasu do czasu swoje chmurne oczy z wyrazem pytającym i niespokojnym. Wreszcie, ścisnąwszy mocniej jego rękę, za którą trzymała, rzekła:

– Co panu jest, panie Stachu?

– Nic, dziecinko. Rozglądam się po jeziorze i dlatego nic nie mówię.

– Bo ja się tak cieszyłam wczoraj, że panu pokażę Thumsee…

– Owszem. Chociaż nie ma skał, bardzo tu ładnie! A tamten domek z drugiej strony?

– Tam będziemy jedli obiad.

Tymczasem pani Emilia rozmawiała wesoło z Waskowskim, który, niosąc w ręku kapelusz i szukając co chwila po kieszeniach chustki dla obtarcia łysiny, opowiadał jej swoje spostrzeżenia nad Bukackim.

– On jest Aria – kończył – i dlatego w ciągłym niepokoju dąży do spokoju. Teraz kupuje obrazy i sztychy myśląc, że tym zapełni próżnię. Ach, pani, na co ja patrzę! Toż to te dzieci wieku noszą w duszy taką otchłań, jak na przykład to jezioro, a w dodatku bezdenną, i myślą, że można ją zapełnić obrazkami, akwafortami, amatorstwem, dyletantyzmem, Baudelairem, Ibsenem, Maeterlinckiem, wreszcie dyletantyzmem naukowym. Biedne ptaki rozbijające głowy o ściany klatek! To tak samo, jakbym chciał wypełnić to oto jezioro, wrzuciwszy w nie ten kamyk.

– A cóż może zapełnić życie?

– Wszelka szersza idea, wszelkie większe uczucie, ale pod jednym warunkiem, by były poczęte w Chrystusie. Gdyby Bukacki po chrześcijańsku kochał sztukę, dałaby mu pogodę, której mimo woli szuka.

– A mówił mu pan to?

– I to, i wiele innych rzeczy. Ja i jego, i Połanieckiego ciągle namawiam, by czytali życie świętego Franciszka z Asyżu. Nie chcą i śmieją się ze mnie. A jednak to był największy człowiek i największy święty średnich wieków, który odrodził świat. Gdyby się teraz znalazł podobny, odrodzenie się w Chrystusie nastąpiłoby jeszcze szersze i jeszcze zupełniejsze.

Zbliżało się południe, z nim upał. Las poczynał pachnąć żywicą, a jezioro zupełnie się wygładziło w ciszy pełnej blasku i odbijając błękit bez plamki zdawało się drzemać.

Doszli wreszcie do domu i ogrodu, w którym była restauracja, i siedli pod cieniem buku, przy zastawionym stole. Połaniecki, przywoławszy kelnera w brudnym fraku, zamówił obiad, po czym rozglądali się w milczeniu po jeziorze i okolicznych górach.

O parę kroków od stołu rosła cała kępa irysów zwilżana przez wodotrysk urządzony między kamieniami.

Pani Emilia spojrzawszy na kwiaty rzekła:

– Gdy jestem nad jakimś jeziorem, a przy tym patrzę na irysy, zdaje mi się, że jestem we Włoszech.

– Bo nigdzie nie ma ani tyle jezior, ani tyle irysów – odrzekł Połaniecki.

– Ani tyle upojenia dla każdego człowieka – dodał Waskowski. – Ja od wielu lat jeżdżę tam co rok, jesienią, szukać sobie schronienia na ostatnie dni. Długi czas wahałem się między Perugią a Asyżem, ale ostatniego roku przeważył Rzym. To jest jakby sień do innego świata, w której widać już jego światło. Pojadę tam w październiku.

– Szczerze panu zazdroszczę – rzekła pani Emilia.

– Litka ma dwanaście lat… – zaczął Waskowski. Lecz Litka przerwała:

– I trzy miesiące.

– I trzy miesiące; więc choć na swój wiek jest bardzo mała i trzpiotka wielka, czas by jej już rozmaite rzeczy w Rzymie pokazać – mówił dalej Waskowski. – Nic się tak nie pamięta jak to, co się widziało w dzieciństwie. A choć się wielu rzeczy nie odczuje ani zrozumie, to przychodzi później i przychodzi bardzo przyjemnie, bo tak, jakby ktoś od razu oświecił jakieś wrażenia, zanurzone w cieniu… Niech pani jedzie ze mną w październiku do Włoch.

– W październiku nie mogę, bo mam swoje kobiece powody, które mnie zatrzymują w Warszawie.

– Jakie?

Pani Emilia poczęła się śmiać.

– Pierwszy i najgłówniejszy, a czysto kobiecy – rzekła wskazując Połanieckiego – to ożenić tego pana, który siedzi taki posępny i w gruncie rzeczy… taki rozkochany.

Połaniecki obudził siłę z zamyślenia i machnął ręką.

A Waskowski zapytał ze zwykłą naiwnością dziecka:

– Zawsze z Marynią Pławicką?

– Tak – odrzekła pani Emilia. – Był w Krzemieniu i próżno by się zapierał, że go bardzo chwyciła za serce.

– Mogę się nie zapierać – odrzekł Połaniecki.

