Rodzina Połanieckich. Rozdział czwarty

Tymczasem obiad się skończył i przeszli do salonu na kawę, podczas której pan Pławicki dworował sobie z pana Gątowskiego, co zwykł był czynić w chwilach dobrego humoru i co młody człowiek znosił cierpliwie ze względu na pannę Marynię, ale z miną, która zdawała się mówić: „Ej, żeby nie ona, wytrząsłbym z ciebie wszystkie kości!”. Po kawie panna Marynia siadła do fortepianu, podczas gdy ojciec kładł pasjansa. Grała nieszczególnie, ale jej jasne i spokojne czoło ładnie rysowało się nad pulpitem. Koło piątej pan Pławicki spojrzał na zegarek i rzekł:

– Jamiszowie nie przyjeżdżają.

– Przyjadą jeszcze – odpowiedziała Marynia.

Ale on od tej pory ciągle spoglądał na zegarek i co chwila ogłaszał nowinę, że Jamiszowie nie przyjeżdżają. Na koniec koło szóstej rzekł grobowym głosem:

– Musiało się zdarzyć nieszczęście.

Połaniecki stał w tej chwili koło panny Maryni, która rzekła przyciszonym głosem:

– Oto i bieda! Tam się pewnie nic nie stało, ale papa będzie do wieczora w złym humorze.

Połaniecki chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, że za to nazajutrz, jak się wyśpi, to będzie w dobrym, ale widząc istotną troskę na twarzy panny, odrzekł:

– To, ile pamiętam, niedaleko: niech pani pośle kogoś dowiedzieć się, co się stało.

– Może by posłać kogoś, papo?

Lecz on odpowiedział z goryczą:

– Zbytek łaski. Pojadę sam.

I zadzwoniwszy na służącego, wydał polecenie, by zaprzęgano. Po czym zastanowił się przez chwilę i rzekł:

– Enfin (1), na wsi zawsze może się trafić, że ktoś przyjedzie i zastanie moją córkę samą. To nie miasto. Przy tym jesteście krewni. Ty, Gątowski, możesz mi być potrzebny, więc bądź łaskaw pojechać ze mną.

Wyraz najwyższej niechęci i niezadowolenia odbił się na twarzy młodego człowieka.

Przeciągnął ręką po swej płowej czuprynie i rzekł:

– Nad stawem jest wyciągnięte czółno, którego ogrodnik nie może zepchnąć; obiecałem pannie Marii, że je zepchnę, tylko ostatniej niedzieli nie puściła mnie, bo lało jak z cebra.

– To skocz i spróbuj, do stawu trzydzieści kroków, za parę minut wrócisz.

Gątowski, rad nierad, wyszedł do ogrodu, pan Pławicki zaś, nie zwracając uwagi na Połanieckiego i córkę, powtarzał chodząc po pokoju:

– Newralgia w głowie, założyłbym się, że newralgia w głowie; Gątowski, w razie potrzeby, może skoczyć po doktora. Ten safanduła, ten radca bez rady, pewno by nie posłał.

I potrzebując widocznie wywrzeć na kimś swój zły humor, dodał zwracając się do Połanieckiego:

– Nie uwierzysz, co to za cymbał!

– Kto taki?

– Jamisz.

– Ale, papo… – zaczęła panna Marynia.

Lecz pan Pławicki nie dał jej skończyć i rzekł ze wzrastającym złym humorem:

– Wiem! Nie podoba ci się to, że ona okazuje mi trochę przyjaźni i troskliwości. Czytaj sobie artykuły rolnicze pana Jamisza, uwielbiaj go, stawiaj mu posągi, ale pozwól mi mieć moje sympatie.

Tu Połaniecki mógł podziwiać istotną słodycz panny Maryni, gdyż zamiast się zniecierpliwić podbiegła do ojca i podsuwając czoło pod jego uczernione wąsiki, rzekła:

– Zaraz zaprzęgną, zaraz, zaraz! Może trzeba, żebym i ja pojechała?… A tymczasem niech się brzydki tatuś nie gniewa, bo sobie zaszkodzi.