Lecz dalsza rozmowa została przerwana w przykry sposób, bo Litka niespodziewanie zasłabła. Uczyniło się jej nagle duszno i dostała jednego ze swych zwykłych ataków bicia serca, które przejmowały trwogą o jej życie nawet lekarzy. Matka porwała ją w tej chwili na ręce, Połaniecki skoczył po lód do restauracji. Waskowski począł zaś ciągnąć z wysileniem do stołu ławkę ogrodową, by dziecko mogło się na niej wyciągnąć i swobodniej oddychać.

– Zmęczyłaś się, dziecinko? Prawda? – pytała pobladłymi ustami pani Emilia. – Widzisz, kochanie, że było za daleko… A doktor jednak pozwolił!… Tak gorąco! Ale to nic! To przejdzie! To przejdzie!… Moje skarby, moje kochanie!…

I poczęła całować wilgotne czoło dziewczynki. Tymczasem Połaniecki wrócił z lodem, a za nim nadbiegła miejscowa gospodyni z poduszką w ręku. Po chwili ułożono małą na ławce i podczas gdy pani Emilia obwijała lód w serwetę, Połaniecki, schyliwszy się nad chorą, pytał:

– Jakże ci, kociątko?

– Tylko duszno trochę, ale lepiej… – odpowiedziała, otwierając jak rybka usta dla schwytania oddechu.

Nie było jednak wiele lepiej, bo nawet przez sukienkę widać było, jak to małe, chore serce gwałtownie bije w piersiach.

Wszelako pod wpływem lodu atak uspokajał się zwolna, a wreszcie uspokoił się zupełnie, pozostawiwszy po sobie tylko zmęczenie. Litka poczęła się znów uśmiechać do matki, która również ochłonęła nieco z przerażenia. Dziecko należało pokrzepić przed powrotem, więc Połaniecki kazał podać obiad, którego prócz Litki nikt zresztą prawie nie tknął, wszyscy bowiem spoglądali na nią co chwila z tajoną obawą, czy duszność znowu jej nie chwyci. W ten sposób upłynęła godzina. Goście poczęli zwolna napływać do restauracji. Pani Emilia chciała wracać do domu, lecz należało czekać na powóz, po który Połaniecki wysłał do Reichenhall.

Powóz nadszedł wreszcie, ale w drodze czekał ich nowy niepokój. Jakkolwiek jechali noga za nogą i po gościńcu bardzo równym, nawet małe wstrząśnienia męczyły Litkę tak, że już w pobliżu Reichenhall znów poczęło jej się czynić duszno. Prosiła, żeby jej wolno było wysiąść, ale pokazało się, że i droga piesza męczy ją. Wówczas pani Emilia postanowiła ją nieść, Połaniecki jednak uprzedzając to macierzyńskie poświęcenie, które zresztą nie było w miarę sił pani Emilii, rzekł:

– Lituś, chodź, ja cię poniosę. Inaczej mama zmęczy się i będzie chora.

I nie pytając dłużej, podniósł ją lekko z ziemi i niósł zupełnie swobodnie, na jednej tylko ręce, żeby zaś upewnić i ją, i panią Emilię, że go to wcale nie męczy, począł żartować:

– Jak taki kot chodzi po ziemi, to zdaje się wcale nieduży, a teraz, ot, gdzie to te długie nożyska wiszą! Trzymaj się mnie za szyję, to będziesz się mniej kołysała.

I szedł, jak umiał najrówniej, a spiesznie, bo chciał, by lekarz mógł się nią jak najprędzej zająć; idąc czuł, jak jej serce bije na jego ramieniu, ona zaś, trzymając się go swymi chudymi ramionkami, powtarzała:

– Niech mnie pan puści! Ja… nie mogę… Niech mnie pan puści!

A on odpowiadał:

– Nie puszczę! Widzisz, jak to źle męczyć się na piechotę. Od tej pory weźmiemy zawsze z sobą takie duże, wygodne krzesło na kółkach i jak się dziecko zmęczy, to je posadzimy, a ja będę popychał.

– Nie, nie! – powtarzała Litka ze łzami w głosie.

On zaś niósł ją z taką tkliwością jak starszy brat lub jak ojciec i serce miał istotnie wezbrane, raz dlatego, że istotnie kochał tę małą, a po wtóre, że przyszło mu do głowy to, o czym dotąd nie myślał, a przynajmniej czego nie odczuwał dość wyraźnie: mianowicie, że małżeństwo otwiera także drogę ojcostwu i tym wszystkim skarbom szczęścia, które się w nim mieszczą. Teraz, niosąc tę drogą sobie, choć obcą dziewczynkę, zrozumiał, że Bóg stworzył go do życia rodzinnego, nie tylko na męża, ale i na ojca, jako też, że właściwy cel i znaczenie życia tkwi w tym właśnie.

I wszystkie jego myśli uleciały do Maryni. Czuł teraz ze zdwojoną siłą, że ze wszystkich kobiet, jakie dotychczas spotkał, ją przede wszystkim wybrałby za żonę i z nią chciałby mieć dzieci.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Rodzina Połanieckich.