Pan Pławicki, który rzeczywiście był do niej mocno przywiązany, pocałował ją w czoło i rzekł:

– Wiem, że w gruncie rzeczy masz dobre serce, ale co tam znów Gątowski robi?

I przez otwarte drzwi ogrodowe począł wołać na młodego człowieka, który też powrócił niebawem zmęczony i rzekł:

– W środku stoi woda i za daleko wyciągnięte; próbowałem i nie mogę.

– To bierz czapkę i ruszajmy, bo słyszę, że zajechali.

W chwilę potem młodzi ludzie zostali sami.

– Papa przywykł do trochę wykwintniejszego towarzystwa, niż jest na wsi – rzekła panna Marynia. – Więc dlatego lubi panią Jamiszową, ale i pan Jamisz jest bardzo zacnym i rozumnym człowiekiem.

– Widziałem go w kościele. Wydał mi się jakby przybity.

– Bo naprawdę to on jest chory, a przy tym bardzo zapracowany.

– Tak jak pani.

– Nie. Pan Jamisz doskonale prowadzi gospodarstwo, a przy tym dużo pisuje o rzeczach rolniczych. Naprawdę jest to lumen (2) naszej okolicy. I taki zacny człowiek! Ona również dobra kobieta, tylko dla mnie nieco przesadna.

– Eks-piękność.

– Tak. Przyczynia się też do jej przesady i to ciągłe życie na wsi, przez które się trochę rdzewieje. Myślę, że w mieście wszystkie dziwactwa ludzkie i śmieszności ścierają się wzajemnie, a na wsi łatwiej ludzie zmieniają się w oryginałów. Z wolna odwyka się od towarzystwa, zachowuje się jakiś przestarzały sposób w obejściu z ludźmi i dochodzi się do przesady. My wszyscy musimy się ludziom z wielkich miast wydawać zardzewiali i trochę śmieszni.

– Nie wszyscy. Bynajmniej! – odpowiedział Połaniecki. – Pani na przykład bynajmniej!

– Więc to przyjdzie z czasem – odpowiedziała z uśmiechem.

– Czas może także przynieść zmiany.

– U nas tak mało się zmienia – i najczęściej na gorsze.

– Ale w życiu panien w ogóle zmiany są przewidywane.

– Chciałabym naprzód, byśmy z papą mogli przyjść do ładu z Krzemieniem.

– Więc ojciec i Krzemień to dwa głównie, jedyne cele w pani życiu?

– Tak. Ale mało mogę pomóc, bo się mało znam na czymkolwiek.

– Papa, Krzemień, a nic więcej! – powtórzył Połaniecki.

Nastała chwila przerwy w rozmowie, po której panna Marynia spytała Połanieckiego, czy nie zechce pójść do ogrodu. Poszli i wkrótce znaleźli się nad brzegiem stawu. Połaniecki, który za granicą należał do różnych stowarzyszeń sportowych, zepchnął na wodę czółno, któremu Gątowski nie mógł poradzić, ale pokazało się, że jest dziurawe i że nie można nim pływać.

– Oto przykład, czym jest moje gospodarstwo! – rzekła śmiejąc się panna Marynia. – We wszystkim i wszędzie woda przecieka. I nie wiem, jak się usprawiedliwić, bo ogród i staw należą wyłącznie do mnie. Ale przed spustem każę czółno naprawić.

– Bodaj, że to jeszcze to samo, w którym zakazywano mi jeździć, gdy byłem małym chłopcem.

– Bardzo być może. Czy pan zauważył, że rzeczy daleko się mniej zmieniają i dłużej trwają niż ludzie? Czasem smutno o tym myśleć.

– Miejmy nadzieję, że będziemy trwali dłużej niż to czółno zmurszałe i nasiąknięte jak gąbka wodą. Jeżeli to jest to samo, co za moich dziecinnych lat, to nie mam do niego szczęścia. Dawniej nie pozwalano mi na nim jeździć, a teraz skaleczyłem sobie rękę o jakiś spróchniały gwóźdź.

To rzekłszy wydobył z kieszeni chustkę i począł lewą ręką owijać palec prawej. Ale szło mu tak niezgrabnie, że panna Marynia widząc to rzekła:

– Nie da pan sobie rady, trzeba pomóc.

I poczęła obwiązywać mu dłoń, którą on kręcił nieznacznie, by jej utrudnić zadanie, bo miło mu było czuć jej delikatne palce przy swoich. Ona spostrzegła, że jej przeszkadza, i spojrzała na niego, ale w chwili gdy ich oczy się spotkały, pojęła powód i zarumieniona schyliła się, chcąc niby wiązać uważniej. Połaniecki uczuł ją blisko, uczuł ciepło bijące od niej, więc i jemu serce zabiło żywiej.

– Mam bardzo miłe wspomnienia – rzekł – z dawnych moich tutejszych wakacji, ale teraz wywiozę jeszcze milsze. Pani jest bardzo dobra, a przy tym zupełnie jak jakiś kwiat w tym Krzemieniu. Pod słowem (3), nie przesadzam.

Panna Marynia zrozumiała, że młody człowiek mówi to szczerze, może nieco za śmiało, ale raczej przez wrodzoną żywość, niż dlatego że został z nią sam na sam; więc nie obraziła się, tylko zaczęła niby gderać żartobliwie swoim miłym, przyciszonym głosem:

– Proszę mi nie mówić grzeczności, bo naprzód, źle obwiążę rękę, a po wtóre, ucieknę.

– To niech pani źle obwiąże rękę, ale zostanie. Taki śliczny wieczór…

Marynia skończyła robotę z chustką i poszli dalej. Wieczór rzeczywiście zapowiadał się śliczny. Słońce zniżało się, staw niemarszczony powiewem wiatru lśnił ogniem i złotem. W dali, za wodą, majaczyły spokojnie olszyny; bliższe drzewa rysowały się w zarumienionym już powietrzu bardzo czysto. Na podwórzu, za domem, klekotały bociany.

– Miły Krzemień, bardzo miły! – powtarzał Połaniecki.

– Bardzo – odpowiedziała Marynia.

– Toteż ja rozumiem pani przywiązanie do tego miejsca. Przy tym, jak się w coś wkłada pracę, to to jeszcze bardziej przywiązuje. Rozumiem też, że na wsi można mieć dobre chwile… Ot, jak teraz. Przecie tu jest tak dobrze! W mieście ogarnia czasem zmęczenie, zwłaszcza tych, którzy jak ja siedzą po uszy w rachunkach, a przy tym są samotni. Bigiel, mój wspólnik, ma żonę i dzieci – to dobrze! Ale ja co? Ja nieraz mówię sobie: Ot, pracuję, i co mi z tego? Dajmy na to, że będę miał trochę pieniędzy – i co dalej? – nic. Jutro zawsze takie samo jak dziś: robota i robota! Widzi pani, jak się człowiek wciągnie w coś, jak idzie tym pędem, np. robienia pieniędzy, to mu się zdaje, że to cel. Ale przychodzą chwile, w których myślę, że mój oryginał Waskowski ma słuszność i że nikt, kto się kończy na „ski” albo na „wicz”, nie potrafi włożyć w to całej duszy i poprzestać na tym wyłącznie. On powiada, że w nas jeszcze za świeża pamięć poprzedniego istnienia i że w ogóle Słowianie mają inną misję. To jest wielki oryginał i filozof, i mistyk. Ja się z nim sprzeczam i robię pieniądze, jak mogę, ale teraz na przykład, jak tak chodzę z panią po tym ogrodzie, to, doprawdy, zdaje mi się, że on ma słuszność.

I przez chwilę szli w milczeniu. Światło stawało się coraz bardziej rumiane, i twarze mieli jakby zanurzone w czerwonym blasku. Przyjazne, wzajemne uczucia wzrastały w nich z każdą chwilą. Było im ze sobą dobrze i spokojnie.

Połaniecki odczuwał to widocznie, gdyż po niejakim czasie rzekł:

– Co mnie pani Chwastowska mówiła i co jest prawda, to że do pani ma się w godzinę po poznaniu więcej ufności i bliżej się jest z nią niż z kimś innym w miesiąc. Teraz to sprawdziłem. Zdaje mi się, że panią znam od dawna. Myślę, że tylko osoby niezwykle dobre robią takie wrażenie.

A panna Marynia odpowiedziała z prostotą:

– Emilka kocha mnie bardzo i dlatego mnie chwali. Choćby to była prawda, co ona mówi, to jednak przypuszczam, że nie ze wszystkimi potrafię być taką.

– Wczoraj, rzeczywiście, zrobiła pani na mnie inne wrażenie, ale była pani zmęczona i senna.

– Byłam trochę.

– I czemu pani spać nie poszła! Służący mógł mi zrobić herbaty, a wreszcie byłoby się i bez tego obeszło.

– Nie, tak mało gościnni nie jesteśmy. Papa mówił, że wypada, aby któreś z nas pana przyjęło. Bałam się, że zechce sam czekać, a jemu to szkodzi, więc wolałam go zastąpić.

Połaniecki pomyślał: „Pod tym względem mogłaś być spokojną, ale jesteś poczciwa, że osłaniasz starego egoistę”.

Następnie rzekł:

– Przepraszam panią i za to, że zaraz zacząłem mówić o interesach. To kupieckie przyzwyczajenie. Ale też potem sam sobie powiedziałem: „Jesteś taki, owaki!” – i ze wstydem przepraszam.

– Nie ma za co, bo nie ma winy. Panu powiedziano, że ja się wszystkim zajmuję, więc pan udał się do mnie.

Z wolna zorze rozpalały się coraz mocniej. Po niejakim czasie wrócili ku domowi, ile że wieczór zapowiadał się piękny, więc siedli na werandzie ogrodowej. Połaniecki wszedł na chwilę do salonu, po czym wrócił ze stołeczkiem od nóg i przyklęknąwszy zaczął go podsuwać pod stopy panny Maryni.

– Dziękuję, bardzo dziękuję… – odpowiedziała pochylając się i obejmując rękoma suknię. – Jaki pan dobry!… Dziękuję bardzo!

A on mówił:

– Ja jestem z natury nieuważny, ale wie pani, kto mnie nauczył trochę troskliwości? Litka. Ją trzeba nadzwyczaj ochraniać i pani Chwastowska musi o tym pamiętać.

– I ona pamięta – odrzekła panna Marynia – i wszyscy będziemy jej w tym pomagali. Gdyby była nie wyjechała do Reichenhall, byłabym ją zaprosiła do nas.

– A ja bym przyjechał za Litką bez zaproszenia.

– Więc zapraszam pana w imieniu papy raz na zawsze.

– Niech pani tego lekko nie mówi, bom gotów nadużyć grzeczności. Mnie tu jest bardzo dobrze, więc ilekroć będzie mi źle w Warszawie, to tu ucieknę – pod opiekę pani…

Teraz Połaniecki wiedział już, że słowa jego przeznaczone są na to, by ich zbliżyć, by nawiązać między nimi sympatię, i mówił je równie umyślnie jak szczerze, a mówiąc patrzył na tę łagodną, młodą twarz, która oświecona zachodzącym słońcem wydawała się jeszcze spokojniejsza niż zwykle. Panna Marynia podniosła też na niego swe niebieskie oczy, w których było jakby pytanie: „Czy mówisz to przypadkiem, czy umyślnie?” – i odrzekła nieco ciszej:

– Dobrze.

I oboje umilkli czując, że istotnie coś zawiązuje się między nimi.

– Dziwi mnie, że papa nie wraca – rzekła wreszcie panna Marynia.

Rzeczywiście słońce zaszło; w czerwonawym zmierzchu począł krążyć cichym lotem lelek, a w stawie ozwały się żaby.

Lecz Połaniecki nie odpowiedział na uwagę panienki i jakby pogrążony we własnych myślach, zaczął mówić:

– Ja nie analizuję życia, bo nie mam na to czasu. Gdy mi jest dobrze, jak na przykład w tej chwili, to czuję, że dobrze; gdy źle, to źle – ot i wszystko. Ale przed pięciu lub sześciu laty było inaczej. Była nas cała paczka ludzi, którzy się schodzili na rozprawy o znaczeniu życia. Było kilku uczonych i jeden literat, dziś dość znany w Belgii. Zadawaliśmy sobie pytania: „Dokąd idziemy? Jaki wszystko ma sens, jaką wartość i jaki koniec?”. Czytywaliśmy pesymistów i gubiliśmy się w rozmaitych pytaniach bez dna, tak jak mój jeden znajomy, asystent przy katedrze astronomii, który, jak zaczął się gubić w przestrzeniach międzyplanetarnych, tak zgubił w nich mózg… I potem mu się zdawało, że jego głowa krąży po paraboli w nieskończoności… Później wyzdrowiał i został księdzem. My również nie mogliśmy do niczego dojść, na niczym odpocząć… Zupełnie jak to ptactwo, które leci przez morza i nie ma na czym usiąść. Ale ja wreszcie spostrzegłem dwie rzeczy: oto naprzód, że moi Belgowie biorą to wszystko mniej do serca niż ja… My jesteśmy naiwniejsi… Po wtóre, że mi się ochota do roboty psuje i że robię się niedołęgą. Wówczas wziąłem się za uszy i zacząłem na umór farbować perkaliki. Potem też powiedziałem sobie tak: życie jest w prawach natury – czy mądrych, czy głupich, mniejsza z tym – ale jest. Żyć trzeba, wiec trzeba z życia wydobyć, co się da. I chcę coś wydobyć. Waskowski powiada wprawdzie, że my, Słowianie, nie potrafimy na tym poprzestać, ale to się tak gada. Że na samych pieniądzach nie potrafimy – na to od biedy zgoda. Ale ja sobie powiedziałem, że prócz pieniędzy są jeszcze dwie rzeczy: spokój – i wie pani co? – kobieta. Bo trzeba, żeby człowiek miał się z kimś wszystkim podzielić. Potem musi być śmierć – dobrze! – ale gdzie się zaczynia śmierć, tam się kończy ludzka głowa. „That’s not my business! ” (4) – jak powiada Anglik. Tymczasem trzeba mieć komu to oddać, co człowiek ma i zdobywa – czy to pieniądze, czy zasługę, czy sławę…

Jeśli są diamenty na księżycu, to wszystko jedno, bo nie ma nikogo, kto by uznał, że one coś warte. Tak samo i człowiek musi mieć kogoś, kto by go uznawał. A ja sobie myślę: kto mnie uzna, jeśli nie kobieta – byle była ogromnie dobra, ogromnie pewna i bardzo moja, i bardzo kochana. To wszystko, czego można chcieć, bo z tego idzie spokój – i to jest jedyna rzecz, która ma sens. Ja to mówię nie jak poeta, ale jak człowiek pozytywny i kupiec. Mieć przy sobie drugą głowę – to jest i cel. A potem niech będzie, co chce. Oto moja filozofia.

Połaniecki twierdził, że mówi jak kupiec, ale mówił także jak człowiek rozmarzony, bo tak podziałał na niego i ten wieczór letni, i obecność tej młodej dziewczyny, która pod tak wieloma względami odpowiadała tym wygłoszonym przed chwilą poglądom. Połanieckiemu również musiało to przyjść do głowy, gdyż zwróciwszy się wprost do niej rzekł:

– Ja tak ot myślę, ale i z tym się zwykle przed ludźmi nie wygaduję. Dziś mi się jakoś na to zebrało, bo powtarzam, że pani Emilia ma słuszność: z panią się jest w jeden dzień bliżej niż z innymi w rok. Pani musi być bajecznie dobra! Oto, byłbym głupstwo zrobił, gdybym nie przyjechał do Krzemienia. I będę przyjeżdżał tak często, jak pani pozwoli.

– Niech pan przyjeżdża… często.

– Dziękuję.

I wyciągnął rękę, a panna Marynia podała mu także dłoń jakby na znak przymierza.

Ach, jak i on się jej podobał, ze swoją twarzą szczerą, męską, ze swoją ciemną czupryną i pewną dzielnością w całej postawie, ze swymi żywymi oczyma! Przywiózł przy tym tyle tych tchnień, których jej w Krzemieniu brakło; jakieś nowe widnokręgi wybiegające daleko poza staw i olszyny, które zamykały widnokrąg krzemieński. Zrobili też jednego dnia tyle drogi, ile jej można było zrobić.

Siedzieli więc znowu jakiś czas w milczeniu i wędrowali dalej, w milczeniu równie pośpiesznie jak w rozmowie. Marynia wskazała wreszcie ręką na światło, które się zwiększało za olszynami, i rzekła:

– Księżyc.

– Aha! Księżyc! – powtórzył Połaniecki.

Ów zaś rzeczywiście wysuwał się z wolna zza olszyn, czerwony i wielki jak koło. Ale tymczasem psy zaszczekały, powozik zaterkotał z drugiej strony domu i po chwili w salonie, do którego poprzednio już wniesiono lampy, ukazał się pan Pławicki.

Marynia weszła do salonu. Połaniecki za nią.

– Nic się nie stało – rzekł pan Pławicki. – Zajechała ich Chromecka, że zaś myśleli, że odjedzie wkrótce, więc nie dawali znać. Jamisz trochę chory, ale jutro wybiera się do Warszawy. Ona obiecała się tu pojutrze.

– Więc wszystko dobrze? – spytała Marynia.

– Dobrze. A wy co tu porabialiście?

– Słuchaliśmy żab – odpowiedział Połaniecki – i dobrze nam było.

– Pan Bóg wiedział, na co i żaby stworzył, więc choć mi spać po nocy nie dają, nie narzekam. Ale tymczasem niech Marynia da herbaty.

Herbata czekała gotowa w drugim pokoju. Pan Pławicki opowiadał przy niej o swojej wizycie u Jamiszów. Młodzi byli milczący, tylko od czasu do czasu spoglądali na siebie pełnymi światła oczyma i na dobranoc uścisnęli się bardzo mocno za ręce.

Panna Marynia czuła pewną ociężałość rozbierając się, jakby ją ten dzień zmęczył; ale było to dziwne jakieś i miłe zmęczenie. Potem, gdy już jej główka wsparła się na poduszce, nie myślała o tym, że jutro poniedziałek, że zaczyna się nowy tydzień powszedniej roboty, tylko myślała o Połanieckim i w uszach jej brzmiały jego wyrazy: „Kto mnie uzna, jeśli nie kobieta, byle była ogromnie dobra, ogromnie pewna, bardzo moja i bardzo kochana”.

Połaniecki zaś mówił sobie, zapalając w łóżku papierosa:

– Dobre to, śliczne, miłe – gdzie taka druga?

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Fr.) w końcu.

(2) Tu: światło.

(3) Tu: daję słowo.

(4) (Ang.) to nie moja sprawa.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Rodzina Połanieckich.